nr 11 (189)
z dnia 5 czerwca 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Od początku lat 90., kiedy wkład kulturowy mniejszości etnicznych w rozwój kultury Polski dwudziestolecia międzywojennego przestał być tematem tabu, przyrasta w postępie geometrycznym blok książek i czasopism, których celem jest odzyskiwanie ze społecznej niepamięci tego, co za pomocą dekretów władzy ludowej miało być wymazane. Dzięki nieocenionym wysiłkom ludzi z Fundacji „Pogranicze” i wydawanej przez nią „Krasnogrudy”, a także dzięki „Borussii”, „Kresom” czy wreszcie lubelskiemu czasopismu „Scriptores”, otrzymujemy nowe porcje tekstów, w których obraz naszego wycinka Europy Wschodniej z jej ogromnym zróżnicowaniem kulturowym coraz bardziej się dopełnia. Można takich prób rekonstrukcji dokonywać w sposób wspomnieniowy, tak, by jeden głos porządkujący całość spajał kolejną narrację spod znaku mitu habsburskiego czy też mitu małych żydowskich miasteczek, ale istnieje też inna droga. Nią właśnie po raz kolejny podążyli redaktorzy najnowszego numeru „Scriptores” (nr 1 (30) 2007), czasopisma związanego z lubelskim Teatrem NN „Brama Grodzka”: to droga układania autorskiego kolażu. Jego elementy stanowią szeroko rozumiane teksty kultury, w labiryncie których czytelnik ma szansę samodzielnie odnaleźć własną ścieżkę. Dążenie do odtworzenia na kartach czasopisma obrazu Lublina z okresu dwudziestolecia międzywojennego mogłoby się okazać przedsięwzięciem z góry skazanym na klęskę, bo przecież w jak niewielkim stopniu możemy mieć dostęp do autentycznej wiedzy o przeszłości miasta! Zostały tylko teksty, ślady, tropy obecności, pamiątki materialne. Lublin dwudziestolecia pozostanie wyłącznie naszym konstruktem, hipostazą niemającą pokrycia w rzeczywistym doświadczeniu, ale już sama próba wytyczania osobistej ścieżki, obieranej po części przypadkowo, po części w oparciu o już wcześniej posiadaną wiedzę, nie będzie narażona na podobny zarzut. Taki mam obraz ówczesnego Lublina, jakim go sobie wyczytam, jaki cierpliwie wychodzę jego współczesnymi ścieżkami, szukając śladów minionej świetności; ryzykowne to przedsięwzięcie, ale jednak możliwe.
Tym tropem podążyli redaktorzy ze „Scriptores”, chowając niejako swoje własne nazwiska za nazwiskami „lubelskich cieni”, które wraz z wojną lub też jakiś czas po niej odeszły w przeszłość. Głos, który wydaje się spajać całość tej olśniewającej i onieśmielającej zarazem mozaiki kulturowej, ogranicza się w zasadzie do roli w tekście dramatycznym przypadającej didaskaliom. Wiemy dzięki niemu, kto w danym momencie mówi i to nam powinno wystarczyć; czysty instruktaż, dydaktyka, skromnie ustępująca pola prawdziwemu dokumentowi. Trzeba zatem słuchać, łączyć, przeskakiwać do rozmaitych tekstów zebranych w jednym numerze, ale mimo wszystko projekt przedsięwzięcia pozostanie niedomknięty. Nawet fakt, iż jest to − jak podaje okładka − pierwszy spośród „czechowiczowskich” numerów, wydaje się przemawiać za takim odczytaniem.
Naturalnie, tego rodzaju przedstawienie sprawy stawia pod znakiem zapytania sens prowadzenia sporu o treść ostatniego numeru „Scriptores”. Jeżeli postawimy jedynie na poetykę kolażu, kulturowych puzzli, to nie możemy zarzucać lubelskim autorom, że dali nam do ręki taki, a nie inny zestaw tekstów, wyłoniony arbitralną decyzją. Chodzi bowiem o to, że wielka lubelska całość także dla nich nie jest dostępna. Kosmos Lublina, jego porządek w danym czasie historycznym, przeminął i nigdy nie będzie już na wyciągnięcie ręki. Jedyne, co z mrowia danych możemy wydostać, to pewne wyspy porządku, odgrzebywanych powiązań między poszczególnymi faktami, nazwiskami, jak np. najpiękniejszy chyba w całym monograficznym tomie szkic o przyjaźni zawiązanej między starą poetką, Franciszką Arnsztajnową, a młodym Czechowiczem (Franciszka Arnsztajnowa i Czechowicz − jak wszystkie inne teksty w numerze, również i ten ma encyklopedyczny tytuł). Przyjaźń ta wyrosła ponad przynależnością do szkół poetyckich różnych pokoleniowo i estetycznie (Arnsztajnowa z racji swojej daty urodzenia przynależała właściwie jeszcze do Młodej Polski); obojgu przyniosła niezaprzeczalne korzyści. Najpiękniej oddała to sama poetka w wierszu Dwugłos, w którym głos męski (w domyśle: Czechowicza) i głos kobiecy (jej samej) przeplatają się ze sobą, by razem wypowiedzieć zaklęcie: „Niech złoży się z okruchów przeczutym całość obrazem”. Notabene, Arnsztajnowa, „staruszka” − jak o niej pisał Czechowicz − wyczuwając konieczność zmian poetyki, sposobów figuracji i stylu, dostosowała się do nowoczesności swojego przyjaciela.
Właśnie ten drobny cytat wydaje się patronować poetyce i treści całego – skądinąd wyśmienitego edytorsko – przedsięwzięcia współpracowników Teatru NN. Okruchy, skorupy utraconej pamięci, którą na nowo mają przyswoić zarówno mieszkańcy Lublina, jak i pozostali czytelnicy rozproszeni po kraju − oczywiście, o ile mit Lublina w dwudziestoleciu okaże się dla nich wystarczająco intrygującym wyzwaniem. Jeżeli zaś to wyzwanie zostanie podjęte, to otrzymamy zaproszenie do labiryntu, z którego wyjście każdy będzie musiał zbudować sam, orientując się tylko na jeden punkt − Józefa Czechowicza. Krążymy zatem pomiędzy faksymiliami autografów ludzi, po których ślad ocalał tylko w wydanych książkach i maszynopisach przechowywanych w archiwach; czytamy odpowiednie wyimki z prac historyków i literaturoznawców, poznajemy fragmenty twórczości ówczesnych literatów, przyglądamy się (nie zawsze wyraźnym) reprodukcjom obrazów. Pozwalamy się też poprowadzić efemerycznym fotografiom Edwarda Hartwiga (brata Julii Hartwig), który w Lublinie zaczął swoją karierę, początkowo buntując się przeciwko objęciu schedy po ojcu Ludwiku. Chaos tych strzępów powoli zaczyna nabierać bardziej konkretnych kształtów, wydaje się, że już zaczynamy wychwytywać i zapamiętywać, kto publikował w miesięczniku „Literatura i Nauka”, kto współtworzył „Reflektor” (jedno z wielu pism literackich Dwudziestolecia o „technicznym” tytule), kto wszedł do redakcji „Pionu”. Ale i tak będziemy musieli powrócić do magmowej konsystencji i pozornego porządku tego czasopisma-encyklopedii, czasopisma-atlasu.
Czuję się wobec tego encyklopedycznego natłoku nazwisk nieswojo; nie podobna tego zapamiętać, nie podobna odtworzyć wszystkich zależności, bo trzeba byłoby poświęcić na to zbyt wiele czasu, inne zajęcia wzywają, a trud ten wydaje się być zadaniem przeznaczonym tylko dla wytrwałego badacza kontekstu, w jakim przyszło tworzyć Czechowiczowi. Będę jednak bronił lubelskiego przedsięwzięcia, bo mimo jego aporetycznej totalności i programowego niedomknięcia jest z niego pożytek także dla profana, którego związki z Lublinem są sporadyczne albo i żadne.
Pracę odgrzebywania przeszłości tego miasta znajdującego się dziś na wschodnich rubieżach, ubi leones niemalże (jeśli przyjmiemy perspektywę ludzi mieszkających we Wrocławiu czy Poznaniu), można umieścić w szerszym kontekście, a wtedy zyska ona charakter uniwersalny, ponadlokalny. Wskazanie na bogactwo kulturowego dorobku międzywojennej Lubelszczyzny, migotanie talentów, wiele twórczych osobowości, kłębowisko różnych nacji, z których każda wnosi coś osobnego do wspólnej całości-układanki, pozwala umieścić taką formę dyskursu na temat Lublina na płaszczyźnie większej dyskusji – dyskusji o prowincjonalności i jej wyznacznikach.
Przychodzi mi zgodzić się z Jerzym Jarzębskim, który w wydanej w zeszłym roku książce o Brunonie Schulzu (Prowincja Centrum) bardzo stanowczo buntował się przeciwko zwijaniu spuścizny Schulza w stereotyp małego żydowskiego miasteczka, zamieszkanego jedynie przez kupców, ich żony oraz biegające po ulicach dzieci, miasteczka z centralnie usytuowaną synagogą, rzucająca na wszystko cień i nic więcej, nic ponadto. Otóż nie − przypomina Jarzębski − Drohobycz Schulza był miastem o profilu zgoła europejskim, nowoczesnym, industrialnym i handlowym wreszcie; docierały do niego książki i prasa, a sam Schulz (ku zdziwieniu wielu, którzy zdążyli zamknąć go sobie w stereotypowym obrazie prowincjonalnego pisarza) bywał i w Warszawie, i w Wiedniu, a nawet w Paryżu. Z podobnego miasta wyszedł w swą europejską tułaczkę Paul Celan; kulturalne zaplecze jego rodzinnych bukowińskich Czerniowiec było imponujące, prasa zachodnia docierała tam na bieżąco, nie było mowy o żadnym zapóźnieniu kulturowym − chyba, że na własne życzenie.
Czemu miałaby służyć tak zarysowana przeze mnie analogia? Okazuje się, że dialektyka prowincji i centrum doskonale opisuje też przypadek Lublina z omawianego numeru „Scriptores”: może i było to miasteczko prowincją, ale tylko z perspektywy literatów, artystów, urzędników warszawskich, na pewno zaś nie w odczuciu samych mieszkańców, odpowiedzialnych za twórczy, buzujący tam ferment. Wyjeżdżano przecież na studia plastyczne na Zachód, czytano nowości literackie, wydawano czasopisma kulturalne, pisano do kilku lokalnych dzienników, proponowano nawet przełom w języku literatury (Czechowicz!) i innych sztuk. Lublin, choć prowincjonalny geograficznie, pozostaje centrum, jednym z wielu równorzędnych miejsc, wokół których narastają ważne teksty kultury − nie tylko w skali powiatu. Wystarczy wejść w ten labirynt, zostać imaginacyjnym flâneurem, aby wyłonił się chaosmos, porządek wyższego rzędu, nadbudowany nad chaosem archiwalnych danych. A potem znów popadniemy w mikrologiczne odkrywanie jednostkowych, pogmatwanych przez historię losów.
Omawiane pisma: „Scriptores”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt