Witryna Czasopism.pl

nr 10 (236)
z dnia 20 maja 2009
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

NIE BĘDZIEMY WAM RODZIĆ!

Annie Kornackiej z Partii Kobiet nie udało się zebrać wystarczającej liczby podpisów, by wystartować w tegorocznych wyborach do Europarlamentu. Bez programu, za to z samym (nagim) wizerunkiem lepiej się więc do polityki nie pchać, bo nawet jeśli przez chwilę zabłyśnie się gołą pupą na własnym podwórku, o drugą szansę będzie już o wiele trudniej. Członkinie PK strzeliły sobie gola do własnej bramki, odwołując się w kampanii do stereotypów wziętych prosto z męskiego słownika („Polska jest kobietą”, „Jesteśmy niewinne, uczciwe – mamy czyste ręce, czyste serca i czyste intencje”, jak pisała Manuela Gretkowska w Manifeście), nie dziwi mnie więc, że nie potraktowano ich ugrupowania jak poważnego politycznego gracza, z którym można stanąć do merytorycznej dyskusji. Kiedy wchodzę na stronę www tych raczkujących polityczek, przed oczami – chcąc nie chcąc – widzę też okładkę „Zadry” [nr 3-4 (36-37) 2008], a na niej olbrzymią żyletę z napisem: „90 lat temu wywalczyłyśmy sobie prawa wyborcze”. No, to w tym roku w listopadzie stuknie nam już 91 lat głosowania w wyborach! Tylko dlaczego tak mało kobiet garnie się do polityki i do gadania o polityce na poważnie? Na diabła nam emancypantki prawa wyborcze wychodziły, skoro z taką ospałością z nich korzystamy i tak chętnie włazimy w tryby „systemu”? Dlaczego stajemy się posłusznymi bądź sfrustrowanymi Matkami-Polkami, rezygnujemy z pracy, z marzeń i ambicji? Na szczęście mamy wśród nas kobiety z łatwością poruszające na forum publicznym tematy aborcji, równouprawnienia, nierówności płac czy parytetu, a tym samym przełamujące stereotypy, którymi w Polsce oddychamy jak powietrzem. I są to nie tylko Magdalena Środa, Agnieszka Gajewska, Agnieszka Graff, Sławomira Walczewska czy Izabela Filipiak. Z roku na rok jest ich coraz więcej.


„Ciężar ciąży”, powiada Bernadetta Darska w popliterackich i mocno trącących feminizmem „LiteRacjach” [nr 001 (15) 2009], którym też należy się tutaj chwila uwagi. Warszawskie efemeryczne pismo pojawiło się w nowej odsłonie (także graficznej), zmienił się skład redakcji, zabrakło w stopce takich nazwisk jak Joanna Mueller czy Sylwia Omiotek. Słowem – zmiana warty, bój toczy się o coś zgoła innego niż dotąd, na pewno też o bardziej zróżnicowany i nie tylko akademicki rząd dusz czytelników. Najwyraźniej przejęły pałeczkę kobiety, które jeszcze nie rodziły albo wciąż rodzić nie planują... Redaktorki prowadzące numeru (Iwona E. Rusek, Agnieszka Mrozik) zaprosiły na łamy m.in. Bernadettę Darską z Olsztyna, która wypowiedziała się na temat ciąży w literaturze popularnej (Ciężar ciąży, czyli Wielka Zmiana i wynikające z niej powinności). No i jasno z jej wypowiedzi wynika, że coraz lepiej jest, kobieca powieść jest jak zwierciadło, które przechadza się po gościńcu. Znaczy to tyle, że prócz typowych harlequinów (w których ona leży na kanapie, wzdycha i czeka, aż on się zjawi i rozwiąże wszystkie jej problemy, ewentualnie ona intryguje, jak go odzyskać, bo on poczuł mus ku innej), pojawia się całe mnóstwo kobiecej literatury mniej kiczowatej, a bardziej ambitnej. Ambitnej, czyli takiej o siermiężnej rzeczywistości, która dopadnie każdą z nas; on, owszem, był, zrobił jej ślicznego różowego bobaska, a na pożegnanie napisał w esemesie: zawiodłaś mnie, adieu, c'est la vie. Darska analizuje serię czytadeł, a w nich wątki ciążowe, czasem mniej, a czasem bardziej optymistycznie rozwinięte. Nigdy nie jest to jednak happy end, za każdym razem pojawia się jakieś stające kołkiem w gardle „ale”. Ciąża przeszkadza w kontynuowaniu dobrze się rozwijającej kariery zawodowej, potencjalny ojciec nie chce dziecka, więc jedynym rozwiązaniem jest rozstanie… Albo weźmy przypadek kobiety, która zanim zaciążyła, harowała na dwóch etatach: „Bohaterka odkrywa więc, że spokój jest czymś nierealnym, a do wspomnianej gonitwy musi się po prostu przyzwyczaić, jeśli nie chce, oczywiście, z niego zrezygnować. Tyle, że ona pragnie wyciszenia. Ostatecznie postanawia zrezygnować z pracy i wychowywać dziecko”. Przyznacie Państwo, że nie ma przyszła matka powodów do radości. Ale autorka artykułu pociesza: „Jej decyzja nie jest porażką, lecz wyborem, a to znaczna różnica”. Chciałabym uwierzyć tej jednoznacznej interpretacji, ale jakoś nie mogę.


Tak to już jest, że jeden tekst odsyła przez skojarzenia do drugiego, a czwarty do dziesiątego. Przez streszczenia Darskiej, obficie opatrzone tezami i aż nazbyt klarownie wyprowadzonymi wnioskami, prześwituje mi artykuł Agnieszki Graff Wolę myć wannę, który w marcu tego roku wyczytałam w „Wysokich Obcasach” (kliknij). Graff opisuje w nim eksperyment przeprowadzony w latach 60. przez Marinę Horner, zajmującą się mechanizmami psychologicznymi, które decydują o motywacji i osiągnięciach w pracy. 178 studentów i studentek miało za zadanie dokończyć historię postaci ich płci, tak samo obiecujących i z równymi szansami wstępujących na ścieżkę kariery naukowej. Jakie życie zaprojektowali studenci dla swoich bohaterów? „Historie o Johnie w 90 proc. kończyły się szczęśliwie – był wybitnym specjalistą, miał kochającą rodzinę, dużo zarabiał, pomagał ludziom. Tymczasem w 65 proc. kobiety widziały przyszłość swojej bohaterki w mrocznych barwach – rezygnowała ze studiów, była samotna albo rzucała wszystko, by wspierać karierę narzeczonego, i zakładała rodzinę, by potem żałować utraconych marzeń”. Horner nazwała tę tajemniczą tendencję »kobiecym lękiem przed sukcesem«, mającym związek z kolejnym „faktem”: „kariera” i „kobieta” to przecież słowa każde z innej parafii, z dwóch zupełnie różnych almanachów życia.


Cóż począć, nie mogę przyklasnąć optymizmowi Darskiej, która serię opisów małżeńskich i narzeczeńskich fars (a raczej traum), banalnych jak samo życie, podsumowuje ze stoickim spokojem: „Moment, w którym kobieta i mężczyzna dowiadują się o dziecku, ich różne reakcje, problemy w czasie ciąży, trudności z godzeniem macierzyństwa i życia zawodowego – to tematy, które nie były dotąd zbyt często poruszane w najnowszej polskiej literaturze popularnej. Dobrze jest je dostrzegać, bo dzięki nim mamy także do czynienia z innymi niż dotychczas odsłonami miłości”. Wszystkie te czytadła spełniają tę samą funkcję, co każda inna literatura kobieca przez ostatnie stulecia: pozwalają uciec od rzeczywistości, są przestrzenią umożliwiającą cichy opór (ale tylko w sferze fantasmagorii) i wycofanie się na pozycje, do których nikt inny nie będzie miał dostępu. A przy tym, vis maior, czytadła legitymizują i urealniają określone, aktualne w danym momencie poglądy oraz stereotypy. Nie łudźmy się, że po uronieniu łzy nad książką „jakby o niej samej” kobieta postanowi się sprzeciwić narzuconej jej roli matki i żony 24 h na dobę. Albo że pod wpływem Trzepotu skrzydeł Grocholi zorganizuje się w grupę wsparcia wraz z sąsiadkami, które namówi do sabotażu wobec mężczyzn – raczej pokiwa smętnie głową, jedyną satysfakcję mając z tego, że „to o niej”. A może dobrze, że takie książki wychodzą, bo też stanowią satysfakcjonującą przestrzeń genderowego dyskursu? E tam..., mężczyźni i tak Grocholi ani Szwai nie czytają – powiedziałby pierwszy z brzegu mężczyzna. Różnica, o której nie wspomniała Darska (wątpię, czy optymistyczna), polega głównie na tym, że te ponure książki rodem z eksperymentu Horner coraz częściej mają odwagę pisać kobiety i że nie publikują pod pseudonimami, jak z pewnością zrobiłyby w Polsce sto lat temu. Pewnie więc nie powinnam się bulwersować, że za całe dobro trzeciej i podobno najlepszej książki pisanej przez prawie trzydziestolatkę często trzeba uznać właśnie przygnębiający nastrój: „Z całością jest pewien problem: przy końcu mamy wrażenie, że rzecz się dopiero zaczyna. Ale mimo to udało się Drotkiewicz stworzyć obraz pustki i tęsknoty naprawdę dojmujący” (Justyna Sobolewska o Teraz, kliknij). Nie mogę się jednak pogodzić z faktem, że dla większości krytyków taki „kobiecy nastrój” stanowi absolutne maksimum tego, czego można od pisarki wymagać. Załóżmy jednak, że to tylko dygresja.


Bliżej mi do rozpoznań o wyższej temperaturze niż w „LiteRacjach” – w jak zawsze bojowej „Zadrze” znalazłam tekst Iwony Czerkas Totalitarne polskie ciąże. Autorkę frustrują lukrowane, słodkie obrazki kobiet z wielkim i jakby nieco świętym brzuchem, jakich pełno w prasie kolorowej, reklamach telewizyjnych i innych formach propagandy ciążowej. Czerkas („nie-mężatka z wyboru, za to dzietna z zamiłowania” – pisze o sobie w notce biograficznej) buntuje się przeciwko medialnemu oszustwu, bo wie, jak wielkiego poświęcenia trzeba, by powołać do życia drugiego człowieka. Ile kobiet leży w szpitalu na patologii ciąży, jak często zdarza się, że lekarz, powołując się na klauzulę sumienia, odmawia wykonania legalnej aborcji, nawet jeśli jest zagrożenie życia kobiety. Padają mocne słowa: „Kraju, który zmusza kobiety do donoszenia niechcianej ciąży, nie można nazwać demokratycznym. To totalitaryzm ciążowy, podporządkowujący indywidualne dobro jednostki celom ideowym, wyznawanym przez aktualnie rządzących – w przeciwieństwie do demokracji, gdzie człowiek może decydować o sobie”. W Polsce kobieta jest wciąż głównie kontenerem do przenoszenia nasciturusa, pierwszą przymusową ochotniczką, która zrezygnuje z własnych celów i zaopiekuje się całym światem – za darmo. Nie ma prawa robić ze swoim ciałem, co chce, bo odkąd mężczyzna ją zapłodnił, jej dziecko należy do państwa, a jeśli ona uważa inaczej, trzeba jej pomóc w myśleniu (lekarz, psycholog lub ksiądz się o to postarają).


Lektura „Zadry” i „LiteRacji” skończyła się na tym, że postanowiłyśmy założyć Partię Nierodzących Kobiet: ja (bezdzietna z premedytacją) i moja kumpela ze studiów – Basia (z dwojgiem dzieci na koncie), obie atrakcyjne i w wieku reprodukcyjnym... Partia ma być rewolucyjna, bo służąca szantażowi. Otóż ogłaszamy wszem wobec, że nie będziemy rodzić, a nawet namawiamy znajome i nieznajome kobiety do zaangażowanej wstrzemięźliwości. Wara plemnikom Polaków od naszych jajeczek! Szeregi PNP szybko się rozrosną, a imię ich będzie Legion. Postawimy polityków pod ścianą, stosując trzecią i najskuteczniejszą strategię. Razem w końcu damy radę: niech Partia Kobiet nadal zajmuje się wizerunkiem (ale nieco skuteczniej), feministki przejmą publiczny dyskurs, a my – staniemy się Koniem Trojańskim. Aczkolwiek na plakatach obnażać się nie będziemy.

Joanna Wojdowicz

Omawiane pisma: „LiteRacje”, „Zadra”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
MASKA HISTERII
CENTRUM JAKO PROCES
KRYTYK NA UNIWERSYTECIE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt