nr 13 (191)
z dnia 5 lipca 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Pech chciał, że dzisiaj po przebudzeniu (jest niedziela, temperatura umiarkowana) obejrzałem w internecie hit sezonu: spot umieszczony w serwisie „Youtube”, pokazujący, jak córka profesora Brzezińskiego odmawia przeczytania jako newsa informacji o tym, że Paris Hilton wyszła z więzienia, gdzie przesiedziała całe 23 dni. Ten obrazek podważa definicje tradycyjnie rozumianej kultury i wywraca ją do góry nogami. Nie ma tutaj nic do rzeczy konflikt sił postępowych z niepostępowymi, lewicy z prawicą, zaangażowania z filisterstwem.
Pisanie o offie zakłada, że jest coś w mainstreamie i jest też coś w opozycji do głównego nurtu. Wiele zatem zależy od tego, jaki przyjmie się układ odniesienia. Żyję literaturą raczej w sposób umiarkowany: pracuję, dojeżdżam do pracy, podtrzymuję korespondencję, robię zakupy, karmię kota, słucham muzyki, czasem zerknę w telewizor. Na moich codziennych ścieżkach nie ma literatury. Gdyby nie fakt, że są ludzie, którzy wiedzą, że bywa, iż napiszę kilka słów o poezji czy prozie w pismach literackich, pewnie tej literatury nie byłoby prawie w ogóle. Mówię, że nie ma literatury, bo w żadnym z punktów dystrybucji prasy, na jaki trafiam na swojej drodze, nie sposób znaleźć ani jednego pisma literackiego. Kiedyś były jeszcze pojedyncze niedobitki na dworcu w sieci „Relay”, ale ostatnio i tam ich nie uświadczysz. Są za to pisma miłośników kolei, wędkarzy, militariów, modelarzy, ludzi chcących więcej wiedzieć o telefonach komórkowych, wyznawców naturalnych metod terapii. Czy zatem nie jest tak, że wszystko to, co nazywa się literaturą, jest w Wielkim Offie i w poważaniu? Literaci jako ludzie z marginesu – to brzmi nawet zachęcająco, jako że na marginesie nie obowiązuje wiele narowów właściwych społeczeństwu en masse albo mają one o wiele mniejszą siłę. Weźmy za przykład wojny, które ze sobą toczymy w literackim światku: nigdy nie są one wojnami zbyt poważnymi, są trochę jak udawane strzelaniny na podwórku. Toczą się same dla siebie, bez przełożenia na wielkie pieniądze, władzę, chociażby nad rządem dusz, i niewiele od nich zależy.
Oczywiście, zdarza się, że do mainstreamu kultury przebija się z Wielkiego Offu ten czy inny członek mafii literackiej i natychmiast po tym zostaje wyłączony ze wspólnoty krytykujących i krytykowanych, wypada z obiegu dialogicznego, staje się banitą wzgardliwie określanym mianem pisarza środka. Staje się w równym stopniu nieprzyjemnie kłopotliwy zarówno dla tych, co piszą werslibrem, jak i wierszem rymowanym, dla tych, co opowiadają na papierze o własnym pępku, i dla tych, co poruszają sprawy życia oraz śmierci. Ten ci nie jest już z nas, zdradził ideały, poszedł w komercję. Coś z tej ulotnej pseudointelektualnej atmosfery unosi się przecież w tzw. środowisku nad sukcesami Kuczoka, Tokarczuk, Dehnela, Różyckiego. Dopóki ten i ów wydawał – tak, jak my – w mniemanych kwartalnikach literackich, a niskonakładowe tomiki zdobiły witryny kilku księgarń na świecie, dopóty był nasz (nasza), chętnie machaliśmy książkami kolegi (koleżanki) w rankingach niedocenionych, plwaliśmy na salonowe ocieranie sobie gęby literaturą przy rozdawaniu kolejnych nagród. Ale kiedy w końcu salon wysłuchał naszych modlitw z Wielkiego Offu i docenił Tokarczuk, Różyckiego, Dehnela, Kuczoka (oraz kilku innych), wówczas zaczęliśmy przyklejać im etykietkę „wygodnej literatury środka”.
Tak, tak, Wielkim Offem jesteśmy my wszyscy tak długo, aż któregoś z nas nie trąci nominacja, nagroda. Nie widzę innego offu w literaturze, skraca się moja perspektywa. Może powinienem napisać o dyktacie „Ha!artu”, Artura Burszty, Dunin-Wąsowicza, lobby prawicowego, lewackiego – ale kto wie, o czym mowa, ujrzy zapewne śmieszność i zabawność takich zestawień. A to dlatego, że pisanie wymaga… pisania, a to z kolei, jako sama czynność, jest mało widowiskowe. Człowiek nawykły do pisania, rzadko kiedy ma do zaoferowania coś więcej ponad to, chyba że pomału przestaje swój fach traktować poważnie, że pisanie zaczyna być dodatkiem.
Właśnie tak. Czasem ci, którzy się przebili do innej sfery, owego nad-obiegu literackiego, szybko z niego znikają, jeśli nie próbują być widowiskowi, widoczni jak Doda Rabczewska albo Paris Hilton. Bycie widocznym wymaga licznych zabiegów, odbija się na jakości literackiej działalności, co z kolei sprawia, że ex post zarzuty kolegów z Wielkiego Offu, których i tak nikt nie słucha – potwierdzają się, ale zarazem nie mają żadnego, dokładnie żadnego znaczenia. Podobnie jak protest Miki Brzeziński przeciwko czytaniu kolejnego newsa na temat Paris Hilton.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt