nr 3 (205)
z dnia 5 lutego 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Pierwszy tegoroczny numer „Teatru” (1/2008), jeśli wierzyć staropolskim przysłowiom, stanowi wątpliwą zachętę do lektury kolejnych. Jaki Nowy Rok, taki cały rok, mawiają we wschodniej Polsce. Chyba że w celu takim, aby z gęstwiny tego, co średnie i tylko poprawne, wyłowić kilka perełek. Perełek różnego rodzaju: między arcyciekawym esejem Mirosława Kocura zatytułowanym Wędrowanie za widzami, inteligentną recenzją Kamili Paprockiej Czechow i jego sobowtór czy blokiem dotyczącym Stanisława Wyspiańskiego z jednej strony, a felietonem Piękne, ale o niczym Marcina Rosenfelda, wyważającym dawno już otwarte drzwi, czy tłumaczeniem węgierskiego autora Sándora Máraiego z drugiej strony, zarysowuje się olbrzymia różnica. Owszem, lektura Rosenfelda i Máraiego „uczy, bawi, cieszy”, ale z niezbyt chlubnych ta rozrywka pobudek wynika.
Duża część noworocznego „Teatru” poświęcona została spektaklom pokazanym na IV Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym „Dialog” we Wrocławiu. I tak, zdecydowanie najciekawszą pozycją spośród „dialogowych” recenzji jest tekst Mirosława Kocura, dotyczący spektaklu Golfo 2.3 Beta greckiego zespołu Heros Theatre Company z Salonik, wyreżyserowanego przez Simosa Kakalasa. Fabuła, na jakiej opiera się recenzowany przez Kocura spektakl, jest bardzo prosta: ubogi dotąd Tasos, zakochany w biednej pasterce Golfo, niespodziewanie się wzbogaca, co daje mu możliwość poślubienia ukochanej. Niestety, Kitsos, również w niej zakochany, knuje intrygę, w efekcie której Tasos zaręcza się z inną. Koniec jest smutny – jak z Romeo i Julii: „oszalała Golfo zdążyła wypić truciznę, Tasos także popełnia samobójstwo”. Kocur pisze, że Golfo pióra Spiridona Peresiadisa to jeden z utworów najczęściej eksploatowanych przez greckie trupy wędrowne. Objazdowe grupy teatralne, których zadaniem było niegdyś kultywowanie wśród wiejskiej ludności „greckości”, określane były tureckim wyrazem buluki, co oznaczało „stado”. Aktorzy buluki byli mistrzami improwizacji; reżyser spektaklu Golfo 2.3 Beta odnalazł ostatnich takich performerów i z kopalni ich wiedzy wydobył najwartościowsze dla swojego teatru tradycyjne elementy – buluki właśnie. Kocur podkreśla, że i we Wrocławiu ta tradycja okazała się wciąż żywotna, bo na komentarze i dowcipy reżysera, padające zarówno przed i po, jak też w trakcie spektaklu, publiczność reagowała nad wyraz żywo. Ot, np. kiedy Kakalas szczerze tłumaczył widzom problem zastosowania masek w jego wersji Golfo: „Jesteśmy biednym teatrem. Obu bohaterów gra ten sam człowiek. Skorzystaliśmy z Karaghiozis, bo inaczej aktor musiałby się bić sam ze sobą”. Kocur tłumaczy dalej, czym jest owo egzotycznie brzmiące karaghiozis: to nazwa tureckiego teatru cieni, którego technika animacji stała się w XIX wieku „narodową sztuką niepodległej Grecji”. Cały tekst Mirosława Kocura jest bardzo żywy i dowcipny – przypuszczam, że nie mniej od kontekstualnie obudowanego przezeń przedstawienia z Salonik. Tak bowiem autor kończy swoją teatralną myśl: „Spektaklem rządzi swoista dialektyka apoteozy i kpiny”, zaś artyści „nawet tragiczne pożary, które pustoszyły latem Grecję, potrafią włączyć do opowieści o smutnych dziejach greckich pasterzy. »To ostatnie drzewo na Peloponezie« – komentuje reżyser animację na ekranie. Burzliwe oklaski po spektaklu Kakalas brutalnie przerywa: »To koniec! Wynoście się!« ”.
W styczniowym „Teatrze” warto także przeczytać recenzję pióra Kamili Paprockiej z Trzech sióstr wyreżyserowanych przez Andreasa Kriegenburga (wspomniany Czechow i jego sobowtór), a także mini-studium Katarzyny Tokarskiej-Stangret na temat Powrotu Odysa Stanisława Wyspiańskiego, dwukrotnie wyreżyserowanego przez Tadeusza Kantora (Krótki powrót do zapomnianej wersji „Powrotu Odysa”) oraz pochodzący z wydanej w 1983 roku w USA książki Tymona Terleckiego (Stanisław Wyspiański) fragment Wyspiański: w stronę theatrum mundi.
Warto też, a i owszem, zaglądnąć do felietonu Marcina Rosenfelda – „artysty niezależnego”, który w Piękne, ale o niczym pisze – przepraszam, zabrzmi to dość banalnie – o sztuce i o „przeklętym Oświeceniu”. Rosenfeld nie bez racji zauważa, iż „błędne opinie o sztuce wyrastają też z przekonania, że istnieje w niej podział na treść i formę. (...) Sztuka właśnie polega na tym, że treść i forma są tożsame. Inaczej każde namalowane »słoneczniki« byłyby arcydziełem równym Goghowskim”. Na wszystko zgoda, ale przecież to już wiemy. Dalej autor pyta retorycznie: „Co jest treścią »Piety« Michała Anioła? Czy to, że Matka straciła Syna w tragicznych okolicznościach?”. Błyskotliwe i dowcipne, ale tak naprawdę o tytułowym „niczym”, bo przechodzenie przez wspomniane wyważone drzwi jest działaniem zupełnie nieefektywnym. A jeśliby spróbować odpowiedzieć na postawione przez autora – nie wprost, ale jednak – pytanie o to, czy sztuka musi być „o czymś”, to muszę przyznać, że l'art pour l'art wybitnie mnie nie interesuje.
W dalszej części felietonu Rosenfelda robi się jeszcze ciekawiej, kiedy felietonista konstatuje, iż „efektem (...) [teatralno-emocjonalnych – dopisek A.H.] przeżyć może być poczucie wzniosłości, uniesienie, poczucie obcowania z Dobrem. I już to jest wystarczającym świadectwem wartości przedstawienia. Bo przez wskazanie porządku nadrzędnego daje nadzieję na ład. Również w sferze wartości życiowych. A zatem pośrednio nadaje życiu sens”. Ja tymczasem, chodząc do teatru, nie mam poczucia „obcowania z Dobrem”, nie szukam też w teatrze wskazówek, które miałyby mnie nakierować na „porządek nadrzędny” i nie wiem, czy jakikolwiek teatr miałby tyle siły, by nadać ludzkiemu życiu sens. Od teatru wymagam natomiast, by zaburzył we mnie pewien myślowy czy emocjonalny constans, z którym do teatru przychodzę. By dał mi impuls do samodzielnych poszukiwań, do dialogu z samą sobą – może w języku, jakim posługuje się dany spektakl, ale jednak dialogu. Marcina Rosenfelda dziwią słowa „jednej z młodych reżyserek”, która przyznała, że „Dobro w teatrze jest nudne”. Puentuje więc swoje myśli tak oto: „Boże! Czy naprawdę ciekawiej jest babrać się w złu i brzydocie, niż przeżywać dobro i urodę świata? Czy nie potrafimy upajać się ciszą? Czy upadliśmy tak nisko, że podstawową wartością i nadrzędnym przesłaniem, wskazówką dla życia, ma być to, aby się nie nudzić? I zdradzimy dobro dla zła, bo to nas uwolni od nudy?”. Ernst Jünger napisał kiedyś, że „każdy człowiek ma jakieś dobre strony. Trzeba tylko przekartkować te złe”. Szczerze przyznaję, że ludzi dobrych jak chleb znam jak na lekarstwo. I, przepraszam za truizm, ale świat wydaje mi się raczej wielowymiarowy, ani dobry, ani zły; migoczący w wieloperspektywicznym oglądzie bywa raz taki, a raz siaki. I nie ukrywam, jestem ciekawa, czy autor felietonu widział już jakiś spektakl, który spełniałby jego wymogi. Chętnie bym go obejrzała – z ciekawości właśnie. Bo jak dotąd teatr, który zapisuje we mnie nieodwracalne znaki, to ten, który czegoś chce i łączy w sobie zarówno piękno, jak i makabrę współczesnego świata. A że tej drugiej jest znacznie więcej – c'est pas ma faute. C'est la vie.
Aby odejść nieco dalej od dekadenckich nastrojów, zwróćmy uwagę na blok poświęcony węgierskiemu pisarzowi Sándorowi Máraiemu – zróbmy to choćby ze względów czysto poznawczych. Na łamach „Teatru” o autorze przypomina się zapewne ze względu na jego powieść zatytułowaną Żar, którą niedawno na deskach Teatru Narodowego w Warszawie wyreżyserował Edward Wojtaszek. Niestety, recenzja spektaklu (pióra Marka Radziwona) kończy się słowami: „Żar Sándora Máraiego w Teatrze Narodowym to miłe przedstawienie, ale niegodne polecenia. Wykonać dobrze skrojony melodramat z gwiazdorską obsadą to też sztuka nie byle jaka. Nie powstydziłaby się jej żadna bulwarowa scena z ambicjami. Ale po co robić to w Teatrze Narodowym i po co używać jako alibi jednego z najwybitniejszych pisarzy europejskich ubiegłego wieku, jednego z najbardziej przenikliwych świadków i kronikarzy stulecia?”. I teraz możemy przyjrzeć się już twórczości tego „jednego z najwybitniejszych pisarzy europejskich ubiegłego wieku”, bo oto w „Teatrze” pojawia się tłumaczenie szeregu refleksji Sándora Máraiego, pochodzących z dwóch tomów rozmyślań (dla zainteresowanych: Cztery pory roku oraz Niebo i Ziemia) i zbioru zatytułowanego Pisarze, poeci, literatura. Nie przeczę – Márai rzeczywiście mógł być wybitnym twórcą, ale fragmenty wybrane przez tłumaczkę Teresę Worowską raczej nie kuszą do zapoznania się z całością spuścizny wielkiego pisarza. Pozwolę sobie przytoczyć kilka fragmentów, które na pewno na długo pozostaną w mojej pamięci. Pierwszy z nich dotyczy Ibsena: „Założywszy na nos binokle, pochylał głowę o siwej grzywie nad marmurowym stołem w alchemicznej kuchni ludzkiej natury, krótkowzrocznie surowo i w skupieniu odmierzał trucizny i sekretne, opatrzone potrójnym krzyżykiem substancje. Wyżartymi przez kwasy, wrażliwymi palcami mieszał kryształek bólu, dwie miarki próżności, litr destylowanego nieszczęścia z kilkoma szczyptami żółtej zawiści; czasami sięgał w tył, na dalsze półki, zdejmował wielką butlę i rozpuszczał cały destylat w bladozielonej wodzie nadziei”. Albo majstersztyk opisu Sary Bernhardt leżącej na katafalku: „Lecz jednocześnie była wspaniała, ponadludzka. Wielki, krogulczy nos, wąsik nad wąskimi wargami, mądre czoło, wszystkie rysy twarzy świadczyły o szczególnej niezależności”. O niezależności? Aha...
Są i innego typu „złote myśli” – te akurat dotyczą Brechta, który „ukradł całe strofy François Villonowi”: „O muzykach wiadomo powszechnie, że kradną jak sroki. Pokusa jest silniejsza od wszystkiego. Może to znak jakiegoś infantylnego, feministycznego niedorozwoju artysty, podobnego do owych bogatych dam, o których w Galèries Lafayette wszyscy wiedzą, że podczas gdy uczciwie kupują jedwab na suknię za tysiąc franków, jednocześnie wiedzione nieodpartą pokusą bardzo zręcznie potrafią ukraść laleczkę celuloidową za pięć sou”. Lub też: „kradzież artysty, plagiat, jest dziwną mieszanką nakazu instynktu artystycznego przetrwania u owej seksualnej ciekawości, która na przykład kochającą ze wzajemnością kobietę bez specjalnej przyczyny zapędza w smutną i krótko ekscytującą przygodę uliczną.”. Na tym zakończę moją subiektywną wyliczankę najlepszych cytatów z Sándora Máraiego. Te kilka przytoczonych przeze mnie „teatralnych” perełek to wprawdzie dość wyraziste wypowiedzi autorskie, ale jeżeli mamy się traktować poważnie, to lepiej by chyba było, gdyby „Teatr” przyjmował nieco bardziej klasyczną stylistykę aniżeli absurdalność czeskiego filmu.
Omawiane pisma: „Teatr”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt