nr 3 (267)
z dnia 25 marca 2011
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
W szkicu opublikowanym 20 lat temu na łamach „Res Publiki Nowej” [por. „Res Publica Nowa” nr 3/1991, przedr. nr 10/2010] David Lowenthal, amerykański historyk i geograf, dokonał następującej konstatacji: „Przeszłość, z powodów zasadniczych, jest niepewna, co zmusza nas do nerwowego udowadniania, że była właśnie taka, za jaką ją uważamy”. Choćbyśmy bardzo mocno chcieli, żeby było inaczej, nasze pragnienie poczucia bezpieczeństwa i posiadania wiernego odwzorowania przeszłości jest z góry skazane na niespełnienie, gdyż − jak głosi tytuł cytowanego powyżej eseju Lowenthala − przeszłość jest obcym krajem. Ilekroć wykonujemy wysiłek rekonstrukcji wydarzeń, czy to odległych w czasie, czy nawet takich, których świadkami byliśmy my sami, tworzymy obrazy historii do pewnego tylko stopnia zbliżone do tzw. obiektywnej prawdy historycznej. Oczywiście, Lowenthal nie mówi za pomocą tej metafory niczego szalenie odkrywczego, co więcej, również w pracach innych antropologów i historyków odwołujących się do metod antropologicznych można natrafić na metafory podobne do tej użytej przez Lowenthala, pojawiają się porównania do pracy historyka jako antropologa odwiedzającego zupełnie obcą kulturę lub nawet planetę. Jednak warto od czasu do czasu przypomnieć, że nawet pozornie bardzo bliska przeszłość, ta, która wydarzyła się jeszcze za naszego życia i dopiero co, wydawałoby się, znikła za rogiem, już staje się takim właśnie obcym krajem lub nową, niezbadaną planetą, wymagającą opisania praktycznie od nowa.
Polska Rzeczpospolita Ludowa jest również do pewnego stopnia taką nieustanną białą plamą na mapie, którą każdy historyk próbuje narysować na nowo, analizując raz jeszcze te same źródła. I tylko nasza pamięć próbuje nam wmówić, że wiemy lepiej.
Opracowań poświęconych życiu codziennemu w czasach PRL powstało już całkiem sporo. Obraz tego socjalistycznego półwiecza także dzięki lepszym warsztatowo pracom historyków zajmujących się historiografią polityczną staje się pełniejszy, coraz więcej rozumiemy z doświadczeń pokoleń powojennych, których aktywne życie przypadało na lata trwania poprzedniego systemu. Lecz nadal jest całkiem sporo do zrobienia − najnowszy numer „Kontekstów” [4 (291) 2010] częściowo te luki zapełnia, choć można mieć zastrzeżenia do sposobu, w jaki to czyni.
Od dłuższego czasu polskim dyskursem publicznym dotyczącym PRL rządzą dwie skrajności. Z jednej strony, są tacy, którzy próbują traktować władze PRL i jego urzędników jako zgraję gangsterów, a normalnych obywateli nieangażujących się w żadną z dostępnych form oporu jako biernych zwolenników totalitaryzmu lub kolaborantów. Z drugiej strony, słychać głos poniekąd afirmujący kilka dekad ubiegłego stulecia, zagłaskujący PRL: bo przecież dawało się wtedy żyć w miarę normalnie, a nawet twórczo, czasami bywało zabawnie, a wiele rzeczy pozostawionych po III RP w spadku można określić mianem wręcz kultowych lub lepszych niż to, co obecnie mamy do dyspozycji w kulturze. Obie te retoryki są niebezpieczne jako obarczone od samego początku błędem generalizacji; co gorsza, bardzo łatwo można złapać bakcyla tak jednej, jak i drugiej.
Sam takiej chwilowej infekcji uległem, czytając kolejną odsłonę Prywatnego leksykonu współczesnej polszczyzny Barbary Magierowej i Antoniego Kroha, drukowanego już parokrotnie, m.in. na łamach „Kontekstów”. Zamysł autorów, by rejestrować charakterystyczne dla życia codziennego zwroty i wyrazy i dokumentować konteksty, w których one występują, jest ważny i bardzo wiele może powiedzieć nam o ewolucji polszczyzny, przede wszystkim zaś o tym, jak my sami się zmieniamy, jakim fluktuacjom podlega nasz ogląd rzeczywistości, jak kształtują się nasza hierarchia wartości i modele społecznych interakcji. Do tego rodzaju analiz leksykon dwojga etnologów jest źródłem pierwszorzędnym. Ja jednak zachwyciłem się nim jako wyborną lekturą, po czym zacząłem się zastanawiać, co mnie w tym wszystkim bawi. Słownictwo zebrane w Żyć trzeba w gruncie rzeczy obrazuje PRL-owską szarzyznę, pauperyzację społeczeństwa, upodlenie, w którym „trzeba było żyć”, wynikające z nieustannych braków w zaopatrzeniu w podstawowe artykuły higieniczne i produkty spożywcze oraz z konieczności nieustannego płaszczenia się i układania. Z czego tu się właściwie śmiać? Ten sam ambiwalentny śmiech dopada nas w czasie oglądania komedii Barei czy nagrań PRL-owskich kabaretów, lecz w gruncie rzeczy jest to przecież karta bardzo smutna. Kiedyś wszystkie te językowe idiomy i neologizmy pomagały radzić sobie z nieprzyjazną rzeczywistością realnego socjalizmu, podobnie jak skecze i komedie przedstawiające przysłowiowe już „absurdy życia w PRL”. Co dla jednych jest jedynie wycinkiem rzeczywistości lub jej przetworzeniem, dla innych może stać się jej wiernym odwzorowaniem, w dodatku bardzo sugestywnym, bo estetycznym. Pytanie to zabrzmi nieznośnie dydaktycznie, ale mimo to je zadam: ilu współczesnych gimnazjalistów i licealistów, czyli ludzi urodzonych po roku 1989, myśli, że PRL wyglądał właśnie tak, jak w komediach Barei? Ilu z nich myśli o PRL jak o najweselszym baraku w socjalistycznym obozie, stawiając przy tym akcent na „najweselszy”, a nie na „barak”? Nie są to oczywiście zarzuty pod adresem autorów słownika, lecz raczej przypuszczenia dotyczące jego recepcji wśród młodzieży, która stanie się depozytariuszem PRL-owskiej postpamięci. Pytam, bo sam na życie codzienne PRL „załapałem się” nieomal w ostatniej chwili, a większość moich wyraźnych wspomnień z dzieciństwa dotyczy już czasów transformacji ustrojowej...
Na drugim końcu skali mamy martyrologizm i narrację heroiczną, w dużej mierze zawłaszczoną przez historyków z Instytutu Pamięci Narodowej (nie jest to jednak miejsce i czas, aby rozważać tego przyczyny). Jak się okazuje, ów ton heroiczny, niekoniecznie IPN-owskiej proweniencji, wkrada się czasami do miejsc zgoła nieoczekiwanych. Przykładem na to jest obszerna, doskonała warsztatowo, erudycyjna rozprawa Przemysława Kanieckiego Słowo w zagrożeniu. Kaniecki podjął się zadania interpretacji trzech wydanych w latach 70. i 80. prac poświęconych twórczości Tadeusza Konwickiego. Analizując teksty Jana Walca, Tadeusza Lubelskiego i Stanisława Beresia, próbuje pokazać skomplikowaną, wielokierunkową grę, jaka toczyła się pomiędzy Konwickim, literaturoznawcami, cenzurą i czytelnikami.
Na pierwszy rzut oka problem wydaje się ciekawy, uważna lektura to wrażenie jeszcze potwierdza. Kaniecki odwołuje się do bogatego zasobu źródeł i analizuje nie tylko same rozprawy, ale umieszcza je w istotnym kontekście społeczno-politycznym. Wszystko jest tutaj na swoim miejscu, poza tezą, która razi mnie swoim patosem: młody literaturoznawca zamierza pokazać, w jaki sposób gest pisania o Konwickim w ciągu tych dwóch dekad stawał się gestem w obronie inteligenckiego etosu, zdeptanego przez oficjalną władzę w marcu 1968, o ile nie wcześniej. Nie wiem, czy tak właśnie Walc, Lubelski i Bereś czuli się w momencie, gdy pisali o autorze Kompleksu polskiego, to nie jest tutaj tak bardzo istotne. Mam wszelako w związku z dowodem przeprowadzonym przez Kanieckiego problem, być może z tym związany, że gros faktów i analiz przez niego skonstruowanych nie odnosi się wprost do głównej tezy. Bo przede wszystkim tekst ten należy czytać jako tekst krytyka piszącego o krytykach piszących o pisarzu − jako taki broni się doskonale i nie potrzebowałby wówczas nawet wyrazistej tezy, którą miałby udowadniać. Tymczasem Kaniecki poszedł o kilka kroków dalej i stąd bierze się moim zdaniem problem tego studium. Pisanie o Konwickim niewątpliwie było zajęciem politycznym, prowadzić musiało konsekwentnych badaczy do wypowiadania się o problemach trudnych dla nas wszystkich, a dla ówczesnej władzy niewygodnych. Było też na pewno sposobem na ustawienie swobodnego głosu w zakłamanej rzeczywistości. Mimo to unikałbym tworzenia pomnikowych konstrukcji, których celem miałoby być upamiętnianie walki, którą jakoby toczyli literaturoznawcy. Może to kwestia mojej prywatnej alergii na etosowy dyskurs (uważam, że czasami lepiej go po prostu praktykować niż wystawiać mu ołtarze), ale dostrzegam w tym tekście ogromną dysproporcję pomiędzy wzniosłym zamiarem autora (i odpowiednio wzniosłym stylem) a zgromadzonym materiałem dowodowym: mamy przed sobą sprawnie przeprowadzone analizy prac wysokiej klasy badaczy, ale czy to nie za mało, żeby używać tak wielkich słów i tworzyć legendy? Oprócz tego, że praca Kanieckiego może zachęcać do ponownego przedyskutowania roli inteligencji w czasach marnych (i za to mimo wszystko powinno się ją docenić), to może stanowić jeszcze asumpt do kolejnej dyskusji, mianowicie tej dotyczącej języka, za pomocą którego inteligencja mówi sama o sobie i uzasadnia swoje istnienie.
Konwicki pojawia się zresztą w tym numerze osobiście, jako niezwykle przekorny obserwator, przechodzień i świadek (pewnie wzbraniałby się przed ostatnim z tych określeń). W rozmowie przeprowadzonej przez Adama Michnika przy okazji kręcenia filmu dokumentalnego Janusza Andermana Co ja tu robię? reżyser Salta raz jeszcze daje się poznać jako wielki prowokator, który tak już jest skonstruowany, że idzie zawsze w przeciwnym kierunku niż reszta ludzi. Emblematyczna jest tutaj ewolucja jego stosunku do Pałacu Kultury i Nauki: kiedy dla niego był on symbolem sowieckiego kolonizatora, obcym, wulgarnym znakiem zostawionym na tkance miejskiej Warszawy, wielu było skłonnych − z różnych powodów − Pałac wychwalać. Teraz, gdy co jakiś czas odzywają się głosy, by PKiN zburzyć jako postkomunistyczny relikt, on czuje do niego rodzaj sympatii. Stosunek Konwickiego po części zapewne wynika z mniej lub bardziej uświadomionego sentymentu do własnej biografii, zanurzonej przez długie dekady w PRL. Starzał się on wszak wraz z Pałacem, mając na niego widok z balkonu swojego mieszkania. Uzasadnienie obecnej postawy stanowi chyba właśnie ta strategia, niemal od zawsze praktykowana przez Konwickiego, polegająca na chodzeniu swoimi ścieżkami i pod prąd, oparta na bezwzględnej, ostrej ironii i ciągłym kwestionowaniu własnych i cudzych sądów.
Myślę, że to właśnie od Konwickiego powinniśmy pobierać lekcję pisania o PRL i o naszej współczesności. Pisać tak, żeby nie dołączać ani do chóru piewców i klakierów, ani do grona inkwizytorów węszących wszędzie zdradę i podstęp. I co ważne: pisać tak hipnotycznie, żeby lektury nie dało się przerwać, choćby nawet w międzyczasie trzeba było cisnąć książką o podłogę... Iluż mamy takich pisarzy? Ilu mamy dzisiaj takich publicystów?
PRL-owski numer „Kontekstów” jest jednocześnie świetny i irytujący. Jako całość broni się całkiem nieźle, choć na pierwszy rzut oka przywodzi skojarzenia z typowymi polskimi konferencjami naukowymi, na których rejestr tematów rozciąga się od Sasa do Lasa. Teksty „heroiczne” (studium Kanieckiego czy Pawła Sowińskiego Nie do druku o dzielnych drugoobiegowych wydawcach) są kontrapunktowane przez PRL lżejszy, okpiony (vide mający posmak stand-up comedy tekst Hawajczyk tańczy z rezerwą Dariusza Czai); nie zapomina się również o istotnych dokonaniach artystycznych (Natalia Kaliś pisze o Jerzym Beresiu, Wojciech Bałus o Jurrym Zielińskim, Łukasz Ronduda o duecie KwieKulik, Joanna Olech porządkuje rozwój polskiej szkoły ilustracji).
Na planecie PRL wciąż znajdziemy terytoria nieopisane, choć jej obraz jest już bogatszy niż kilka lat temu. Ważne, by nie tylko szukać obszarów, których mapy jeszcze nie powstały, ale znaleźć dla ich odwzorowania odpowiednią skalę i język. Być może wtedy nasza pamięć przestanie nas oszukiwać, a my nie będziemy brali PRL opisanego za PRL rzeczywisty.
Omawiane pisma: „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt