nr 3 (253)
z dnia 5 lutego 2010
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o... | autorzy | archiwum
Historia, którą zamierzam tu opowiedzieć, nie przekracza zdroworozsądkowych granic prawdopodobieństwa. Wiadomość o tym, że należy ją zaliczyć do gatunku art-fiction, przyjąłem z wielkim rozczarowaniem. Zachęcam zatem do naprężenia bicepsów wyobraźni. Wyrysujmy przed wewnętrznym wzrokiem galerię wystawienniczą w niedużym mieście Europy Środkowej. Temat nieco bukoliczny: niewinne landszafciki powisają sobie bezmyślnie na ścianach. Pomyślałby Czytelnik, że żywot pracowników tej instytucji przypomina egzystencję arkadyjskich pasterzy. Nic podobnego! Obsługa naszej placówki kulturalnej ma paskudny kłopot. Spędza jej mianowicie sen z powiek prehistoryczna toaleta. Swym stetryczałym lamperyjnym przeciwwdziękiem przybytek ten odstrasza potencjalnych wielbicieli sztuk plastycznych.
Nie zamierzam rozgłaszać opinii, jakoby przepustowość sanitariatów mogła mieć jakiś wpływ na wernisażową frekwencję. Nie powinno się jednak zapominać o paru bezspornych faktach. Otóż w kręgach dobrze poinformowanych mówi się, że dzieła marynistów wzmagają diurezę. Bataliści znowu, wedle tych samych źródeł, przyśpieszają perystaltykę jelitową. Abstrakcjoniści z kolei zdają się mieć wpływ i na to, i na to. Czy jest to zgodne z prawdą, czy nie, kanalizacja w instytucjach artystyczno-wystawienniczych winna działać bez zarzutu. Nasza galeria nie spełnia tego standardu.
Z całym szacunkiem dla mistrza Stephena Kinga, ale prawdziwe opowieści grozy dzieją się gdzie indziej. Bóg jeden wie, czy wybuchowego temperamentu spłuczka nie zadziała w przeciwną stronę, niżby się użytkownik spodziewał. Nie mówiąc o wycieku rozmaitych cieczy z odpływu muszli klozetowej. Jak bystro zauważył pewien początkujący żeglarz: ze wszystkich stron morze, nie ma gdzie się odlać. Tales z Miletu miałby niezłą frajdę z takiego szaletu. Jeśli wolno w tak poważnych sprawach zabierać głos do rymu.
Sytuacja zatem wygląda następująco. Galeryjny kibelek domaga się remontu. Modły kierowane w stronę organu założycielskiego okazują się płone. Gmina robi budżetowymi bokami. Zadziałała więc swego rodzaju brzytwa Ockhama. Sikanie zostaje uznane za czynność pozastatutową. Powiedziane jest, informują siły zwierzchnie, że w pocie czoła będziesz wykonywał obowiązki pracownicze. Połączyć przyjemne z pożytecznym w dziedzinie sztuk wizualnych – to przywilej ekshibicjonisty. Co się natomiast tyczy pracowników galerii sztuki, to nie powinni oni mieć ekspozycyjnych skłonności. Prace wystawiennicze należy wykonywać z musu. Trudno i darmo, oznajmiono na wyżynach władzy, jak się ma szerokie horyzonty, to trzeba się zadowolić wąskim gardłem. I posiąść sztukę trzymania moczu. Król chodzi tam piechotą, to i pracownikom galerii nie spadnie korona, jeśli pofatygują się w to miejsce galeonem. W ramach podjęcia jakiejkolwiek decyzji administracyjnej na drzwiach do świątyni ekskrecji polecono zawiesić tablicę ostrzegawczą: „Wstęp do toalety za okazaniem karty pływackiej”. Sraczyk mianowicie, jak był zrujnowany, tak też zrujnowany pozostał.
W konserwatywnych bajkach zazwyczaj w takich okolicznościach dochodzi do interwencji siły wyższej. Na horyzoncie pojawia się niebieskooki młodzian, osiłek spoza układu politycznego. Dobra wróżka spuszcza ze schodów brutalnego komornika. Nie inaczej było w naszym przypadku. Pewnego pięknego dnia na parking przed galerią zajeżdża sfatygowany pojazd typu minivan. W chwilę później do przybytku działań plastycznych wkracza tajemniczy jegomość, wlekąc ze sobą dwa dzieła Boscha, za sobą zaś – mdły zapaszek towotu (który to zresztą aromat nie wzbudza większych obaw, jako że adepci sztuki wizualnej znani są ze swej ekstrawagancji: niektórzy potrafią nawet sprawdzić poziom oleju). Tak zaczęła się realizacja projektu, który miał wyrwać instytucję kulturalną z higienicznej zapaści. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Mąż opatrznościowy polecił odstawić do magazynu tradycyjne malowidła i przystąpił do realizacji własnych zamysłów. Jego credo estetyczne w zasadzie mogłoby być prawdziwym balsamem na serca tych, którzy nie mają nic przeciwko sikaniu. Wytyczoną przez siebie przestrzeń działań twórczych artysta nazywa „zjaśnianiem”. W odróżnieniu, ma się rozumieć, od działalności kolegów po antyfachu. Tytułem porządkującej dygresji: wymienione dzieła Boscha to szlifierka kątowa i młot udarowy. Te dwa narzędzia staną się protagonistami projektu artystycznego pt. Wymiana instalacji, dzieło sztuki hydraulicznej. Ostatecznym rezultatem kilkunastodniowych wysiłków artysty będzie gustowny kącik toaletowy, kibelek na miarę naszych czasów. Ale tu nie chodzi o efekt finalny. Tu chodzi o postawę. Współczesny artysta winien się cechować kreatywnością. Ów termin nie oznacza jednak uporczywej, rujnującej zdrowie pogoni za arcydziełem. Dzisiejsza kreatywność to rodzaj zaradności życiowej. Bohater naszej historii akurat doskonale spełnia to kryterium. Pozyskał dla swego projektu hojnego sponsora w osobie Unii Europejskiej. „Art happens” – stwierdził kiedyś Whistler. Konkluzja amerykańskiego malarza stała się zbawienna dla tych, którzy łączą admirację dla sztuk wizualnych z prawidłowym funkcjonowaniem narządów wydalniczych.
Fascynujące jest to, że w zasadzie w naszej galerii miało miejsce wydarzenie artystyczne bez gatunkowego precedensu w historii sztuki. Nie mamy do czynienia z instalacją. Artysta zaznaczył wyraźnie i z niejaką dezynwolturą, że jego celem jest Wymiana instalacji. I tu muszę przyznać rację recenzentowi projektu, że doszło do skrócenia dystansu między sztuką wysoką a sztuką użytkową. Nikt odtąd nie ma prawa twierdzić, że te dwie przestrzenie aktywności twórczej dzieli odwieczna rywalizacja.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że autorowi tego niepowtarzalnego (właśnie przez swoją powtarzalność) utworu udało się ostatecznie spostponować zupełnie zbędną ideę antyutylitaryzmu dzieła sztuki, to w tym pozornie banalnym hydraulicznym otoczeniu możemy się poczuć naprawdę niebanalnie. Przecież na zdrowy rozum pomysłodawca owego niecodziennie codziennego projektu znosi antagonizm między humbugiem i arcydziełem. A przy tym można się wysikać, ile dusza zapragnie.
Być może artysta chciał w ten sposób zdemaskować filisterskie w gruncie rzeczy dążenie do niezwykłości w sztuce. Wracamy do wegetatywnych fundamentów i fizjologicznych rudymentów. Sikanie jest piękne.
Efekty opisanych tu działań twórczych – rura, glazura i armatura – nie są może imponujące na tyle, by uzasadnić akt kontemplacji dzieła sztuki w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Artysta nie poszedł na łatwiznę – jak to uczynił niegdyś Marcel Duchamp. Oddał swoje dzieło do normalnej eksploatacji. To jednak nie wzbrania nam wysnuwania interpretacyjnych wniosków. Wymiana instalacji wprowadza pewien motyw wanitatywny, a jednocześnie nasuwa na myśl swoistą metaforę opróżniania, dążenia do pustki, a ta ostatnia figura już sama przez się pozwala włączyć w dociekania egzegetyczne pewien wątek mistyczny (vide: św. Jan od Krzyża). Mamy zatem do czynienia z wizualną alegorią egzystencjalnej codzienności, którą wrażliwość egzaltowanego odbiorcy sztuki (w tradycyjnym sensie) próbuje usunąć z pola widzenia. Nie chcemy widzieć tego, co widzimy. Pęcherz jednak nie ma powieki, którą można by zamknąć wedle widzimisię.
Morały z tej historii sypią się jak z rękawa. Po pierwsze: w sytuacji niedociągnięć budżetowych nie należy zapominać o szerokich kompetencjach sztuki. Zwłaszcza o kompetencjach kompensacyjnych. Po drugie: żywi nie tracą nadziei, choć tracą czasem mocz. Tertio: artyści też się przydają.
Źródło, z którego zaczerpnąłem wiedzę o instalacji Wymiana instalacji, jest nader skąpe. Dla porządku podaję bibliograficzne referencje. Historię tę opisał (aczkolwiek większość soczystych szczegółów proszę uznać za produkt beletryzacyjnego animuszu piszącego te słowa) Pan Olgerd Dziechciarz w książeczce Galeria Humbug („NEON”, Olkusz 2009). Tomik ten zawiera dwadzieścia z okładem wierszowanych anegdotek o działaniach artystycznych, co do których bytowej substancjalności radziłbym jednak mieć pewne zastrzeżenia. Rzekome przedsięwzięcia artystyczne – usytuowane w różnych epokach, acz z wyraźnym akcentem na czasy współczesne – stanowią dla poety pretekst do snucia medytacji o sensie sztuki. Autor Galeria Humbug zamierzył utwór o charakterze polemicznym, z tego też względu publikacja ma w podtekście wyraźny adres. Przesłanie książki jest skierowane do osób żywo uczestniczących w dyskusjach estetycznych. Dla tej przyczyny podnoszenie wartości literackich wierszy (co do których nie mam ni wątpliwości, ni skrupułów) staje się bezprzedmiotowe. Tak należy rozumieć Galeria Humbug. Istotną przesłankę dla takiego odczytania książki stanowią nazwiska bohaterów poszczególnych tekstów: Waldemar Sosina, Łukasz Skórski, Tytus Siołowski, Paula Jackson. Tak, bowiem sekret Galeria Humbug polega na tym, że olkuski poeta stworzył na swoim biurku galerię sztuki potencjalnej. Opisane dzieła sztuki zrodziły się po prostu w jego głowie.
Nie ma więc racji recenzent „Nowych Książek” (T.R.: Galeria Humbug; nr 1/2010, s. 20–21), uznając prace Olgerda Dziechciarza za produkt natchnienia kontemplacyjnego. Nawiasem mówiąc, dzięki tajemniczemu recenzentowi miałem okazję wzbogacić zasoby leksykalne. Dowiedziałem się bowiem, czym jest ekfraza. Jest to mianowicie „utwór literacki poświęcony opisowi dzieła plastycznego: obrazu, rzeźby, architektury” (wagę i znaczenie tych szlachetnych słów podnosi to, że zgadza się z nimi jota w jotę mój Słownik wyrazów obcych Kopalińskiego). Wszystko wskazuje na to, że autor recenzji (podpisany inicjałem T.R., a więc płci nieoznaczonej) nie pokapował się po prostu w charakterze omawianej publikacji, co przy obecności w tekście Dziechciarza tak grubo ciosanych figur, jak Rainer Maria Pralinke, Kenzo Sempiterno, Alfonso de Zamtuzo – trzeba uznać za wyczyn. Recenzent daje jednak swoisty popis nieuwagi, przywołując przypadek anonimowej rzeźby Nike z Nikond. Problem w tym, że tekst T.R. intuicyjnie krąży wokół właściwej konkluzji, autor nie ma jednak odwagi, by ją definitywnie postawić: „Uwagę Dziechciarza zwracają dzieła wyraziste – o niektórych z nich można by zapewne powiedzieć «kontrowersyjne» (!). Nie w tym rzecz, czy ktoś chciałby podważyć ich artystyczną wartość (!!); rzecz w sile przekazu (!!!), któremu poeta nie może się oprzeć (!), dając swojej refleksji bardzo osobisty (!), literacki wyraz”. W istocie otrzymaliśmy arcydzieło publicystki oportunistycznej (wykrzykniki pochodzą ode mnie).
W pierwszym odruchu uniesienia (które i piszącemu te słowa wydaje się słuszne) autor notki recenzyjnej zaczyna się domagać przyozdobienia tomu reprodukcjami opisanych artefaktów: „zapewne optymalna byłaby możliwość konfrontacji utworów Dziechciarza z obrazami, rzeźbami i instalacjami, o których poeta pisze”. Na szczęście w porę przychodzi zreflektowanie i recenzent zauważa: „Ale nie jest to konieczne” (czym ocala duszę).
Poniekąd zostałem „wżeniony” w projekt Olgerda Dziechciarza, umieszczono bowiem me skromne personalia w kolofonie książki. Obdarzono mnie mianowicie honorowym tytułem redaktora. Nieco na wyrost i bez konsultacji, bowiem cały mój wkład polegał na stwierdzeniu enigmatycznej obecności jednego przecinka w tomie programowo, jak się wydaje, oczyszczonym ze znaków interpunkcyjnych. Skądinąd był to wysiłek daremny, jako że przecinek pozostał.
Z książką Pana Olgerda wiąże się jeszcze jedna anegdota. Otóż in statu nascendi zostałem poproszony przez autora o napisanie notki na okładkę. Nie uprzedzono mnie o charakterze tych wierszy, a już w minutę po wszczęciu prac lekturowych wiedziałem, że ekfrazy Olgerda Dziechciarza to apokryfy. I to przy mej inteligencji, którą uważam za przeciętną. Zastanawiam się, ile czasu strawił nad lekturą autor recenzji z „Nowych Książek”, nim zasiadł do pisania swej laudacji. Czy zgłębił coś ponad spis treści? Prawdę tę zna Ereb.
Zleconą notkę sporządziłem z wielką pokorą, pochyliwszy czoło nad niewątpliwym talentem poety. Ostatecznie producent Galerii Humbug zrezygnował z mego tekstu. Wytłumaczono mi łagodnie, że blurby wyszły z mody, czym, jak mniemam, dano wyraz artystowskiej egzaltacji. By jednak dzieło mego pióra nie przepadło, pozwolę sobie zamieścić ów tekst tutaj (mam nadzieję, że uważny Czytelnik odnajdzie szlak wiodący w objęcia pewnej lektury):
„Wiadomość, że niniejsza publikacja nie obejdzie się bez mojej notki, wstrząsnęła mną w chwili najbardziej nieodpowiedniej: oczekiwałem na wizytę u gerontologa. Niedawno obchodziliśmy okrąglutką rocznicę rozegrania ostatniego meczu w piłkę nożną. Był to wspaniały przykład martyrologii naszej drużyny. Historia jest aktem wiary. Gdybym pamiętał, z której książki pochodzi śliczny aforyzm o poklepywaniu autorów po plecach, złożyłbym go w tym miejscu z wielką ostentacją”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt