Witryna Czasopism.pl

nr 20 (246)
z dnia 20 października 2009
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

W SZPONACH HAZARDU I BEZPIEKI

Świadomy czytelnik dobrze wie, że prasy nie należy czytać od pierwszej do ostatniej strony. Ze zgrozą wspominam tydzień czytelniczego wygnania, kiedy brak dostępu do jakiejkolwiek innej lektury zmusił mnie do przebicia się przez calutką „Politykę”. Przeczytałem wszystko: począwszy od listów do redakcji, na reklamach skończywszy. Oczywiście, post factum pożałowałem tego z całego serca. Dopiero bowiem przy tego rodzaju lekturze zaczyna być widoczna rzecz z pozoru oczywista. A mianowicie to, że czasopism się nie pisze, ale konstruuje. Że konstruowanie to polega na dopasowywaniu istniejącego materiału do sztywnych ram. Że tekst, temat i inwencja nie wpływają na ostateczny kształt całości, ale raczej są daniną składaną na jej ołtarzu. „Normalna”, wybiórcza lektura magazynu sprawia, że fakt ten pozostaje ukryty. A zatem czasopism czytać od pierwszej do ostatniej strony ABSOLUTNIE NIE WOLNO.

A gdyby poprowadzić lekturę w przeciwnym kierunku? Znany jest dobrze fenomen obcowania z gazetami i magazynami, począwszy od strony ostatniej. Przykłady? Słynna ostatnia strona „Przekroju” prezentująca przygody kultowego profesora Filutka – to raz. Dilbert z „Gazety Praca” – dwa. Camera Obscura Henryka Markiewicza w „Dekadzie Literackiej”, którą zaliczyć trzeba do nieco innego rejestru, ale bez wątpienia – trzy. Wydaje się, że w szczytną tę tradycję od dawna już usiłuje wpisać się „Tygodnik Powszechny”. Ostatnimi czasy funkcję „lekkiego i przyjemnego przyciągacza uwagi” spełniać mają arcyhermetyczne Wyznania człowieka niepolitycznego pióra prof. Mariana Stali. Felietony te, rozbite z reguły na około pięciu średniej długości zdań, nie poddają się w zasadzie ani recenzji, ani – tym bardziej – omówieniu. Jedyny wyobrażalny „metatekst” nieodmiennie z tygodnia na tydzień sprowadzać musiałby się do przepisania kolejnej miniatury w całości, przejścia do następnej linii, wyrównania kursora „do środka” i trzykrotnego stuknięcia w klawisz ze znakiem zapytania (konieczne przytrzymując klawisz „Shift”). Recenzowanie, a tym bardziej omawianie (stylistycznie skądinąd doskonałych) tekstów profesora proponuję zatem wytrwałym, jako wymagającą wprawkę krytycznoliteracką. Sam zaś odwracam kartkę „Tygodnika Powszechnego” nr 42/2009 i przechodzę na kolejną (przepraszam – poprzednią) stronę.


Trafiam tam na zwariowany opis kawiarnianego rajdu po Nowym Świecie. Marcin Wicha dla uczczenia 140. urodzin warszawskiej cukierni Bliklego postanowił się przekonać, jak sprawdzona marka radzi sobie w świecie zglobalizowanego rynku. Odwiedził Starbucksa, Coffeeheaven i inne okoliczne lokale, każdą wizytę opisując w kilku zwięzłych zdaniach. Kolejne konsumowane porcje kawy wyraźnie przyspieszają bicie serca „reportera”, co znajduje swój wyraz w coraz szybszym rytmie pozostawianych na kawiarnianych serwetkach notatek. Klejone pośpiesznie wrażenia i skróty myślowe zmuszają do równie dynamicznej lektury i wywołują w spowolnionym jesienną aurą umyśle czytelnika gwałtowne pragnienie zasłużonej dawki kofeiny. Kawy pod ręką nie mam, przewracam zatem kolejną kartkę.


Tam zaś jest tylko lepiej: Grzegorz Jankowicz i Paweł Próchniak konstruktywnymi wnioskami zamykają debatę na temat polonistyki uniwersyteckiej, która przetoczyła się w ostatnich tygodniach przez łamy „Tygodnika”. Chciałoby się uwierzyć tytułowi artykułu Próchniaka: Polonista potrzebny od zaraz. Jankowicz stara się zareklamować (jakże szczytną) inicjatywę „Lekcji czytania z...”. Każdemu, kto kiedykolwiek usiłował zrozumieć, „co poeta miał na myśli”, musi być wiadomo, że czytanie czytaniu nie równe (tak jak czytanie od strony ostatniej nie jest równe temu od strony pierwszej). Dlatego też w pierwszym tygodniu listopada krajowi luminarze polonistyki spotkają się z adeptami, aspirantami oraz amatorami czytelnictwa i zaproponują im wspólną lekturę kilku dzieł. Kto będzie czytał? Co będzie czytane? O tym dowiemy się z „Tygodnika”.


Przewodnim tematem numeru jest – jakże głośna ostatnio i nośna – afera hazardowa. Wydawałoby się, że co tylko można na ten temat powiedzieć, zostało już powiedziane. „Tygodnik” nie byłby jednak „Tygodnikiem”, gdyby nie znalazł sposobu na to, aby temat ująć inaczej i poważniej. Nie sposób odmówić racji katolickiemu pismu społeczno-kulturalnemu. Afera hazardowa zawładnęła debatą publiczną, prasowych łowczych spuszczono ze smyczy, posokowce zwęszyły posokę, prasowych łowczych spuszczono ze smyczy i rozpoczęła się medialna burza, połączona z poszukiwaniem (a w zasadzie ograniczona do poszukiwania) głów przeznaczonych na stracenie.

„Tygodnik”, z którego okładki straszy przetworzone zdjęcie stołu do ruletki, zwraca (celnie!) uwagę na fakt, iż karygodną krótkowzrocznością i uproszczeniem myślowym jest traktowanie „hazardu” wyłącznie jako słowa występującego w zapisie kontrowersyjnej ustawy, na której ktoś się „wyłożył”, kto inny „poślizgnął”, a jeszcze kto inny na zwłokach tamtych dwu planuje budować nowy, lepszy świat. Hazard – i to nie wyłącznie z perspektywy katolickiej, ale i społeczno-kulturalnej, oznacza wielkie niebezpieczeństwo, rzeczywistość złowrogą, tajemniczą, pociągającą. Więcej nawet. Przecież również i praktyki okultystyczne sygnalizują rzeczywistość złowrogą, tajemniczą i pociągającą, choć w perspektywie socjologicznej stanowią one zagrożenie marginalne. Hazard zaś okazuje się nowotworem trawiącym zdrową tkankę naszego społeczeństwa. Hazard to nie błyszczący brokatem i przemieszczający się samolotami między USA i Europą świat bohaterów serii Ocean's Eleven, to nawet nie odległe doświadczenie Gracza Dostojewskiego. Hazardziści są wśród nas. W Mariocie znikają co wieczór (no – może raz w tygodniu) fortuny, ale i na zaplutych osiedlach, w spelunach z jednorękim bandytą, toaletą i kebabem codziennie dużo więcej się przegrywa niż wygrywa. Że tu idzie z dymem kilka tysięcy, a w Mariocie kilka milionów? Jedno i drugie może być dorobkiem życia...

Wątek hazardu rozpatrywany jest w „Tygodniku” wielopłaszczyznowo. Oprócz głównego artykułu Jerzego Andrzejczaka (W uścisku jednorękiego bandyty) mamy również kilka mniejszych: o nieletnich hazardzistach, o hazardowych rozgrywkach na szczycie i politycznej ruletce. Oprócz tego czekają nas drobniejsze teksty felietonowe – a wszystko to mieści się w jednym bloku tematycznym, trzonie numeru.


Ciekawie wygląda także „druga kolumna”. Literacki Nobel dla Herty Müller sprowokował kolejną debatę o dziedzictwie komunistycznej bezpieki w Europie Wschodniej. Dramatyczne wyznania laureatki na temat jej spotkań z rumuńską Securitas rzeczywiście poruszają. Nie tylko dlatego, że próby nakłonienia jej do współpracy były brutalne, bezwzględne i godne potępienia. Dużo słyszeliśmy już na ten temat. Czytaliśmy książki i oglądaliśmy filmy (jak ostatnio fenomenalni Trzej kumple). Bombardowanie młodego pokolenia okropieństwami przeszłości, często przy tym wykorzystywane dla osiągnięcia doraźnych, politycznych celów doprowadziło do swego rodzaju znieczulicy. BILI? No, bili, bili. Wiemy. STRASZYLI? No, straszyli. UTOPILI Popiełuszkę. No, wiemy, wiemy. Wszystko wiemy. Paweł Śpiewak orzeka (na łamach wrześniowej „Europy” nr 1/2009), popierając swoje słowa „wynikami badań statystycznych”, że przeciętny Polak więcej już na ten temat wiedzieć nie potrzebuje i nie chce. Przytakujemy w milczeniu. Dlatego nie to jest poruszające w artykule Müller, że ją BILI. I nie to, że UPOZOROWALI samobójstwo jej najlepszego przyjaciela. Nie to, że NAKŁONILI do współpracy jej najlepszą przyjaciółkę. Przerażające są dowody (przekonujące!), które przytacza na to, że w dalszym ciągu jest inwigilowana i w dalszym ciągu nie może czuć się w pełni spokojna i bezpieczna, gdy odwiedza rodzinną Rumunię. Dlaczego? A no, może dlatego, że wprawdzie odległa nam trzecia osoba liczby mnogiej pozostaje, jednak znika gdzieś czas przeszły. I natychmiast znika też bezpieczny dystans, a kwestia zyskuje na aktualności. Od razu inaczej czyta się wyznania Herty Müller.


Wątek „kultury w czasach zarazy” ciekawie uzupełnia rozmowa z Łukaszem Kamińskim (dyrektorem Biura Edukacji Publicznej IPN) o polskim podziemiu kulturalnym w czasach PRL-u. Kamiński broni twórców, których notowania na dzisiejszym rynku sztuk wszelakich nie są (mimo wszystko) zbyt wysokie albo – aby wyrazić się oględniej – tak wysokie, jak mogłyby być. Politycznie zaangażowana sztuka niegdysiejszego drugiego obiegu wzbudza wprawdzie pewne zainteresowanie (dość wspomnieć o popularności wykładów doktora Bronisława Maja o literaturze polskiej po '68 roku, prowadzonych na krakowskiej polonistyce), jednak z reguły uważa się, iż polityczne zaangażowanie niejako „przytępiło” twórcom zmysł artystyczny i przyczyniało się do składania wartości estetycznych na ołtarzu aktualnej polityki. Oraz że kolejna generacja musiała solidnie wysilić się i naprężyć, ażeby pozbyć się garbu zaangażowania i zakrzyknąć gardłem Świetlickiego: „idee to wodniste substytuty krwi”. Okrzyk ten stał się niewątpliwą zasługą tej generacji. Tymczasem Kamiński pokazuje, w jaki sposób politycznie zaangażowana bohema przyczyniła się do: (a) poprawy sytuacji Polski na arenie międzynarodowej (arenie wprawdzie niezależnej i drugoobiegowej, ale zawsze); (b) podniesienia ogólnego poziomu intelektualnego rozwoju społeczeństwa; (c) rozwoju instytucji artystycznych, spośród których część przetrwała i do dziś kształtuje obraz krajowej sceny literackiej.

Co jeszcze w „Tygodniku”? Zbyt dużo, aby każdemu wątkowi poświęcić odrębny akapit. Co tu dużo mówić, polecam. Choć do śmiechu po lekturze nie jest.

Roman Jagiełka

Omawiane pisma: „Tygodnik Powszechny”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
„LIBERTÉ!”: ILE PLATFORMY W PLATFORMIE?
MIESZCZANIN RYCERZEM
TEOPOLITYKA W ŚWIECIE ODCZAROWANYM

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt