nr 17 (99)
z dnia 22 czerwca 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Żyjemy w ciekawych czasach, nie ma co. W czasach wytyczania nowych granic, redefiniowania pojęć, układania po raz kolejny dekalogu geopolityki. Nie oznacza to oczywiście, że trzeba wpadać w szał przewartościowywania wszystkich wartości, ale parę spraw musimy na pewno gruntownie przemyśleć. Okazję do tego daje nam nowy numer – 65 (2004) – „Przeglądu Politycznego”.
„Czy COŚ takiego jak Zachód w ogóle jeszcze istnieje? – na łamach gdańskiego kwartalnika pyta Dominique Moisi, konsultant Institut Français des Reations Internatinales w Paryżu – Czy pomiędzy rokiem 1989 a 2003 nie dokonał się zwrot, w wyniku którego od świata dwóch Europ i jednego Zachodu zmierzamy w kierunku świata, w którym mamy jedną Europę, ale dwojakiego rodzaju Zachód – amerykański i europejski?” (Wymyślić na nowo Zachód). Bez wątpienia tradycyjny układ dwubiegunowy „demokratyczny Zachód kontra komunistyczny Wschód” należy już do przeszłości. Geopolityka nie znosi jednak próżni. Nie ma komunistycznego Wschodu, ale zastąpił go islamski fundamentalizm i międzynarodowy terroryzm. Tyle tylko że – na co zwraca uwagę Moisi – Zachód zamiast ponownie zjednoczyć się wobec wspólnego wroga, dzieli się, różnicuje, a drogi Ameryki i Europy coraz bardziej się rozchodzą. Niby jedni i drudzy drżą przed marszem biednego, zacofanego i przeludnionego „Południa”, ale drżą w inny sposób. Ameryka jest aktywna, wykazuje się misjonarskim zapałem, Europa zaś, pochłonięta mizdrzeniem się do własnego odbicia w lustrze, przypatruje się temu z założonymi rękoma i tylko co jakiś czas grozi Ameryce paluszkiem. Starsza pani hrabina po prostu ma migrenę i boi się, by ten młody, niewyżyty i podekscytowany słoń w geopolitycznym składzie porcelany nie narobił zbyt wielu szkód. Po obu stronach Atlantyku inaczej już się przy tym definiuje „szkodę”. Stary Kontynent jest na przykład coraz bardziej propalestyński (ale nie antysemicki, jak myśli Ameryka), a Ameryka – proizraelska (ale nie „rządzona przez Żydów”, jak się zdaje niektórym Europejczykom). Europa coraz mniej interesuje coraz mniej europejską Amerykę. Do niedawna Amerykanie byli jeszcze w stanie wzruszać się rzeziami na Bałkanach. Teraz myślą o Europie głównie w kontekście wakacji. I to już bez kompleksu niższości. Żadna tam „pielgrzymka do źródeł”. Bo niby czego tu zazdrościć? Wino kalifornijskie nie ustępuje niejednemu francuskiemu, a amerykańskie uniwersytety biją na głowę europejskie. Amerykanie sądzą, że teraz, po zakończeniu zimnej wojny, nie mają już w Europie czego szukać, ich głowę zaprząta coraz częściej Bliski Wschód, Chiny, Róg Afryki i Azja Południowo-Wschodnia.
Tymczasem – przekonuje Moisi – Europa i Ameryka są sobie wciąż nawzajem potrzebne. Ameryka, by nie wpadać w ogłupiający samzachwyt, powinna nadal pielęgnować swe europejskie korzenie, a tworząc system światowego bezpieczeństwa, wyciągać wnioski z błędów kolonialnych popełnionych wcześniej przez Europę. Bo bez niej Ameryka mogła wygrać wojnę w Iraku, ale nie wygra pokoju (o przyszłości Iraku pisze w tym numerze Łukasz Wordliczek: Węzeł iracki). Z kolei zblazowana i zmanierowana postmodernistycznie Europa potrzebuje amerykańskiej świeżości, ambicji, zapału i idealizmu. Razem mogą jeszcze cały czas wspólnie naprawiać świat. Wyciągnąć Afrykę, ten kontynent beznadziei, z otchłani waśni etnicznych, głodu, epidemii AIDS i politycznego gangsteryzmu, rozdzielić i przemówić do rozsądku skaczącym sobie do gardeł Izraelczykom i Palestyńczykom, bo tu już nic się nie da zrobić bez rozjemcy, ten dramat potrzebuje międzynarodowego deus ex machina (o perspektywach uregulowania konfliktu w wywiadzie To nie terror, to rewolucja mówi izraelski filozof Avishaim Margalit).
Tak właśnie mógłby – zdaniem francuskiego analityka – wyglądać nowy, lepszy Zachód połączony wspólnymi pozytywnymi celami. Zachód wchłaniający kraje interpretujące świat – wedle określenia Moisiego – „jeszcze w kategoriach premodernistycznych”, a więc także kraje domagające się chrześcijańskiego Boga w konstytucji europejskiej. Czy Bóg powinien się tam koniecznie znaleźć? Andrzej de Lazari przekonuje, że nie (O konstytucji, Bogu i prawach). I to nie dlatego że wspólnota europejska – jak twierdzi – łączy kultury, a nie religie, ale dlatego że kultury są w stanie się z sobą porozumieć, podczas gdy religiom rzadko się to udaje. Podporządkujmy się zatem demokratycznemu prawu, a Boga zachowajmy prywatnie w sercu – proponuje polski historyk idei.
W Polsce wielu ludziom trudno przyjąć taki punkt widzenia. Bóg musi być w preambule i basta! Bo tak mówi ksiądz proboszcz. Mamy zatem Europę dwóch prędkości? W pewnym sensie na pewno, choć myśląc o relacji Polska–Europa, może zasadniej będzie mówić za Pawłem Śpiewakiem o „dwóch różnych osiach czasu” (Jedna Europa). Bo przecież np. przełomowy i tak brzemienny w skutki rok 1914, rok wybuchu wymodlonej przez nas „wojny narodów”, bez której nie byłoby cudu niepodległości, to dla większości Europy data tragiczna, właśnie początek owej „wojny narodów”, frontowego barbarzyństwa, morza przelanej krwi i łez, milionów poległych. „My mieszkamy w innym kalendarzu. – pisze autor – Dzisiaj mamy te kalendarze scalić. Od kilkuset lat Polska żyła wedle swojego czasu. W tym sensie jej rytm historyczny nie dotrzymywał kroku Europie”.
Temu „scalaniu kalendarza” winno towarzyszyć wszakże również obalanie mitów. Straszą nas na przykład eurosceptycy, że po wejściu do Unii nasze ziemie od razu wykupią Niemcy. Ożywa starannie pielęgnowane w epoce PRL-u widmo „niemieckiego rewanżyzmu” towarzyszące mitowi o polskości Ziem Odzyskanych. Z mitem tym usiłuje rozprawić się Maciej Górny (Po co nam ten mit?). „Czy nie czas już powiedzieć sobie otwarcie, że »Ziemie Odzyskane« nigdy nie były ziemiami naprawdę odzyskanymi? – pisze – Że były mitem mającym legitymizować nowe, powojenne granice. W dodatku były mitem o niepięknych konotacjach, stworzonym w środowisku radykalnej prawicy i przejętym przez powojenne władze jako środek legitymizacji narzuconych rządów”. Autorowi daleko do optymizmu. „Zwalczanie mitów bywa zadaniem równie beznadziejnym, jak beznadziejne jest wymaganie od nich, by odzwierciedlały prawdę. – konkluduje – Ale niektóre mity z czasem po prostu zamierają, przestają być potrzebne. Po 1989 r. wydawało się, że takim niepotrzebnym już nikomu mitem była teoria o odwiecznej polsko-niemieckiej wrogości i o naszym słusznym prawie do Ziem Odzyskanych. W tej chwili chyba nie możemy już być tego zupełnie pewni. Wypowiedzi przedstawicieli Związku Wypędzonych pomagają i w Polsce, i – jeszcze wyraźniej – w Czechach, ożywiać zapomniany wydawałoby się język, logikę odwiecznej szczepowej walki o ziemię. Może więc warto zastanowić się, czy tkwiąc w starym języku nie pozostajemy w starym schemacie myślenia, schemacie, który nas zubaża, ogłupia i nie jest już do niczego potrzebny”.
Tymczasem w Niemczech zamiast Drang nach Westen obserwuje się masowy Ostflucht. Landy wschodnie wyludniają się, bo ludzie masowo wyjeżdżają stamtąd na Zachód. Fakt ten przywołuje Wojciech Lizak w pełnych niepokoju rozważaniach o przyszłości Szczecina (Szczecin, co się stało z miastem?). Przeżywający po 1989 r. krótkotrwały okres prosperity Szczecin teraz – gdy granica z Niemcami znikła – stoi na krawędzi poważnej zapaści społecznej i gospodarczej, a nikt nie ma pomysłu, który mógłby go przed tą zapaścią uchronić. Czy w związku z tym Szczecin zacznie się wyludniać jak wschodnie landy Niemiec? A może jego mieszkańcy będą powoli zaludniać opustoszałe tereny wschodnich Niemiec? Zobaczymy. Obawy o przyszłość miasta potęguje fakt, że Szczecin, jak pisze Lizak, cierpi na deficyt elit kultywujących etos inteligencki. Jako produkt przyspieszonej industrializacji epoki PRL-u, Szczecin jest skupiskiem napływowej ludności z przeludnionych terenów Polski B i C, miastem w przeważającej mierze robotniczym. Znaleźli w nim zatrudnienie członkowie wielodzietnych rodzin chłopskich, dla których zasilenie szeregów klasy robotniczej było społecznym awansem. A przecież rzesze tych, obciążonych jeszcze feudalną mentalnością, ludzi są zazwyczaj bezradne, gdy zamknie się im zakład pracy. „Zagrożeni brakiem pracy będą coraz częściej zachowywać się jak kibice szczecińskiej »Pogoni«. – przestrzega Lizak – Wygląda więc na to, że socjalizm ostatecznie dobił inteligencję, a w pustkę wkroczył »lud pracujący miast i wsi«, dla którego dawne elity, dawna Polska i jej kultura były i są po prostu obce”.
Ale to niestety nie tylko problem Szczecina. Na kwestię wewnętrznej „obcości” zwraca także uwagę przywoływany już Paweł Śpiewak. „Miasta są obcą przestrzenią zaludnioną przyjezdnymi ze wsi. Nikt nie dba o wspólną przestrzeń” – pisze. Kiedy mówimy więc o naszej integracji z Europą, nie zapominajmy o tym, że integracji wymaga wciąż jeszcze nasza własna przestrzeń. Ale może paradoksalnie lepiej zintegrujemy się od wewnątrz, integrując się na zewnątrz?
Omawiane pisma: „Przegląd Polityczny”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt