Witryna Czasopism.pl

nr 15 (217)
z dnia 5 sierpnia 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

KOTLET Z WĘGLA

W roku 1965 jedna z moich babć (miałam ich więcej, niż przewiduje średnia krajowa), Jadwiga, otrzymała od swojej koleżanki list. Koleżanka, którą na potrzeby niniejszego omówienia nazwę Krystyną, tak pisała o świeżo odbytej przez siebie wycieczce do kopalni w Wieliczce: Jadziu, żebyś Ty widziała! Najpierw się zeszło chyba ze sto metrów pod ziemię, jak nie kilometr. (...) A tam było wszystko ze soli. Ściany ze soli, schodki ze soli, takie komnaty ze soli, a nawet kaplica była ze soli! Jadziu, żebyś Ty widziała, jakie to wszystko było piękne! (...)


Śląsk w świadomości większości Polaków wygląda jak Wieliczka w liście od Krystyny. Z tą różnicą, że sól zastępowana jest tu przez węgiel. Mało kto też powie o tym regionie (zupełnie niesłusznie), że piękny jest jak wielickie muzeum. Ludzie wyobrażają sobie śląski dom jako stojący na korytarzach wyrobniczych, umazany na czarno, walący się familok, z okien którego rozciąga się widok na parujące hałdy. Ślązacy mają ręce wiecznie brudne od węgla, a ich kobiety nie muszą już oczu podkreślać czarną kredką, bo każdy tutaj ma wokół nich naturalną „lamówkę” w tym kolorze. Serca mają z węgla, węglem zarabiają na swój podejrzanie ciemny chleb i tylko o nim (o węglu, nie o chlebie) rozmawiają. Temu, kto jeszcze nie zauważył, że poprzednie zdania to nagromadzenie stereotypów, w dodatku przerysowanych, trudno będzie wytłumaczyć, że można znaleźć niejednego Ślązaka o zadbanych dłoniach, mieszkającego w domu jednorodzinnym z ogródkiem. Jeśli jeszcze, nie daj Boże, nieświadomy nieborak weźmie do ręki lipcowy numer „Śląska” (7/2008) i otworzy go na stronie 59, utwierdzi się w swoim błędnym przekonaniu. Jest tam krótka lekcja Jana Miodka pt. Karbonada i jej śląskie warianty, wyjaśniająca pochodzenie słowa karbinadel (śl. karbinadel, karminadel – kotlet mielony). Jan Miodek wywodzi etymologię karbinadla od łacińskiego wyrazu carbo, oznaczającego węgiel. Czy we wnioskowaniu można pójść dalej, niż uczynił to profesor Miodek? Czy etymologia karbinadla wskazywać ma na jakąś mroczną tajemnicę pokarmową dawnych Ślązaków? W ten słoneczny, letni dzień wolę się nie zastanawiać nad niczym mrocznym, co radzę i czytającym te słowa. Lepiej zagłębić się dalej w lekturze „Śląska”.


Dziwacy upiększają świat


Tym wyjątkiem z Gorkiego rozpoczął Jan Cofałka swoją opowieść o życiu niezwykłej postaci – Arie Masonhercela czyli Norberta Wojtyczki – zatytułowaną O Ślązaku, który stał się Żydem. Jak to się stało, że Polak został Żydem, kto i dlaczego nazwał go Lamedwownikiem (jednym z 36 sprawiedliwych Żydów ratujących swym istnieniem świat), z kim i za co siedział w więzieniu – na te i inne pytania stara się odpowiedzieć autor artykułu. Tekst pełen jest… ciemnych plam (od których jednak nie udaje się uciec czytelnikowi lipcowego „Śląska”), niewyjaśnionych tajemnic, opisów zdarzeń zaskakujących. „Połknęłam” go w kilka minut. Nie tylko porusza ciekawy temat, ale również stanowi zapis niezwykle sumiennie przeprowadzonego przez Hannę Szmalenberg śledztwa, które kontynuował Jan Cofałka. Fragmenty biografii Wojtyczki wywołały we mnie zainteresowanie jego postacią, a opisy dokonań malarskich tego „Wiecznego Tułacza” – chęć zobaczenia ich z bliska. Jeśli celem dziennikarza powinno być dążenie do poszerzania ludzkich horyzontów i rozbudzania ciekawości, stwierdzam, że autor tekstu doskonale się ze swoich obowiązków wywiązał.

Innymi „dziwakami”, z których sylwetkami można zapoznać się na łamach „Śląska”, są aktorzy Teatru Zagłębia w Sosnowcu – Ewa i Wojciech Leśniakowie. Rozmowę z nimi, przeprowadzoną przez Marka Mierzwiaka, zatytułowano Czosnkowa miłość. Dowiadujemy się z niej nie tylko, dlaczego miłość Leśniaków jest czosnkowa, dlaczego Wojciech nie przeniósł się do Warszawy, gdy miał taką okazję i co Ewa miała mu do wybaczenia. Spomiędzy zdań mówiących o życiu prywatnym i zawodowym aktorskiej pary można wyczytać przesłanie bardziej uniwersalne, dotyczące kondycji polskiego teatru i sztuki w ogóle. Dla mnie, która wywiad przeczytałam, a jego treść przemyślałam, staje się jasne, że na środowisko artystów w Polsce składa się suma „centrum wszystkiego” – Warszawy i, zmagającej się z kompleksem prowincjonalności, „reszty”. Z takim poczuciem prowincjonalności walczyć muszą nawet twórcy sztuki dużej obszarowo i silnej charakterem Aglomeracji Śląskiej. Mimo iż Marek Mierzwiak jest przekonany o podrzędności sztuki teatralnej Śląska względem tej z Warszawy i zgodnie z tym przekonaniem formułuje pytania, „dziwacy” z Sosnowca swoimi odpowiedziami udowadniają, że nie do końca jest to prawda. Z grania w śląskim teatrze można się cieszyć – mówią – i doznawać takich samych rozterek, jak te, które przeżywają aktorzy Stolicy.


Najgorsze za nami


W numerze jest jeszcze więcej dobrych artykułów. Spodobało mi się nowatorskie ujęcie tematu Praskiej Wiosny w tekście Krzysztofa Nowaka zatytułowanym 1968: Praska Wiosna i czołgi za Olzą. Na omawiany już wielokrotnie problem praskich wydarzeń sprzed czterdziestu lat patrzymy tym razem z perspektywy zaolziańskich Polaków. Oddzieleni od Polski w 1920 r. granicą, która w następnych trzech dekadach przesuwała się jeszcze kilka razy, nasi rodacy zza Olzy byli pośrodku Wiosny Praskiej niejako na dwa sposoby. Jako mieszkańcy Czechosłowacji poczuli się zdradzeni i zawiedzeni wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego do Pragi (tym bardziej, że w wydawanych przez siebie pismach popierali liberalizację w Czechosłowacji, zatrzymaną przez inwazję). Jako Polacy czuli się poniekąd winni, że to właśnie ich ziomkowie inwazji dokonują. Artykuł doskonale oddaje ducha tamtych czasów oraz ambiwalentną postawę Polaków po obu stronach rzeki. Atmosfera roku 1968 jest opisana na tyle wiernie, że przytłoczona jej ciężarem oddycham z ulgą na myśl, że od tego czasu minęły już cztery dekady.

Mniej optymistyczny jest wydźwięk rozmowy Krzysztofa Karwata z prof. Janem Drabiną, historykiem i prezesem Towarzystwa Miłośników Bytomia [Bytom – miasto nieszczęsne]. Mowa w nim o upadku miasta, które w przeszłości nazywano Perłą Architektury regionu. Profesor Drabina szacuje, że co najmniej 150-200 bytomskich kamienic wymaga natychmiastowej restauracji. Krzysztof Karwat dodaje, że Bytom wygląda, jakby jeszcze wczoraj „ciężkie tanki najechały na to miasto i ludzi w nim mieszkających”. Dalej dowiadujemy się, że Bytom wielokrotnie krzywdzono nieodpowiednią polityką ludnościową i katastrofalną polityką gospodarowania zabytkami. O tym, że Karwat i jego rozmówca mają rację, przekonać może się każdy, kto kiedykolwiek – choćby przejazdem – odwiedził miasto. Razem z obu panami mam nadzieję, że rozpoczęta właśnie dyskusja na temat bytomskich zabytków pomoże w podjęciu odpowiednich decyzji, dzięki którym sytuacja się poprawi.


Bez Cichopków


„Śląsk” ma grubość „Gali” albo „Zwierciadła”, i tak jak wysokonakładowe czasopisma dla kobiet, podejmuje wiele różnorodnych tematów. W najnowszym numerze nie gryzie już jednak w oczy niewłaściwa kolejność tekstów, którą piętnowałam w poprzednim swoim omówieniu (UCZENIE SIĘ ŚLĄSKA). Nie sądzę, żeby redakcja czasopisma wzięła sobie do serca moje uwagi i żeby w ogóle do nich dotarła. Jest to raczej dziełem przypadku. W porównaniu „Śląska” z kolorowymi periodykami uderza jedna różnica, a mianowicie jego szarość. Nie twierdzę, że pismo powinno zostać wzbogacone o sesje zdjęciowe uśmiechniętych gwiazd i gwiazdeczek polskich ani że powinno być drukowane na błyszczącym papierze. Zwracam jedynie uwagę na to, że miesięcznik ten wyraźnie odstaje formą graficzną od wszystkich innych, także tych kulturalnych, po które sięgnąć można w kiosku. Mnie ten stan rzeczy nie przeszkadza, ważniejszy jest tu przecież tekst od obrazu. Są jednak ludzie, którzy lubią nie tylko mądrze, ale i pięknie.

Tym zaś, którym niestraszna jest szarzyzna, gorąco polecam lipcowy numer „Śląska”. Strony zaoszczędzone na zdjęciach Cichopków i Zakościelnych zagospodarowano tu bardzo rozsądnie. Dużo żywej historii, dużo tego, co społeczeństwo boli najbardziej i jeszcze więcej bardzo dobrej kultury. Pięciozłotówki w dłoń i marsz do Empiku!

Anna Ryguła

Omawiane pisma: „Śląsk”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
JAK NIE PISAĆ O FANTASTYCE
„POBOCZA” W UPALE
Furia Fouriera

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt