nr 18 (220)
z dnia 20 września 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Gęba rozciągnęła mi się w szerokim uśmiechu już od pierwszych paru linijek Pupa Russa Gheorghe Crăciuna, które rozpoczynają nowy numer „Literatury na Świecie” (5-6/2008). Przepadam za Rumunami, zwłaszcza za Emilem Cioranem, Mirceą Eliadem, Lucianem Blagą. Piszą tak, że zapiera dech w piersiach. Zawsze miałem wrażenie, że dla nich świat pachnie inaczej, wygląda inaczej, smakuje inaczej i znaczy co innego niż dla reszty mieszkańców naszej planety. Rumuni, podobnie jak Węgrzy, są przybyszami skądinąd. Ale w odróżnieniu od sąsiadów, nie popełniają tak często samobójstw i raczej skupiają się na magii życia… Zwykle bardzo dobrze im to wychodzi. Pupa Russa to opowieść o karierze młodej dziewczyny w komunistycznych strukturach partyjnych, o pustce, która w pewnym momencie robi się w duszy i zmusza do przetrząśnięcia własnej pamięci w poszukiwaniu błędu, od którego wszystko się zaczęło. Crăciuna zachwyca wyrafinowaniem stylu, zręcznością narracyjną, wyczuciem kompozycji, psychologią postaci, oryginalnością języka. W formie mozaiki złożonej z umyślnie chaotycznych obrazów przedstawia dzieciństwo i wiek dojrzały działaczki Komunistycznego Związku Młodzieży. Crăciuna to rumuński Proust, tak samo staranny, analityczny i „abażurowy”. Kolejny tekst, Olśniewający (Lewe skrzydło) Mircei Cărtărescu, zachwyca literackim pięknem odnalezionym w banalnych chwilach pędzonych przez młodego chłopca w pokoju, sam na sam z panoramicznym oknem na Bukareszt. Dostajemy wyrafinowany opis wewnętrznego życia bohatera, oryginalność i finezję w tworzeniu atmosfery, bogactwo języka, krótko mówiąc – cud, miód, ultramaryna. Ale po przeczytaniu dwóch pierwszych fragmentów nie byłem już tak radosny jak przed lekturą. Dlaczego, pytałem siebie, przecież mam wszystko, czego chciałem, spodziewałem się literatury pięknej, prawda? Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, czułem obrzydzenie i nie wiedziałem, skąd się ono bierze. I choć unikam długotrwałego myślenia jak ognia (odbiera apetyt), obrzydzenie to zmusiło mnie do refleksji nad tym, kim jest albo kim powinien być pisarz. Na szczęście, jakiś wyrozumiały demon przywołał z mojej pamięci scenę, która mi tę refleksję ułatwiła.
Oto ona. Dawno, dawno temu, w połowie lat 80., wziąłem do ręki francuski komiks, który przyniosła do ogrodu mojej babci wnuczka sąsiadki. Jej mama wyemigrowała do Francji, ale w każde wakacje przyjeżdżała na miesiąc do Polski. Wpatrywałem się jak urzeczony w kolorowe obrazki, drukowane na grubym, lśniącym papierze, pachnącym lepszym światem. Patrzyłem, jak bohater (przeciętny w gruncie rzeczy facet) zakłada półprzezroczysty skafander, nakłada na głowę dopasowany do niego, szklany hełm w kształcie kuli, po czym rozpędza się i biegnie ulicą prosto pod koła nadjeżdżającego z ogromną prędkością tira. W następnym okienku pojawiły się wielka chmura kurzu i pękający, rozedrgany napis CRASH!!! Na kolejnym obrazku tir leży na boku, cały w płomieniach, z pokancerowaną karoserią, a facet w skafandrze, uśmiechnięty i bez najmniejszego draśnięcia, trzyma w ramionach długowłosą lalę, którą uwolnił z łap zbira. Lala całuje go z wdzięcznością, ale facet ją odsuwa i pędzi gdzieś przed siebie. Wspina się po krętych schodach wieżowca, widzimy też samobójcę kołyszącego się na krawędzi dachu, facet ostrożnie do niego podchodzi, ściągając równocześnie swój hełmofon i niepostrzeżenie go chowając. Mówi coś do samobójcy po francusku (nie zrozumiałem, co), tamten przytakuje i po chwili obaj skaczą w dół, tyle że facet szybko zakłada hełmofon, łapie tamtego w pasie i spada tak, że amortyzuje upadek swoim ciałem, ratując mu życie. Dzięki skafandrowi i hełmowi nic się złego nie dzieje. Samobójca dziękuje wylewnie, ale nasz bohater w tej samej chwili odbiera sygnał przez hełmofon i pędzi w innym kierunku, widzimy ogromny piec hutniczy, obok niego robotnika w masce ochronnej i kombinezonie, trzymającego w ręku żerdź. Facet w skafandrze podbiega do pieca i przywiera całym ciałem do ściany o temperaturze tysiąca trzystu stopni Celsjusza, tamując w ten sposób wyciek surówki, który z pewnością zabiłby robotnika... Itd., itp.
Pisarz to właśnie taki facet w skafandrze: wdziewa na siebie skafander ze słów oraz hełmofon z wyobraźni i podobnie jak bohater francuskiego komiksu, na własne życzenie popada w tarapaty. Uzbrojony w język, siłę wyobraźni i dystans, z każdej opresji wychodzi cało, nawet więcej niż cało, bo wynosi zawsze coś na dokładkę: pełne garści doznań i refleksji, które potem ułoży w tekst. Pisarz może bez uszczerbku zejść do rynsztoka, bo po pierwsze, nie ma statusu społecznego, po drugie, nie zależy mu na nim, ponieważ ma „skafander”, a dzięki niemu cały świat. Może wszędzie (no, prawie wszędzie) wleźć i wyleźć stamtąd z pełną swobodą. A później opisać rzeczywistość tak, żeby ci, którzy skafandra nie mają, poczuli na swojej skórze zimny dotyk nieprzyjaznej codzienności.
Tu urwała się moja refleksja, a ja zrozumiałem w końcu, skąd wzięło się obrzydzenie po lekturze literatury rumuńskiej. Ani u Crăciuny, ani u Cărtărescu nie poczułem zimnego dotyku rzeczywistości. Nie ulega wątpliwości, że to wspaniała literatura…, wychuchana i wycackana. Po co jednak cały wysiłek zakładania skafandra i hełmofonu, po co pakować się w kabałę, jeśli efektem ma być… tylko literatura? Przenieść życie do literatury, ale tak, żeby pozostało życiem, to jest wyzwanie godne pisarza. Po co produkować kolejną wyperfumowaną fikcję? Żeby połechtać opasłe podbrzusze mieszczucha? Hrabal długo szukał sposobu, jak nie wylać dziecka z kąpielą, jak przekuć życie w literaturę i z powrotem w życie. Zarówno Cărtărescu, jak i Crăciuna mnożą epitety, piętrzą metafory, sublimują opisy, aż osiągają orgazm słów, samogwałt języka, onanizm stylu, z którego każdym pękającym szwem wyłazi jeden sygnał – zbędność.
Postanowiłem jednak się nie poddawać i dać Rumunom szansę po raz drugi. Szymon windziarz (Powieść o aniołach i Mołdawianach) Petru Cimpoeşu autystyczny estetyzm poprzedników wspaniale równoważy czarnym humorem, który podany jest z niezwykłą gracją i elegancją, tak powściągliwie i dyskretnie, że miejscami trudno pojąć, czy mówi żartem, czy serio. Mamy tu na przykład komiczną historię o kondukcie pogrzebowym, przeciętym na pół przez opadający szlaban kolejowy – część żałobników wraz z nieboszczykiem w trumnie zostaje zmuszona do piętnastu minut napiętego wyczekiwania, aż będą mogli przyłączyć się do reszty. Zniecierpliwiony pop sugeruje, żeby zacząć pogrzeb bez zmarłego, tym samym śmiertelnie obrażając krewnych, co prowadzi do burzliwej kłótni, a kiedy w końcu zostaje ona zażegnana, okazuje się, że butelka z winem, którym miano rytualnie skropić grób, nie daje się żadnym sposobem odkorkować.
Równie smaczna jest historia tytułowego szewca Szymona, który postanawia zostać świętym i zamyka się w windzie, zamieniając ją w swoją pustelnię. W tych gagach zawarta jest też spora dawka melancholii, niby paproch w oku. U Cimpoeşu śmiejemy się, w tym samym momencie łzawiąc ze śmiechu i bólu. Następny tekst, Małe palce Filipa Floriana, również szybko poprawia humor. Florian znakomicie wykorzystuje umiejętność chodzenia w skafandrze po różnych zakamarkach rzeczywistości. Fabuła jest niezobowiązująca, obserwujemy przypadkowe spotkanie różnych typów postaci, do którego doszło przy okazji odkrycia masowego grobu w małym miasteczku. Znajdziemy tu wiele przeplatających się perspektyw i języków, każdy dopracowany w najmniejszym szczególe. Florian doskonale wczuwa się w skórę swoich bohaterów, dba o ich krwistość i mięsistość, nie popadając w „literackość”. Nie boi się więc pisać o tak „nieliterackich” sprawach jak wrzody, starość, trywialności starczego wieku, nuda, obżarstwo, głupota… Jego styl ma rzadką zaletę, jest niebywale, filmowo wręcz plastyczny, a zarazem realistycznie „szorstki”. Czyta się tego autora z ogromną przyjemnością. Jestem pewien, że za tę plastyczność i szorstkość Florian zapłacił wysoką cenę, tj. lata ślęczenia nad biurkiem i rzemieślniczych starań, żeby wszystko brzmiało jak trzeba, żeby nic nie zgrzytało. Lata spędzone na poskramianiu języka, żeby zapobiec jego samouwielbieńczym skłonnościom. Ale nawet tu stopień cyzelowania jest trochę przesadzony, raz po raz autor się zapędza i spod tekstu wyłazi nachalne dążenie do „literatury pięknej”. Pomagają mu jednak wyczucie żywego słowa oraz dobroduszna ironia.
Nowa rumuńska literatura zaprezentowana w „Literaturze na Świecie” jest bardzo dobra. Ale trochę za bardzo jest literaturą. Zostaje po niej w ustach posmak nadpsutych magdalenek i zapach przepoconego surduta Flauberta, który biedzi się dwa tygodnie nad jednym słowem. Cimpoeşu i Florian ratują stan rzeczy, ale nawet u nich czuć retorycznym zatwardzeniem, literackim „gancpomada”. Ale to nie jest moje ostatnie słowo o literaturze rumuńskiej – dziś rano zobaczyłem w kiosku „Lampę” (7-8/2008), której tematem też jest „nowa literatura rumuńska”. Może tam znajdę więcej facetów i dziewczyn w skafandrach.
Omawiane pisma: „Literatura na Świecie”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt