nr 18 (100)
z dnia 2 lipca 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ciekawe, ilu dzisiejszych dwudziesto- czy trzydziestolatków kojarzy zespół No To Co? Ja go pamiętam, ale bynajmniej nie z powodu jego muzyki, tylko płyty, oczywiście analogowej, którą lata temu znalazłam w zbiorach mojego taty. Krążka nigdy nawet nie przesłuchałam, bardziej od akustycznej zawartości interesowała mnie okładka, na której widniał jeden z pejzaży Nikifora Krynickiego. I tak dzięki bigbitowemu zespołowi dowiedziałam się o istnieniu tego genialnego malarza. Jakiś czas temu usłyszałam, że film o nim chce nakręcić Krzysztof Krauze – i bardzo mnie to ucieszyło, tak ze względu na osobę bohatera, jak i z uwagi na twórcę. Reżyser ten – choć przekroczył już pięćdziesiątkę – jest dla mnie ciągle nadzieją polskiego kina. Zadebiutował w fabule pod koniec lat 80. – już jako znany dokumentalista – niezbyt fortunnie, filmem Nowy Jork, czwarta rano, będącym czymś w rodzaju komedii kryminalnej. Potem były Gry uliczne – próba stworzenia polskiej political fiction, opartej na historii Grzegorza Przemyka. Aż wreszcie Krauze zrealizował Dług – jeden z najważniejszych filmów lat 90., doskonałe połączenie konwencji kryminału z historią na miarę Dostojewskiego. Z kolei realizując telewizyjny cykl Wielkie rzeczy reżyser dał się poznać jako wnikliwy obserwator współczesności i ludzi uzależnionych od gadżetów. A potem nadszedł czas na Nikifora, choć sam projekt rodził się latami, o czym w czerwcowym „Kinie” Krzysztof Krauze opowiada Łukaszowi Maciejewskiemu (Wolny artysta).
Sam reżyser przyznaje, że do tego filmu musiał dojrzeć. Pierwsza wersja scenariusza, pisana z żoną, Joanną Kos-Krauze, powstawała przez trzy lata, a po niej rodziły się kolejne – w sumie czternaście. Scenarzyści myśleli o filmie nowelowym – pięciu historiach opowiadających o ludziach, którzy kupili obrazki Nikifora i o zmianie, jaka wskutek tego zaszła w ich życiu – potem jednak wrócili do pierwotnego pomysłu, czyli opowieści o przyjaźni Nikifora i malarza Mariana Włosińskiego. Stąd też akcja filmu obejmuje, jak się dowiadujemy z wywiadu, trzy miesiące 1960 roku (gdy artyści się zaprzyjaźnili), dwa dni 1967 (retrospektywna wystawa Nikifora w Zachęcie) i jeden 1968 – dzień śmierci malarza.
Biografia Nikifora nie wydaje się atrakcyjnym materiałem na film o artyście – nie ma tu szaleństwa van Gogha, okrucieństwa Picassa, skandali, porzuconych kochanek. Nikifor był Łemkiem (naprawdę nazywał się Epifan Drowniak), kaleką z językiem przyrośniętym do podniebienia, człowiekiem nikłej postury – prawdziwym odmieńcem, którego jednocześnie bano się, ale i szanowano, bo wierzono, że złe potraktowane Innego sprowadzi nieszczęście. Z racji swojego pochodzenia stał się ofiarą Historii: został deportowany w ramach akcji „Wisła” na wieś, ale wrócił do Krynicy, bo – jak mówi Krauze – tam były domy, które mógł malować i klienci chętni do kupienia obrazków. Reżyser podkreśla, że kontekst historyczny będzie jednak tylko tłem dla opowieści o przyjaźni dwóch malarzy oraz duchowości i wolności artysty. Według Krauzego Nikifor jest doskonałym przykładem twórcy wolnego od świata, pozbawionego dylematów, w czym – rzecz nieco paradoksalna – pomagało mu kalectwo. Ten artysta namalował ponoć około 40 tysięcy obrazów, żadnego z nich nie poprawiał. Tworzenie było w jego przypadku bezinteresowną realizacją wewnętrznej potrzeby. Nikifor nie zabiegał o popularność, sukces, pieniądze – na to mogą zdobyć się tylko wybrani, ludzie właściwie żyjący w absolucie, a nie stąpający po ziemi.
Genialne, a oczywiste – taki komentarz nasuwa się w związku z obsadą filmu. Czy nikt wcześniej nie zauważył, że Krystyna Feldman, mistrzyni (i pewnie rekordzistka, jeśli chodzi o ilość zagranych małych ról) epizodu jest bardzo podobna do Nikifora? Oczywiście charakteryzacja podkreśla to fizyczne podobieństwo, ale aktorka i malarz mają więcej wspólnego niż niski wzrost i gestykulacja. Nikifor miał cechy androgyniczne – często mówił o sobie w rodzaju żeńskim (tłumaczono to owym przyrośniętym językiem, zniekształcającym mowę). Reżyser podkreśla też, że oboje łączy prywatna hierarchia wartości, pragmatyczny ascetyzm: Krystyna Feldman żyje bez garnków, lodówki i innych, zdawałoby się, niezbędnych rzeczy codziennego użytku, gdyby zaś ubogiemu Nikiforowi w słoneczny dzień ktoś podarował parasol, toby nie przyjął, bo przecież nie pada... Filmowym odkryciem jest też grający Włosińskiego Roman Garncarczyk, krakowski aktor, który dotychczas nie miał okazji szerszego zaprezentowania swoich umiejętności w kinie.
„Wierzę w ciszę. To, co ważniejsze, staje się między słowami. Wydaje mi się, że przyszło już znużenie szybkim kinem, że na nowo jest w nas potrzeba przyjrzenia się światu uważniej, dłużej”. Tak twierdzi Krzysztof Krauze, dodając, że Nikifor będzie filmem spokojnym, bez operatorskich fajerwerków. Reżyser chciałby, żeby film jednocześnie „był trzecim »odkryciem« Nikifora” – po tym pierwszym, przedwojennym, gdy docenili go kapiści, oraz powojennym, gdy geniusza dostrzegło małżeństwo Banachów – odkryciem krynickiego malarza przez kolejne pokolenie. Czy tak się stanie? Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają Nikifora, żyje Marian Włosiński, do którego drzwi zapukał genialny kaleka – miał wejść na chwilę, a został przez siedem lat, do końca życia. Wszyscy oni z pewnością obejrzą ten film, choćby z czystego sentymentu. A pozostali, zwłaszcza ci młodsi, którzy nie mają w domu płyt zespołu No To Co – czy pójdą na „spokojny film”, film pełen ciszy, z dziwnym bohaterem? Stereotypowy obraz współczesnej młodzieży – żyjącej szybko, głośno i przywiązanej do dóbr doczesnych – każe powątpiewać, ale zawsze jest nadzieja, że hałaśliwy konsumpcjonizm to tylko pozory ukrywające tęsknotę za czymś innym. Może ów dziwny bohater pomoże ją uwolnić i zrealizować.
Omawiane pisma: „Kino”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt