Witryna Czasopism.pl

nr 13 (191)
z dnia 5 lipca 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

OPOWIADANIE JAKO GATUNEK UPOŚLEDZONY

Harold Bloom w wydanej w 2001 roku książce How to Read and Why (stanowiącej swego rodzaju appendix monumentalnego The Western Canon) obszerny blok tekstów poświęcił opowiadaniom. Przykłada on, jak się okazuje, dwa zasadnicze kryteria do tego gatunku prozatorskiego: albo opowiadanie jest aktem czystego skupienia się na detalu, wycinku rzeczywistości odsyłającym w domyśle do jakiejś większej, nie danej nam teraz całości, albo też jest postawieniem czytelnika w obliczu dziwności, jest zagadką. Do tej pierwszej klasy profesor z Yale University zalicza np. Zapiski myśliwego Iwana Turgieniewa, natomiast fundamentalnymi tekstami drugiego typu są opowiadania Borgesa. Dla Blooma między tymi typami prowadzenia narracji rozpina się cała paleta możliwych kierunków, w które sztuka opowiadania może pójść. W obu jednak przypadkach istotne jest to, że autor decyduje się na formę pomniejszą, jeśli idzie o rozmiar tekstu, ale mocno nasyconą artyzmem, wizjonerstwem, symboliką, formę czerpiącą siłę właśnie ze swojej wewnętrznej zwartości, wyrazistych ram kompozycyjnych, kondensacji zastosowanych na małej przestrzeni różnych technik pisarskich.

Pierwszy z datowanych na bieżący rok numerów krakowskiej „Dekady Literackiej” (1/2007) stawia sobie za cel − słowami wstępu Roberta Ostaszewskiego − wsadzenie przysłowiowego kija w mrowisko, przy jednoczesnej świadomości, że mrówki wcale nie muszą na ten akt wandalizmu zareagować. To, jak funkcjonują opowiadania na naszym rynku literackim, jest bowiem swoistym fenomenem: pokutuje jeszcze przywiązanie do „opasłych książek w lakierowanych okładkach”, w światach których można zamieszkać na kilka wieczorów − jak stwierdza jedna z autorek numeru, Inga Iwasiów (Opowiadanie opowiadania opowiadania…). Decyzja, by zakupić lub w ogóle sięgnąć po zbiór narracji mniejszych, niemających w sobie zacięcia do tego, by odmalowywać całokształt społecznej rzeczywistości, pokoleniowych doświadczeń, a tworzonych dla samego aktu snucia opowieści lub mikrologicznej obserwacji wycinków naszego świata, wydaje się być − w świetle wyznań autorów „Dekady” − aktem wstydliwym i nie do końca zrozumiałym tak dla statystycznych czytelników, jak i dla statystycznych wydawców. Socjologia opowiadania jako gatunku literackiego jest w sposób istotny sprzężona z pozycją, jaką autor ma na rynku: jeśli jest to debiutant, to nie ma mowy, aby na pierwszy ogień w szanującym się wydawnictwie ukazał się cykl bądź też zbiór opowiadań, musi to być jakaś większa całość, aspirująca przynajmniej do etykiety powieści. Na więcej swobody może sobie pozwolić pisarz o wyrobionym nazwisku − tom opowiadań przejdzie wtedy łatwiej przez redakcję, może też stanowić łatwy sposób na podtrzymywanie popytu na dane pisarskie nazwisko, na przykład po otrzymaniu jakiejś nagrody literackiej.

Zabiegi wydawców owocują na dodatek potwornym zamieszaniem teoretycznoliterackim: teksty, które pierwotnie ukazywały się w antologiach jako opowiadania, wyrwane ze swego pierwotnego kontekstu i opublikowane jako oddzielna książka, stają się nagle powieściami. Bernadetta Darska w tekście Kobieta opowiada przytacza tutaj znamienny przykład Śladu po mamie Marty Dzido, w przypadku którego przy kolejnych wydaniach zostały zastosowane kryteria gatunkowe tyleż jasne, co sprowadzające się w zasadzie do rozróżnienia, czy coś jest drukiem oddzielnym, czy też częścią jakiegoś większego edytorskiego, redakcyjnego przedsięwzięcia. De facto zatem o nobilitacji (czy słusznie zresztą o niej tutaj mówimy?) do bycia powieścią decydują kryteria pozaliterackie, wtórne wobec samej twórczości.

Tymczasem, jak zdają się zauważać autorzy numeru, a zwłaszcza związany z katowickim „FA-artem” Krzysztof Uniłowski (pierwsza odsłona eseju Mit powieści mieszczańskiej), oprócz problemów związanych z rynkiem książki, pokutuje wśród nas jakiś rodzaj żałoby po modernistycznej powieści, która aspirowałaby do tego, by dać obraz losów wielopokoleniowej rodziny, istnego socjo-historycznego fresku, z drobiazgowymi portretami psychologicznymi i jednocześnie z szeroko odmalowanym tłem kulturowym. Owszem, jak zauważył jakiś czas temu na łamach „Gazety Wyborczej” Jacek Dukaj, tkwi w nas jeszcze wciąż romantyczne pragnienie za „tłustą” powieścią, ciężką cegłą, jest coś takiego jak mit grubej powieści na długie (najlepiej zimowe wieczory) − o czymś takim pisze właśnie Iwasiów, gdy stawia pytanie, dlaczego nie chcemy przesiadać się pomiędzy kolejnymi światami możliwymi, otwierającymi się z każdym kolejnym opowiadaniem, ale wybieramy raczej od razu całą „galaktykę” jednej powieści. Tymczasem wszystko karleje, obietnica totalności, jaką niosło ze sobą pojęcie powieści jeszcze jakieś kilkadziesiąt lat temu jest już złudna. Wydawane przez młodych pisarzy teksty z trudem wspinają się na wyżyny 150 stron kieszonkowego nieraz formatu, nie ma mowy już o tym, by ktoś pokusił się o stworzenie jakiejś „większej” prozy. Do tego stopnia powieści nam karleją, że zasadniczym zarzutem pod ich adresem kierowanym jest oskarżenie o to, że to tak naprawdę zbiór opowiadań! Znamiennym przykładem jest tutaj Miasto utrapienia Jerzego Pilcha, które jest powieścią zbudowaną na stosunkowo wątłym, anegdotycznym koncepcie, pozwalającym powiązać ze sobą jako tako teksty, które rozpocząć mogłyby zupełnie osobny żywot literacki (i tak jest w przypadku wyrastających z niej Nart Ojca Świętego). Autor niniejszego tekstu sam ma na swoim koncie studencko-ćwiczeniowe pastwienie się w ramach zajęć na polonistyce nad Ostatnią Wieczerzą Pawła Huelle − do tej powieści też można się przyczepić jako do rezerwuaru pomysłów na kilka opowiadań i szkiców, które zamknięto w paszkwilanckiej formie rozgrywki z prałatem Jankowskim. Znamienne jest to, że obaj autorzy dali się już wcześniej rozpoznać jako autorzy doskonałych opowiadań (o ostatnim Pilchowym tomie, Moim pierwszym samobójstwie, pisze zresztą w omawianym numerze „Dekady” Magdalena Lubelska). Pilch nawet swego czasu patronował konkursowi redakcyjnemu „Polityki” na opowiadanie współczesne; wpisał się tym samym w tradycję podsycania, podtrzymywania sztuki opowiadania, którą w Nowym Jorku pielęgnuje Paul Auster (zob. tom Myślałem, że mój ojciec jest Bogiem i inne opowiadania z audycji rozgłośni NPR).

A może by tak zacząć nazywać rzeczy po imieniu? – wypadałoby zapytać. Może teraz właśnie, wraz z opóźnionym w polskim przypadku nadejściem formacji ponowoczesnej, opowiadanie jako forma będąca w stanie objąć to, co inne, drobne, wydawałoby się − marginalne, stanie się gatunkiem dominującym? Potrzeba byłoby jednak pewnego odkłamania tyleż języka krytyki literackiej, co technicznego języka wydawców, stworzonego na potrzeby promocji książek: mówmy wprost, że wydajemy dłuższe opowiadanie, a nie powieść. Za tym drugim terminem ciągnie się zbyt potężna i onieśmielająca tradycja, by łatwo można się było pod nią podpiąć, a opowiadanie przecież samo w sobie nie jest gatunkiem upośledzonym. Wyglądam zatem kolejnego numeru „Dekady” − może druga część artykułu Uniłowskiego da jakąś odpowiedź.

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Dekada Literacka”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
ŚPIEWAJ! – UMRZYJ!
SZKOŁA WYWOŁANA DO TABLICY
STĘPIONY PAZUR AWANGARDY

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt