Witryna Czasopism.pl

nr 23 (176)
z dnia 20 listopada 2006
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH, CZYLI SALIGIA NASZEJ KRYTYKI

Byłam onegdaj w Zamku Królewskim na wystawie „Siedem grzechów głównych”. Są nimi kolejno: Pycha (Superbia), Chciwość (Avaritia), Nieczystość (Luxuria), Zazdrość (Invidia), Łakomstwo vel Nieumiarkowanie (Gula), Gniew (Ira) i Lenistwo (Acedia). Połączone inicjały ich łacińskich imion tworzą zapomniane dziś słowo SALIGIA. Kto tak dziś grzeszy w komplecie i demonstracyjnie poza politykami, pomyślałam? I odpowiedź natychmiast przyszła mi do głowy, bo sama od lat kręcę się gdzieś po obrzeżach tego małego, przyjemnego towarzystwa. Czasem się uaktywniam, czasem tylko obserwuję i się dziwię. A idzie o krytykę teatralną.

To nie sztuka, naciągać rzeczywistość do tezy. Polska krytyka robi to na co dzień tak nachalnie, że zęby bolą od samego czytania. Środowisko grzeszy całą paletą grzechów tu wymienionych i jeszcze niejedno ma na sumieniu. Pychą, bo wszyscy wiedzą najlepiej, jak się powinno teatr robić, a jak nie i bezwstydnie to ogłaszają, przy okazji pouczając twórców jak za najlepszych socrealistycznych czasów. Chciwością, bo stale pożąda się nowych gwiazd, a wraz z nimi rozlicznych zaszczytów, jak choćby przewodzenie publicznemu dyskursowi. Nieczystością, bo miewają brudne – i bardzo prywatne – intencje; a to przyczepiają się do modnych artystów, chcąc coś ugrać dla siebie, zarobić na epitet „nowoczesnego” lub przeciwnie, demonstracyjnie zawsze stają na kontrze nawet do najlepszego teatru w wykonaniu twórców młodszej generacji – „w obronie tradycji”. Podciągam pod ten grzech także stałą praktykę ewidentnego zakłamywania rzeczywistości, bo gdy się protegowanemu ulubieńcowi powinie noga, a my dla wierności sobie wypisujemy, iż oto świat ujrzał kolejne arcydzieło. Powodów zazdrości nie trzeba tłumaczyć. Wszyscy wszystkim czegoś zazdroszczą. Ci z małych pism zazdroszczą tym z dużych, ci mądrzejsi zazdroszczą tym głupszym sukcesu, starzy młodym, że są na dorobku, a młodzi starym, że mają dorobek, tradycjonaliści – modnisiom, skromni – bezczelnym. Nieumiarkowanie – oczywiście chodzi nie o to w jedzeniu, ale w dętych komplementach równoważonych wielką ilością obraźliwych inwektyw – obie postawy są równie niezdrowe i równie powszechne. Gniew to wyższa forma zazdrości, artykułowany bez pohamowania i wstydu, w identycznej manierze, w jakiej czyni to obecna wierchuszka polityczna, strojąc się w płaszcz bojownika/czki o najwyższe wartości. Tyle że ze wspólnego rezerwuaru etyczno-estetycznych wartości większość już dawno wyciekła przez dziurę na podłogę i posiłkowanie się takimi słowami jak „patriotyzm” czy „powinność artysty” (za Fik i Puzyny słowa te jeszcze coś znaczyły) nie ma dziś najmniejszego sensu. Lenistwo z kolei jest odwrotnością gniewu, jest grzechem zaniechania, leży gdzieś pomiędzy dystansem a cynizmem. Polega na celowym ignorowaniu zjawisk dla nas obcych, nowych, trudnych i nieoswojonych, niemyśleniu o nich, a więc na bezmyślności i niechęci do uczenia się. To z jednej strony. Z drugiej, polega na niechęci i niemożności krytyki do porozumienia, zjednoczenia ponad podziałami w obronie interesów środowiskowych.

A więc każdy grzesznik sobie rzepkę skrobie…

Mój kolega z klasy, Jacek Sieradzki, opublikował nie tak dawno w kierowanym przez siebie piśmie artykuł Krytyka kreatywna czyli w obronie wujostwa („Dialog” nr 3/2006). Tekst odnosi się do burzy rozpętanej po ubiegłorocznym Klata Fest, kiedy Tadeusz Nyczek zdezawuował ten przegląd, zarzucając autorowi przedstawień głupotę, a tym samym organizatorom – hucpę, a wtedy od „wujów” napyskował mu Piotr Gruszczyński, nie zająkując się nawet o wartości przedstawień Klaty. Reszta recenzentów (tekstów wokół tego tematu, wraz z wywiadami i zapowiedziami, uzbierało się 40) podzieliła się na dwa obozy, groźnie na siebie warcząc i szczerząc kły. Sieradzki wysunął tezę następującą: „Wygląda na to, że nasze lata będą najgorszą epoką dla krytyki teatralnej w Polsce od powstania nowoczesnej prasy. Gorszą od czasów, gdy Władysław Prokesch pisał najbardziej obśmianą recenzję w dziejach – tę o Weselu kończącym się wesołym oberkiem, od czasów, kiedy przedstawienia zostawały w pamięci wtedy, gdy pasowały Słonimskiemu do dowcipu; od czasów, gdy pryszczaci doktrynerzy sprawdzali, czy recenzja zgodna jest z marksistowską ortodoksją; od czasów, gdy cenzura skreślała nazwisko Miłosza nawet jako tłumacza (…). We wszystkich tych, niekoniecznie wesołych, epokach aksjomatem niepodważalnym był jednak ciążący na każdej gazecie obowiązek odnotowywania i komentowania powstających dzieł artystycznych”. Dalej pisze redaktor, że ów aksjomat został podważony, że muszą być przyczyny dodatkowe, by na recenzję teatr sobie zasłużył. W pełni się z tą uwagą zgadzam, choć nie każda premiera jest dziełem sztuki, przeciwnie, dzieła niepowszedniej miary trafiają się rzadko. Nie warto żądać – zresztą od nie wiadomo kogo – by każde Wesele miało swego Prokescha. I nie w tym tkwi problem z krytyką, że o tym czy o tamtym „pisać nie chcą panowie”.

Po roku 1989 dużo się zmieniło na, nazwijmy to, kulturalnym rynku. Publikatory od kilkunastu lat hulają bez kagańca. Gazety są „pijane zasięgiem swej władzy”, jak to trafnie ujęła Małgorzata Dziewulska, przypominając prywatne, przegrane boje opłakiwanego dziś przez wielu krokodylimi łzami Jerzego Grzegorzewskiego. Znikła wprawdzie cenzura prewencyjna, ale umocniła się redakcyjna i kto dzierży władzę naczelnego, ten dopuszcza, a czasem dyktuje krytykowi treść tekstów. Tak jest w wielkich koncernach, których pracownicy są de facto niewolnikami cudzych myśli, a raczej marketingowych wymysłów. Krytyka albo jej uboższe formy, jak informacja, zapowiedź, quasi-recenzja, sprawozdanie i płatna reklama rozpełzła się wszędzie – po pismach kobiecych, po prasie darmowej rozdawanej w komunikacji miejskiej, knajpach, klubach i supermarketach. Nie ma już krytyków z typologii Jerzego Koeniga – sprawozdawców, recenzentów, krytyków młodszych i starszych, oraz „csaty”, „wicecsaty” i „kontrcsaty”, bo nikt poza emerytami ze szkół teatralnych nie zna już nazwiska i dorobku Edwarda Csató. Nie ma tak pojmowanych środowiskowych hierarchii, bo nie ma jednego środowiska – jednej „warszawki” czy jednego „krakówka”. Kto ma nakład, ten ma władzę, kto ma dużą oglądalność i słuchalność, ten się liczy. Dlatego nie ma większego znaczenia telewizyjny kanał Kultura, choć cały dzień w tygodniu poświęca na teatr, a liczy się wywiad z aktorką na marginesie teatralnej premiery w piśmie „Sukces”. Krytyk został zapędzony wraz z resztą redakcji do pogoni za czytelnikiem i forsą – musi więc zwalczać krytyków z konkurencji.

Tomasz Miłkowski w swym ubiegłorocznym wystąpieniu na wrocławskiej sesji o krytyce pt. Czy krytykowi potrzebny jest teatr? twierdzi, wręcz przeciwnie niż Sieradzki, że krytyka, mimo ogólnego biadolenia, ma się nie najgorzej. Z tym też się trzeba zgodzić, bo choć krytyka jest okropna, sama wcale się okropna nie czuje. Przeciwnie, czuje się doskonale, buzuje polemicznie, przyjaźni się z teatrami z bliska, w miłosnym wręcz zwarciu, lub zwalcza je równie namiętnie. Urządza publiczne dyskusje, sesje – dawno tego nie było. Wpływa na władzę, szantażuje ją i zmusza do działania. Potrafi przekuwać swoje postulaty w stal i czyn. Niczego nie buduje, lecz tylko zwalcza – od tego jest przecież krytyką. Prawdziwie niecnotliwy krytyk krytyk się nie boi. I krytyka to przede wszystkim – piszę to dużymi literami – modny sam dla siebie temat.

Dziś więc krytyk – ten wielki egoista – pisze przede wszystkim dla siebie i pod siebie. Dlaczego? Bo bywa grafomanem, bo lubi widzieć swoje nazwisko na papierze i twarz na ekranie, bo pragnie, by go znano i mu się kłaniano, bo odnosi z bycia krytykiem rozmaite uboczne korzyści, bo zapraszają go do jury i na konferencje oraz do zaszczycania różnych ciał i gremiów, bo preferowany teatr da mu posadę, gdy ją utraci gdzie indziej. Żyjemy w pluralistycznym społeczeństwie, krytyk pisze zatem pod gusta wyselekcjonowanej grupy – raz będzie to „Nasz Dziennik”, innym razem „Przegląd”, „Polityka”, „Wprost”, ”Odra”, „Tygodnik Powszechny”, „Didaskalia” czy „Dialog”, nie mówiąc o grupie największej, klienteli milionowej „Gazety Wyborczej”. Dlatego według cytowanej typologii Koeniga dziś „csató” (najwyższa ranga recenzencka) po roku współpracy na tych łamach może być Joanna Derkaczew, osoba przed magisterium. Wspomniany Tomasz Miłkowski też dał swoją typologię: u niego najwyższa ranga to krytyk-demiurg. Demiurg to ten, co swym uporem kreuje nową rzeczywistość. Nazwisko u referenta nie padło, ale padł przykład – zwycięska walka o nową dramaturgię. Księciem niezłomnym tej walki jest bez wątpienia Roman Pawłowski.

Kolejne podziały idą po liniach estetycznych, nieestetycznych oraz orientacji seksualnej. Będzie niepoprawne politycznie, co powiem, ale już ponad 10 lat mija, odkąd odczuwam środowiskową opresję, bo jako biała kobieta o orientacji heteroseksualnej, obecnie w średnim wieku, czuję się drastycznie wyobcowana i totalnie ignorowana, tak bardzo w publikatorach czuje się autorytarne rządy innych lobby... Ich wiecznie młodzi i poszukujący przedstawiciele produkują coraz to nowe interpretacje i namaszczają coraz to nowych interpretatorów. Reszta do piachu! Mój jaki taki profesjonalizm, nabyty w PWST w Warszawie i szlifowany przez lata po gazetach, oraz poczciwe reakcyjne poglądy, wykuwane w walce z komuną, okazują się obciążeniem w czasach, gdzie gwiazdą dyskusji publicznych na tematy teatralne jest młody neokomunista, który próg teatru na specjalną prośbę przekroczył ubiegłej jesieni, redaktor naczelny „Krytyki Politycznej” Sławomir Sierakowski. Zaproszony raz w ramach rozrywki, jako ignorant ze świata „cywilów”, dziś już nie opuszcza gadających stolików, jako czołowy ekspert od Jana Klaty i innych młodych twórców.

Dziś krytyk nie tylko pisze, ale gra w swoiste RPG. Ustawia się strategicznie, szuka sprzymierzeńców, sypie szańce i zakłada obozy, rozpętuje festiwale nienawiści. Zaczyna „ustawiać się” na rynku coraz wcześniej, bez etapu praktykowania w zawodzie, co jest możliwe, byle oferować swe usługi w odpowiednio szerokim wachlarzu, od referatów naukowych przez sprawozdania teatralne po zwykły paszkwil i donos. Tu dygresja osobista na temat podziałów generacyjnych. Poczynił je w tonie pełnym wyższości student Paweł Sztabrowski, lider grupy Trans-Fuzja, po niezbyt udanym festiwalu w Bydgoszczy. Napisał, że jury krytyków, którzy w swym znudzeniu i zniesmaczeniu żadnego z arcydzieł nie raczyli nagrodzić Grand Prix, powinna w najlepszym razie zmienić zawód, jeśli nie wykopać sobie mogiłę, a już na pewno dyrekcja nie powinna nigdy w życiu zapraszać tego parszywego establishmentu, tylko wymienić go na młodszych zdolniejszych. Ani słowa o nagrodzonych przedstawieniach! Walka za pomocą donosów miała swe apogeum ubiegłej jesieni w Warszawie, gdzie biuro miejskiego szefa od teatru, Janusza Pietkiewicza, bombardowały listy oskarżycielsko-donosicielskie grupy Tans-Fuzja, żądające wymiany wszystkich dyrektorów teatrów w stolicy. Wzruszający jest przy tym całkowity brak argumentów. Na własne uszy słyszałam, jak na pytanie o program Trans-Fuzji jej założyciele odpowiedzieli: „Bo my byśmy chcieli, żeby było lepiej i żeby uprawiać prawdziwą sztukę”. Ja też bym chciała, żeby było lepiej. Od wczesnej młodości pragnę również prawdziwej sztuki w domu i zagrodzie (choćby to miała być sztuka mięsa). Ale skutki już są. Tupanie nogą i machanie gałęzią u małp naczelnych wymusza hierarchię w stadzie. Nasze „demiurgusie” kochane już wytupały i Studio, i Powszechny, i Komedię. Jak się dziś deklaruje – odzyskały.

Pisanie o teatrze jest dziś rodzajem sztuki dla sztuki, jest popisem, manifestacją, choć naturalnie pretekstem do tego staje się przedstawienie. Stąd lansowanie swoich wybrańców, o czym także wspomina Sieradzki. Sam przytacza grzeszek z młodości, nieumiarkowane wychwalanie teatru Witkacego w Zakopanem. Od takiej współpracy krytyki z twórcami może się tym drugim nieźle pomieszać w głowie, łamią skrzydła, popadają w niemoc, w dojrzałości nie doskakują do oczekiwań wywindowanych w młodości. Piotr Gruszczyński czy Roman Pawłowski grzeszą tym szczególnie często, na drugiej szali wagi siedzą Paweł Głowacki i Tomasz Mościcki. Zawsze mnie zastanawiało, skąd się legną ludziom w głowach teorie warstwowe – warstwa przeciwników, warstwa gleby, żeby sparafrazować stary polityczny dowcip z czasów stanu wojennego. Polska to taki duży kraj, ma tak wiele teatrów, programów TV i tytułów prasowych, że wydawałoby się, iż znajdzie się miejsce dla wszystkich. Że nie ma konieczności uprawiania gry o sumie zerowej, zwalczania pewnych gatunków kosztem innych, no i przy okazji siebie nawzajem. A tymczasem nie, menu musi być jednolite, bo tylko takie jest dobre, entliczek-pentliczek. Byłam kiedyś na wczasach w Białowieży. Do dziś wspominam ze wstrętem, jak codziennie na śniadanie, obiad i kolację karmiono nas potrawami z dzika, a w dniu wyjazdu była to już tylko mocno zmrożona galareta z kawałami szczeciny. Ale nasi bojownicy o jedyną słuszną prawdę w sztuce prędzej zadławią się szczeciną, niż poproszą o budyń.

Został mi jeszcze grzech lenistwa, i tu dotknę sprawy samoorganizacji środowiska i opowiem o pewnych faktach historycznych. W 1989 roku związki twórcze musiały uporać się ze spuścizną stanu wojennego. Krytyka teatralna znalazła się w najtrudniejszej sytuacji. Bojkot aktorski był przecież wzmacniany bojkotem recenzenckim (do tych krytyków przyczepiła się etykietka „kolaboranta”). Spektakle odbywające się poza bojkotem (w kościołach i domach) znajdowały oddźwięk w drugim obiegu, ale jednak na marginesie. Związki krytyków, międzynarodowe i nie jak ITI, AICT czy FIRT też się dzieliły. ITI to International Theatre Institute, AICT – Associacion Internationale des Critiques du Théâtre, a FIRT albo IFTR – La Fedéracion Internationale Pour le Recherche Théâtrale. Polska sekcja AICT, afiliowana przy kojarzonej politycznie z postkomunistami frakcji Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, zorganizowała w 1993 r. w Warszawie za państwowe pieniądze wielki międzynarodowy kongres. Uraziło to przedstawicieli środowiska, które kiedyś walczyło o wolność myśli, a teraz patrzyło przez szybę, jak inni pławią się w międzynarodowych zaszczytach i brylują na bankietach. Skrzyknęło się więc parę osób i zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobić, by polska sekcja AICT to nie była jedyną polską instytucją teatralną z ekspozycją na świat. Powołaliśmy zatem nową organizację i na jesieni zarejestrowaliśmy ją w sądzie jako Stowarzyszenie Krytyków i Teoretyków Teatru SKiTT. Mieliśmy piękny statut pełen szlachetnych postulatów. Ale nie doszło nawet do walnego zebrania, aż nas w końcu, po paru latach, chyba samoistnie z rejestru wyrejestrowano. Zebranie to planowaliśmy na luty 1994, ale wszyscy jak zwykle zajmowaliśmy się swoimi sprawami i rzecz się rozmyła.

Byłam w komitecie założycielskim z dwiema paniami oraz w tymczasowym zarządzie z jednym panem, ale winę za grzech lenistwa (czyli fiasko naszego pomysłu) biorę na siebie. W komunikacie organizatorów czytam: „Wydaje się, że utworzenie w pełni niezależnej organizacji ma sens bez względu na ewentualny udział w AICT, ponieważ w obecnej sytuacji teatru i piśmiennictwa kulturalnego należy bronić interesów zawodowych ludzi piszących o teatrze (przedsięwzięcia wydawnicze, obrona miejsca teatru w prasie, radiu, telewizji, kontakty z teatrem zagranicznym)”. Chodziło nam o to, by znów np. ukazywały się zbiory recenzji jako przyszłe źródła dla badaczy i o inne szlachetne cele. Nic nam z tego nie wyszło. Niby nie mieliśmy nic, najnędzniejszych składek, nie mogliśmy zaprosić na swój koszt kolegów z innych miast, a na listę zainteresowanych wpisało się 56 osób, ale to nas nie tłumaczy. Są dwa związki literatów, ale tylko jedna działająca na terenie kraju organizacja krytyków – polska sekcja AICT.

Historia lubi się powtarzać. W tym roku, miesiąc temu, po jubileuszu Wydziału Wiedzy o Teatrze, jeden ze starszych absolwentów, Jacek Pałasiński, który akurat nie jest krytykiem, ale jak wielu z kolegów ma z teatrem coś wspólnego, zaproponował założenie towarzystwa im. Marty Fik. Miało mieć charakter kulturalny i służyć integracji środowiska Akademii Teatralnej. Nie minął tydzień od zebrania założycielskiego, kiedy w Internecie zagotowało się od obraźliwych listów, brudnych podejrzeń i ohydnych inwektyw, a swoje dołożył nasz rektor Lech Śliwonik, który zapytał na piśmie, czym nam się zasłużyła jako przyszła patronka Marta Fik, a nie, dajmy na to, Stefan Treugutt.

Grzechem spoza listy, ale bardzo ciężkim, bo przeciw Duchowi Świętemu, jest grzech głupoty. W zarysowanych wyżej okolicznościach, w jakich przyszło nam działać i pracować, nikt się od niego nie ustrzeże, przy tej okazji lub innej. Pojechałam nie tak dawno do Prado. Zwrócił tam moją uwagę obraz Goi Okładający się kijami, przedstawiający dwóch uzbrojonych w pałki facetów, zakopanych po kolana w ziemi. Przypomniałam sobie piosenkę Jacka Kaczmarskiego z 2000 roku, którą na koniec pragnę zadedykować kolegom krytykom:


Wrzask w niebo uderza wysokie

I z trzaskiem krzyżują się kije

Pod nieba złocistym obłokiem

Co sił w grzbietach swój swego bije

Pijany wolności wyrokiem (…)

Wytłukli do cna żyzne myśli

I światło się od nich oddala

Więc w krzyk trzeciorzędni statyści

Że wściekłość w nich wielkość wyzwala.

Nienawiść z małości oczyści.

Obłażą liszajem godności

Ich twarze od wrzasku skarlałe

Potężni się czują i wzniośli

Rachując korzyści i kości

Bezwzględnym klekotem pałek.

Prócz plucia i stania w rozkroku

O niczym nie mają pojęcia

Lecz mimo to wierzą głęboko

Że czeka ich cud wniebowzięcia

Gdy tylko zatłuką się w mroku…

Gdy wreszcie zatłuką się w mroku.

Hanna Baltyn

Artykuł pochodzi z czasopisma „Teatr" nr 10/2006

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
CZWARTY WYMIAR DŹWIĘKU
HOMO BERNHARDIENSIS
CUD NIEPAMIĘCI

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt