Witryna Czasopism.pl

nr 10 (212)
z dnia 20 maja 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum

felieton___PRZESYŁKA Z NIEBYTU

Życie emocjonalne i artystyczne (10)

Nadeszła wiekopomna chwila… No, bez przesady, ale, fakt faktem, nastał czas nominacji do licznych – coraz liczniejszych, i dobrze – nagród literackich. Jedni się cieszą (choćby Jacek Dukaj dostrzeżony przez jurorów NIKE, moim skromnym zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych współczesnych prozaików), inni łkają po kątach (choćby Michał Witkowski, który do NIKE nominacji nie dostał, ale na pocieszenie ma typ w gdyńskiej nagrodzie). Przy tej okazji wychynął też z niebytu niejaki Anatol Ulman, którego książkę Dzyndzylyndzy, czyli postmortuizm docenili Śliwiński i s-ka. Ulman, a któż to taki? Dobre pytanie (sam siebie chwalę – żenada…). To prozaik, który – niesłusznie, jak sądzę – zapadł w czeluści czytelniczej niepamięci. I o tym to będzie piosenka: o zapoznanych pisarzach.

Przyznam się od razu: nie czytałem ostatniej książki Ulmana, ale znam wcześniejsze teksty tego autora. Nie jestem pewnie takim znawcą prozy autora Cigi de Montbazon, jak Krzysztof Uniłowski, ale pamiętam, że w głębokich latach 90. z przyjemnością słuchałem czytanej w „Trójce” powieści Ulmana Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz i czytałem kolejne książki tego autora, choćby zabawną humoreskę o niesfornych krasnalach (Potworne poglądy cynicznych krasnoludków z roku 1985). Uniłowski uznał swego czasu Ulmana, pisarza już w wieku senioralnym, który urodził się w 1931 roku we Francji, za jednego z pierwszych polskich prozaików postmodernistycznych. Ale wiadomo – postmodernizm od dawna jest u nas passé, osunął się w czarną dziurę, a wraz z nim pisarze, którzy do inspiracji nim się przyznawali. Dobrze, mniejsza o Ulmana, zajmę się pisarzami zapoznanymi w ogóle.

Istnieją rozmaite – by tak rzec – kategorie tego rodzaju pisarzy. Najszersza jest grupa niegdysiejszych debiutantów. Wiadomo, debiutanci pojawiają się i znikają, tylko niewielu udaje się na dłużej wejść do literatury i coś w niej namieszać. Szczególnie dotyczy to młodych pisarzy, próbujących literackiego fachu, którzy dosyć łatwo zniechęcają się, wciąga ich tak zwane żyćko albo znajdują sobie ciekawsze pasje i zajęcia. Przykładem jest choćby Piotr Cegiełka, autor Sandacza w bursztynie, swego czasu kreowany przez środowisko haartowców na młodą gwiazdę polskiej prozy. Któż teraz o nim pamięta? Chyba tylko ja, i to też właściwie przez przypadek. Podczas olsztyńskiego festiwalu literackiego Dzyndzołki 2002 prowadziłem z Cegiełką spotkanie, co – jak się okazało – specjalnie przyjemne i owocne nie było, bo autor na moje rozmaite i kunsztowne pytania (mogę teraz z czystym sumieniem pisać, że były kunsztowne, bo już nie za bardzo pamiętam, o co pytałem) odpowiadał na trzy sposoby: tak, nie, nie wiem.

W niebyt osunęli się również autorzy, którzy swego czasu wybrali sobie niewłaściwego promotora swojego pisarstwa, albo inaczej – to promotor wybrał ich, naznaczając pochwałą, która okazała się pocałunkiem śmierci. To przypadek całej masy prozaików, którzy swego czasu zostali uznani za genialnych przez Henryka Berezę: Waldemara Bawołka, Dariusza Bitnera, Krystyny Sakowicz, Tomasza Sęktasa czy Tadeusza Zubińskiego. Nie twierdzę oczywiście, że projekt prozy rewolucji artystycznej, z którym większości pisarze ci byli kojarzeni, upadł dlatego, że Bereza popełnił jakiś strategiczny błąd, krytycznoliterackie faux-pas; przyczyny porażki były w tym przypadku bardzo złożone. Być może krytyk jest tutaj w ogóle bez winy (choć, prawdę powiedziawszy, zdarzało mu się przesadzać z zachwytami…). Nie zmienia to jednak faktu, że od długich lat większość pisarzy z dawnej stajni Berezy cienko przędzie; albo wcale nie wydaje książek, albo publikuje gdzieś w głębokiej niszy. I nawet pomoc innych znanych krytyków niewiele później pomogła, czego przykładem były bezowocne próby wypromowania Bitnera przez Dariusza Nowackiego.

Problemy z zaistnieniem mają także liczni pisarze, którzy zbyt mocno – mniejsza o to czy z własnej winy, czy nie – wsiąkli w lokalne, najczęściej prowincjonalne środowiska literackie. Być może ich czyściec niebytu jest nawet znośny, skoro są znani w swoich miastach i miasteczkach, korzystają z fundowanych tam stypendiów i lokalnych nagród, na spotkaniach autorskich mają masę znajomych i przyjaciół. To wszystko może być przyjemne, ale jak się już to ma, chce się więcej: książek wydawanych w renomowanych wydawnictwach, recenzji w gazetach i cenionych periodykach literackich, spotkań podczas targów książki. Przykłady takich pisarzy mógłbym mnożyć bez końca, poprzestanę jednak na jednym. Ostatnio dostałem z „Nowych Książek” zlecenie na napisanie recenzji z książek Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego, który – jak się okazało – w tym roku obchodzi czterdziestolecie pracy pisarskiej. W pierwszej chwili poczułem się zdruzgotany, bo oto ja, pozostający w błogim przekonaniu, że doskonale orientuję się we współczesnej literaturze, uświadomiłem sobie, że absolutnie nic nie wiem o pisarzu, który tworzy od czterdziestu lat i ma w dorobku dziesiątki książek. Poczułem się nieco lepiej, gdy w notkach na okładkach tekstów Wyrwy-Krzyżańskiego wyczytałem, że autor mieszka w Pile i publikuje swoje tomy wierszy oraz prozy głównie w okolicznych wydawnictwach.

Zapewne można by bez większego problemu wskazać inne kategorie pisarzy zapoznanych. Takich nigdy nie brakuje… Ale starczy. Co tu kryć, nieco się obawiam, bo kontakty z niebytem bywają niebezpieczne. Nim dobrnę do końca, zrobię jeszcze tylko jedno zastrzeżenie: nie twierdzę wcale, że należy z niezwykłą uwagą pochylać się nad wszystkimi zapoznanymi pisarzami, że wśród nich jest masa nieodkrytych geniuszy. Pewnie nie, prawdopodobnie wielu z nich zasłużyło sobie na to, co ich spotkało. Warto jednak pamiętać, że przestrzeń literackiego niebytu – całkiem rozległa – istnieje. Choćby po to, aby nie być nadmiernie zdziwionym, gdy przez przypadek albo cudownym zrządzeniem losu (raczej w grę wchodzi przypadek, bo w cuda jakoś nie wierzę) przychodzi do nas niespodziewana przesyłka z niebytu, potwierdzająca, że nawet tamże może cośkolwiek istnieć (nawet jeśli istnieje ledwie-ledwie). Taka chociażby jak Dzyndzylyndzy… Ulmana. Być może ktoś zada sobie trud, aby tę książkę wyszperać i przeczytać. Choć w tym przypadku wcale nie jestem przesadnym optymistą, bo też kto ma teraz czas ślęczeć nad tekstami zapoznanych pisarzy, kiedy co parę dni media obwieszczają nam kolejne literackie objawienie.

Robert Ostaszewski

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
felieton ___KONFERANCJONAŁ
KLABING – KULTURA Z REKLAMY
SKAZANI NA ROMANS

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt