nr 22 (200)
z dnia 20 listopada 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
W Kościele Katolickim reguły wartościowania zachowań wydają się być przejrzyste i czytelne dla przeciętnego wyznawcy. Czyń tak i tak, a będziesz zbawiony. A jeśli twoje „tak i tak” dodatkowo zyska szerszą aprobatę, zostanie dostrzeżone i ogłoszone urbi et orbi, będziesz kolejno: Sługą Bożym, błogosławionym i wreszcie, jak wszystko dobrze pójdzie – świętym. W tym zawodzie nie musisz się obawiać konkurencji – nawet jeśli twój kult się nie upowszechni, zawsze możesz liczyć na wierne grono wyznawców lokalnych, zgromadzonych wokół peryferyjnych kościołów, kapliczek i rozgłośni radiowych. Proces beatyfikacyjny lub kanonizacyjny może trwać nawet kilkaset lat, ale w perspektywie wieczności to ledwo mrugnięcie okiem. Zaangażowanie w pośmiertną karierę w tej korporacji należy bowiem do inwestycji długoterminowych, ale nie obarczonych przesadnym ryzykiem. Jeśli nawet nie zasilisz szeregów wszystkich świętych, możesz liczyć na spokojny, pośmiertny żywot wśród świetnych i wyrozumiałych rozmówców, z którymi nigdy nie będziesz się nudził i rzecz jasna – na żywot u boku tego, któremu postanowiłeś tak wiernie służyć.
Jeśli natomiast marzy ci się kanonizacja literacka, to nikt żadnej rady tobie nie udzieli. Prawidłowości rozwoju literackiego kanonu są bowiem zakryte przed oczami śmiertelników: poetów, krytyków, literaturoznawców, choć każdy z nich ufa, że owe tajemnice posiadł. Jedno wszak jest pewne – ścieżkę tej ekskluzywnej kariery, choć możesz jej fragment przy odrobinie szczęścia przebyć już za życia, usłano cierniami, a decyzję w sprawie losów pośmiertnej sławy oddano w ręce wyjątkowo kapryśnej i nieprzewidywalnej instytucji.
Kiedy przysłuchuję się licznym i burzliwym dyskusjom wokół problematyki kanonu, a szczególnie – współczesnego kanonu literackiego, zawsze ogarnia mnie niepohamowana melancholia. Programowo nie biorę udziału w rozmowach typu: czy Rogaś z doliny Roztoki należy (albo będzie należał) do kanonu? Mogę odpowiedzieć na pytanie: dlaczego czytam (bądź nie czytam) Rogasia albo szczerze zachęcić (bądź zniechęcić) kogoś do tej lektury. Ewentualnie, jeśli tylko starczy mi wiedzy, mogę powiedzieć, co sobie tam myślą (myśleli) niektórzy o Rogasiu. Każdy z żarliwych dyskutantów w debacie na temat hierarchii przystępuje do rozmowy z własnym poglądem na istotę i naturę kanonu, z własną listą lektur i z własnym pomysłem na jej promocję. Na horyzoncie nie widać sposobu uzgodnienia kakofonii głosów, które odzywają się, gdy ktoś tylko poruszy ten problem. Powiada się: kanon nie istnieje, istnieją tylko „kanony”. Kanon istnieje, tworzy go rynek. Kanon nie istnieje, to uniwersytecki fantazmat. Sienkiewicz należy do kanonu, Gombrowicz nie. I na odwrót. I wciąż od nowa. A jednocześnie wciąż drukuje się jakieś podręczniki, syntezy, ściągi, robi się adaptacje filmowe lektur szkolnych, uroczyście grzebie się poetów na Skałce. Potrzeba hierarchii wciąż jest niezwykle silna i umotywowana społecznie. Ten frapujący rozgardiasz postanowił nieco uporządkować Jerzy Franczak, który na łamach najnowszego numeru „Kresów” omawia dzieje dotychczasowego sporu wokół kształtu kanonu najnowszej literatury polskiej (Przemysł kulturowy czy symulacja, Kwartalnik Literacki „Kresy” nr 3/2007).
Franczak skupił się w swoich rozważaniach przede wszystkim na alternatywnych kontrkanonach ostatnich dwudziestu lat historii literatury polskiej. W jego opowieści pojawiają się zatem oczywiście: brulionowcy, korporacja ha!art, debiut Masłowskiej i inne głośne debiuty ostatniego dwudziestolecia, a także ważne i dobrze zapamiętane przez wszystkich krytycznoliterackie periodyzacje, podziały, debaty (jak słynna dyskusja wokół „zaniku centrali”). Prawdziwym bohaterem tej narracji jest jednak system – to groźne monstrum, którym można straszyć dzieci przed spaniem. System bowiem, jak wiadomo, zniewala, niszczy, zabija, pożera, wchłania, a przy tym jest nieuchwytny. Systemu, jak Boga, nikt nigdy nie widział. Na imię mu Legion, bo w wielu przejawia się postaciach. Możemy go nazwać Dominującym Dyskursem Medialnym, oficjalnym kanonem, opresywną centralą, ideologią, wszechwładną narracją – niewielki z tego będzie pożytek poznawczy. Trzeba przede wszystkim, jak podpowiadają nam przodownicy walki z systemem, rzucić tej bestii wyzwanie.
W przypadku agonicznego starcia między kanonem oficjalnym a jego alternatywnym przeciwnikiem, wynik konfrontacji, jak słusznie zauważa Franczak, jest z góry przesądzony: „projektanci alternatywnych kanonów (...) znajdują się w sytuacji mocno paradoksalnej. Uznając kanon oficjalny za narzędzie rynku i polityki, upolityczniają swój sprzeciw i sprzedają swój bunt. Jeżeli uznać kanon za operację socjotechniczną, wymierzoną w konsumentów literatury, to kontrkanon stanowi operację symetryczną, przeprowadzaną wedle innych kryteriów i odmiennej taktyki. Jeżeli kanon to miejsce, w którym dyskusję i lekturę zastępują rytuały potwierdzające rangę, to kontrkanon, projektując (lub symulując) dyskusję oraz lekturę, zmierza również do potwierdzenia rangi i wielekroć wytwarza własne rytuały. Wreszcie paradoksalny jest efekt takiej działalności: kontrkanon spełnia się w spektakularnym samobójstwie. Dowartościowanie i nagłośnienie utworu z alternatywnego zestawu kończy się jego wejściem do kanonu oficjalnego”.
Bunt przeciwko Bogu potwierdza jego status: ateizm nie może przecież być systemem czysto afirmatywnym, jeśli powstaje przez negację systemu teistycznego. Dlatego owo monstrum, o którym snuje opowieść Franczak, z radością powita w swoich mackach każdą grupę buntowników. W pierwszym kroku bojownicy służyć będą potwierdzeniu jego potęgi, w drugim – zostaną całkowicie wchłonięci. System się zrekonfiguruje, poszerzy stan posiadania i wciąż będzie sprawował swą opresywną władzę nad światem. W tej, co tu dużo mówić, przygnębiającej opowieści tkwi głębokie przekonanie, że poza granicami Dominującego Dyskursu Medialnego jest jeszcze dziewiczy „świat nieprzedstawiony”. Świat niedocenionych problemów (takich jak: menstruacja, aborcja, zarobkowa emigracja, kastracja), którym odmawia się pełnego prawa uczestnictwa w publicznej debacie. Świat „społecznie palących kwestii”, do których artysta może i powinien docierać, stawiając opór przemysłowi kulturowemu.
Jest jednak i drugi (o wiele bardziej demoniczny) model myślenia o kanonie i współczesnej kulturze, który zrównuje w płaszczyźnie wszechogarniającej symulacji zarówno medialny dyskurs, jak i realną rzeczywistość. Wizję takiego wszechogarniającego systemu lub totalnej wirtualizacji (rodem z pism Baudrillarda) również podsuwa nam do przemyślenia Franczak: „W naszym semiurgicznym społeczeństwie, ogarniętym szaleństwem produkowania znaków, przekaz pożera własną treść – wyczerpuje się w inscenizowaniu sensu. (...) Wszystkie kanony i kontrkanony to również efekty symulacji, tym razem: działalności pozorującej, nakierowanej na stworzenie iluzji, że istnieje stabilny system wartości estetycznych oraz że literatura odnosi się do pozatekstowej rzeczywistości. Ta symulacja jest dziełem krytyków, dziennikarzy i wydawców; tylko za sprawą ich spisku współczesna literatura może przetrwać. Jej istnienie podtrzymuje marketingowa iluzja, umiejętnie podsycany »komercyjny« obłęd”. W jaki sposób zatem istnieje kanon najnowszej literatury polskiej? Który z wymienionych modeli lepiej opisuje jego status? Na to pytanie Franczak nie odpowiada. Zamiast wniosków końcowych autor przywołuje skomplikowany przykład sukcesu Doroty Masłowskiej (która, według niego, została już „kanonizowana”) i żartobliwie wskazuje na własne zmagania z systemem (bowiem Jerzy Franczak, oprócz działalności naukowej, wydaje również prozę w korporacji ha!art). Problem pozostaje zatem wciąż nieznośnie otwarty.
Jan Błoński, w jednym ze szkiców poświęconych twórczości Miłosza, napisał kiedyś, że krytyk winien być „gospodarzem długiego trwania”. Można by rozszerzyć tę celną uwagę: każdy, kto wypowiada sądy na temat kształtu kanonu, powinien wykazywać się podobną cnotą, to znaczy: umiejętnością wykraczania poza krótkie dystanse i wyjątkową cierpliwością. Hierarchizacje literatury najnowszej (w których np. lubuje się Przemysław Czapliński, historyk i krytyk literacki) są nieuchronnie narażone na ryzyko dewaluacji, by nie powiedzieć ostrzej – śmieszności. Ośrodki decyzyjne, o których dziś tak chętnie mówimy (a więc przede wszystkim te nieszczęsne media), biorą niewątpliwie udział we współkształtowaniu kanonów literackich. I właśnie one są najbardziej osadzone w tym, co teraźniejsze. Dlatego też szczególnym uznaniem w przestrzeni medialnej cieszą się aktualne, krótkie, niemalże sentencjonalne opinie, pobieżne recenzje. Ale nawet one muszą czerpać swoją siłę z długiej perspektywy (mój ulubiony przykład: Pielewin jest Bułhakowem najnowszej literatury rosyjskiej). Ponadto: równie krótki termin „przydatności do spożycia” miały wpływowe opinie sprzed kilkuset lat, które wyrzucały prozę narracyjną poza obręb tego, co literackie (co wtedy oznaczało „poetyckie”). Przykłady można by mnożyć. Kanon i wszelkie jego pod- i kontrkanony z trudem można bowiem zredukować do wyrazistej wiązki partykularnych, ideologicznych bądź tymczasowych aspektów. To zawsze będzie za mało, by zbudować przekonujące wyjaśnienie fenomenu długiego trwania. Zadanie kanonu jest zawsze w pewien sposób zadaniem na jutro, na potem.
Omawiane pisma: „Kresy”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt