nr 14 (192)
z dnia 20 lipca 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Czytelnik, który nie identyfikuje siebie jednoznacznie jako zwolennika światopoglądu „z lewego brzegu”, nie sięgnie odruchowo po kwartalnik kulturalno-polityczny „Bez Dogmatu”. Pewne zachwianie w najnowszym numerze (72/2007) sugerowanej w podtytule proporcji między polityką a kulturą na rzecz tej pierwszej mogłoby tyleż przyciągnąć, co zniechęcić. Mógłby również rzeczony czytelnik zastanawiać się, dlaczego książek reklamowanych na ostatniej stronie czasopisma i wydawanych tak, jak sam kwartalnik, przez Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, nie sposób kupić w księgarni. Pomyślałby może, że czasopismo jest poletkiem radykalnej i jednostronnej światopoglądowej niszy i że nikt spoza niej raczej nie odnajdzie w nim dla siebie żadnej inspirującej lektury. Ale niekoniecznie miałby rację.
Gdyby jeszcze nasz czytelnik, rozważający zakup „Bez Dogmatu”, był człowiekiem wierzącym, zastanawiałby się, czy na stronach czasopisma znajdzie więcej inspirujących głosów „Innych”, czy też okrzyków „z przeciwnej strony barykady”. Tego ostatniego mógłby się obawiać, napotykając na artykuł Richarda Dawkinsa, którego ostatnia książka Bóg urojony jest szeroko omawiana pod bardzo różnymi internetowymi „strzechami”. W wypadku pomyślnego zidentyfikowania autora artykułu Molestowanie umysłowe dzieci (może słowami „ach, to przecież ten wojujący ateista!”), czytelnik nie będzie zaskoczony takimi, jak ta, frazami: „szkodliwa odmiana religijnego wirusa”, które doskonale wpisują się w retorykę wrogości. Jednak konieczność przedzierania się przez styl wypowiedzi raczej skłoniłaby go do zaniechania lektury niż do namysłu nad problemem wzbudzania w dzieciach lęku przed piekłem. Zbyt napastliwy i chyba cokolwiek bałamutny – w moim odczuciu – tekst Dawkinsa mógłby okazać się interesującą wypowiedzią w wielogłosie na temat stosunku dzieci do religii, w wielogłosie jednak o wiele szerszym niż ma to miejsce w numerze.
Byłoby jednak szkoda, gdyby nasz czytelnik już na początku rozmyślił się i nie podjął się lektury kwartalnika, nie dotarłby bowiem do interesującego szkicu Miłość do Boga autorstwa Daniela C. Dennetta. Tekst ten, w przekładzie Barbary Stanosz, stanowi wyimek z książki amerykańskiego filozofa-ateisty (książka ta ma zostać niebawem wydana w Polsce pod tytułem Odczarowanie: Religia jako zjawisko naturalne). Wybrany przez redakcję fragment z pewnością nie jest tekstem adresowanym wyłącznie do innych ateistów („nas, niewiernych”, jak to określa autor). Nie tylko jest głosem w dialogu z wierzącymi, ale i mógłby stanowić inspirację dla księdza układającego kazanie.
Zachęcając do zestawiania argumentów za i przeciw religii, autor interpretuje niechęć człowieka religijnego do jej racjonalnego oceniania jako skutek tego, że wiara w Boga (czy raczej wiara, iż wierzy się w Boga) jest w istocie odmianą romantycznego zakochania. Ta stanowiąca rdzeń wywodu figura jest używana także w chrześcijańskiej retoryce ewangelizacyjnej i sam fakt jej zapożyczenia dowodzi łatwości przekraczania przez autora granic poglądowych światów. Także przyjmując na jakiś czas perspektywę fikcyjnej postaci swego arcyoponenta nazwanego „profesorem Wiarą”, Dennett formuje jego wywód spójnie i bez ośmieszającego przejaskrawiania poglądów. Niejeden obrońca religii i religijności mógłby czerpać argumenty do dyskusji, tak samo z wypowiedzi profesora Wiary, jak z racjonalnie postrzeganych zasług religii dla świata, wypunktowanych przez samego Dennetta. Zresztą, przejście od mówienia jako profesor Wiara do mówienia już we własnym imieniu nie łączy się u filozofa ze zmianą stylu wysławiania się czy argumentowania. Ponadto zarzuty, jakie Dennett stawia wierze w Boga, dotyczą postaci, w której przypomina ona „zakochanie po uszy” albo miłość ślepą; mówi zatem o oczarowaniu, jakie odczuwa Tristan albo swojski Zbyszek z Bogdańca, gotowy wzywać na udeptaną ziemię każdego, kto nie przyzna, że jego ukochana przewyższa wszystkie inne damy i to w każdej dziedzinie. Autor przekonująco zestawia „tępienie bluźnierców” z działaniami kibiców uwielbiających jedną drużynę, a nienawidzących zwolenników innych, czy też z poczynaniami hipotetycznego dyktatora-wielbiciela muzyki, który rozkazywałby poddanym odczuwać takie samo, jak i on, uwielbienie. Ale o to, czy takie romantyczne zakochanie jest jedyną możliwą formą wiary w Boga, Daniel C. Dennett – przynajmniej w tym fragmencie książki – jedynie pyta.
Ten przeciwnik symboli „zbyt »świętych«” wypowiada także ważne kwestie: „Do najsmutniejszych spektakli ostatniego stulecia należą te, w których fanatycy wszelkich religii i narodowości zbrukali własne świątynie i miejsca kultu aktami zawstydzającego, fanatycznego oddania, deprecjonującymi sprawy, w imię których zostały dokonane.” I dalej: „W dwudziestym pierwszym wieku ważnym zadaniem wyznawców wszelkich wiar będzie rozpowszechnienie przekonania, że nie ma czynów bardziej haniebnych niż zadawanie cierpienia »niewiernym« takiego czy innego rodzaju za to, że »okazują brak szacunku« dla flagi, krzyża, czy świętego tekstu.” Czy profesor Wiara mógłby nie zgodzić się z tymi słowami z całej duszy? Czy nie uznałby ich za rozwinięcie słów Nowego Testamentu: „Jeżeli ktoś mówi: Miłuję Boga, a brata swego nienawidzi, jest kłamcą. Albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4, 20)? A może i przypomniałby jeszcze cytat z wiersza Skrupuły pustelnika księdza Jana Twardowskiego: „broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka”. Mógłby także rozważyć, jak względem tych „miejsc wspólnych” mają się słowa protestanckiego religioznawcy Gerardusa van der Leeuwa, który w swojej Fenomenologii Religii pisał: „nie ma historycznej religii bez ateizmu. Żadna religia nie jest religią ateizmu, lecz każda jest ateizmem, bo każda zna moment ucieczki przed Bogiem. Ateizm, tzn. najgłębsze zwątpienie, wnosi do religii skrajne napięcie i chroni ją przed skostnieniem.”
Fragment książki Dennetta, a zatem tekst przeznaczony dla odbiorców bardziej „wtajemniczonych”, ma w moim odczuciu większą moc oddziaływania niż artykuł Dawkinsa. Z pewnością nasz hipotetyczny czytelnik mógłby właśnie pod wpływem Dennetta zapragnąć zastanowić się, czy ateizm jest istotnie w takiej opresji, jaką Dawkins diagnozuje w Bogu urojonym: „We współczesnej Ameryce ateiści mają podobny status, co pięćdziesiąt lat temu homoseksualiści”. Może ów wierzący czytelnik rozważyłby, jak te rozpoznania mają się do sytuacji ateistów w Polsce, a także zapragnąłby poznać zdanie „Innych”.
Dla redakcji „Bez Dogmatu” i dla Daniela C. Dennetta można chyba wypowiedzieć pewne życzenie. Oby rozkrzewianie idei wolnomyślicielstwa i laickiej etyki zaowocowało tym, by człowiek o poglądach autora Miłości do Boga mógł być wysłuchany w kościele. I by słowa „namawiając do zestawienia argumentów za i przeciw religii ryzykuję uderzenie w twarz lub coś więcej” były traktowane tylko jako dziwaczny żart.
Omawiane pisma: „Bez Dogmatu”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt