nr 9 (187)
z dnia 5 maja 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Jako dziecko wychowane przez szklany ekran przyznaję się bez bicia, a nawet z lekką nutką dumy: nie czytałem ani tekstu Kosińskiego, ani też książki Dołęgi-Mostowicza. Oba dzieła nie wydają mi się na tyle istotne, by poświęcać im uwagę w zalewie innych czasochłonnych zajęć, nie mieszczą się według mnie w szeregu wiekopomnych pomników literatury, które szanujący się wykształciuch powinien poznać z bliska. Dla własnego użytku wystarcza mi znajomość ich ekranizacji, z Dymszą i Wilhelmim jako Dyzmą oraz Sellersem w roli Ogrodnicka, choć trudno mi określić, na ile ich ekranowe teleportacje są zgodne z literackimi oryginałami. Nie to jest zresztą ważne.
Zakładam, że obu autorom chodziło z grubsza o to samo (Kosińskiego posądzano zresztą o plagiat, więc musiał chyba skopiować też naczelną ideę?). Przypadkowe hiperkariery obu przeciętniaków miały zobrazować i ośmieszyć proces rodzącego się zamętu demokratycznych wartości i pojęć. Kiedyś – wiadomo – żeby zostać takim premierem albo jeszcze kimś ważniejszym (wszechpotężnym prezesem Banku Zbożowego), trzeba było odbyć wielogeneracyjny staż w odpowiednim towarzystwie krajowym i zagranicznym, ukończyć właściwe szkoły i uczelnie, wkuć na blaszkę liczne języki, popodróżować po kilku kontynentach, ożenić się odpowiednio, spłodzić syna i zasadzić drzewo – jednym słowem: natrudzić się co niemiara. W czasach przedwojennych nastąpił w tym względzie wyraźny regres, kluczem do kariery okazywała się dawka tupetu, wystarczająca do zrobienia awantury ministrowi w odwecie za wytrącenie z ręki talerzyka z sałatką. Dwadzieścia lat po wojnie (Ogrodnick Kosińskiego) do przebicia się na salony wystarcza już kilka oczywistych sentencji w rodzaju wyjątkowo błyskotliwego stwierdzenia, że po zimie przychodzi wiosna. A po niej lato. A potem co? Bingo: jesień.
Nie ma się z czego śmiać, bo uśmiech boleśnie zamarznie nam na ustach, gdy przyjrzymy się naszym radosnym czasom. Ale jeśli sądzicie, że ta degrengolada jest dana tylko naszej ojczyźnie, rozejrzyjcie się uważnie po świecie. Wszędzie tabuny dziwadeł lub przeciętniaków, jakby pośród sześciu już miliardów ludzi brakowało bardziej sensownych egzemplarzy.
Kiedy się tak rozejrzałem, zatęskniłem zaraz za starym poczciwym Dyzmą. On – w porównaniu do bohaterów naszych czasów – miał kilka bezcennych zalet. Ot, na przykład: znał swoje ograniczenia. Pierwsze, co zrobił, kiedy awansowano go na szefa BŻ, to poszukał sobie sprytnego doradcy, który mógłby myśleć za niego. Potrafił rozpoznać (i wykorzystać) potrzeby innych, zyskał za sojusznika nawet postrzelonego brata Niny (granego przez Pokorę) – jednym drobiazgiem, który dla tamtego wart był majątek: pozwolił mu mieszkać w pałacu. I wreszcie: Dyzma znał umiar. Gdy zaproponowano mu stanowisko premiera, odmówił, uznając tę propozycję za delikatną przesadę (tak przynajmniej było w filmie, cytuję z pamięci: „Prezes Banku Zbożowego, to jeszcze może być, ale premier, premier całego kraju?”). Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie dzisiaj kogoś, kto pomyślałby w ten sposób? Kto miałby dziś wątpliwości, że nadaje się na to stanowisko? Przecież nie takie miernoty jak ja poradziłyby sobie z rządzeniem krajem lub bankiem centralnym. A jak coś nie wyjdzie, to zwali się winę na złą koniunkturę albo spisek wrogich mocarstw. Co zresztą miałoby nie wyjść? I po czym to poznać? A zresztą: byleby tylko utrzymać się, choćby miesiąc. Będę ustawiony na całe życie. I jeszcze napiszą o mnie w podręcznikach historii.
Starzy ludzie od wieków powtarzali, że świat zmierza w złym kierunku. Młodzi ludzie w odpowiedzi na starcze gderanie zwykle wzruszali ramionami. Ale w obecnych czasach chyba po raz pierwszy trzeba będzie przyznać dziadkom rację. Prawo Kopernika działa jak nigdy: gorszy (genetyczny) pieniądz wypiera lepszy.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt