nr 9 (162)
z dnia 20 kwietnia 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Co znaleźć można w kwietniowej „Odrze” (4/2006) na stronach od czterdziestej pierwszej do czterdziestej piątej? Ja wiem, a wy zgadujcie. Jeśli ktoś zechce poznać odpowiedź na skróty i sięgnie do spisu treści, to się z nim nie bawię. Wskazówka numer jeden, cytat z końca: „Przestaniemy tęsknić za głębią...”. Mało? Dalej więc, wskazówka druga: „Zamiast tego zadowolimy się użytecznymi narzędziami, które weźmiemy sobie stamtąd tam, gdzie odtąd zawsze będziemy mogli je znaleźć”. Owszem, nie napisali tego Homer ani Virginia Woolf (à propos: autora tudzież autorkę przytoczonych słów łączy z Homerem i Woolf liczba liter w nazwisku). Raz otworzywszy rozważania tytułem Inny możliwy świat, poszukiwany (poszukiwana) autor (...ka) już nie zdołał(a) otrząsnąć się z nastroju utopijnego, skądinąd ogólną skłonność do kreślenia marzycielskich planów mając. A teraz proszę skoncentrować się na pierwszych literach czterech słów z początku poprzedniego zdania (w słowie czwartym bierzemy pod uwagę dwie pierwsze litery). Co się nam układa? R, o, r, ty. Bingo, bo to Rorty właśnie.
Odpowiedzmy zatem pełnym zdaniem na pytanie, od którego rozpoczęliśmy: w kwietniowej „Odrze” na stronach od czterdziestej pierwszej do czterdziestej piątej znaleźć można artykuł Richarda Rorty’ego pt. Inny możliwy świat – w którym snuje Rorty m.in. wyobrażony scenariusz losów Martina Heideggera („Odra” publikuje tekst Rorty’ego niejako „okolicznościowo”, ponieważ niedługo, w maju, przypada trzydziesta rocznica śmierci Heideggera). Rzecz, nietrudno zgadnąć, w nazizmie, a konkretnie w jego braku (jeśli nie nazizm, to co? – zdaje się pytać Rorty). Postąpię po rorty’ańsku, czyli pragmatycznie, i dla tzw. własnych celów pominę wątek nazistowski. Spójrzmy dla odmiany na ten passus wywodu Rorty’ego: „Pisma Heideggera nie są dla nas zatem kanałem, poprzez który możemy usłyszeć głos bycia. Są one raczej skrzynką narzędziową. Są pojemnikiem, w którym Heidegger złożył narzędzia, wynalezione w różnym czasie do realizacji tego czy innego projektu”. Brzmi znajomo. (Kiedyś Rorty na Derridy opowieść o Marksie zareagował mniej więcej tak: „Daj spokój, Derrida, powtarzasz się”. Teraz można by zaintonować „Daj spokój, Rorty...”). Rorty’ańskie „my” to nie pluralis maiestatis, lecz sygnał solidarności z grupą „nas, pragmatystów”, której członkowie lubią utrzymywać, że to, co robią, robią dlatego, że to coś jest użyteczne. Heideggera czytają nie dla niego samego, tylko dla tego, co z niego mieć mogą (a jeśli jest inaczej, to się tym nie chwalą). Nie bierzmy jednak za dobrą monetę wszystkiego, co pragmatyści raczą deklarować. Na własną odpowiedzialność postawię tezę, że pragmatyści to ludzie uwikłani w głęboki i nieszczęśliwy romans z zasadą użyteczności (o romantykach Agata Bielik-Robson napisała, że są uwikłani w podobny romans z zasadą rzeczywistości). To, co robią, widzieć chcą użytecznym, jednakże czasami nie potrafią oszukać nawet samych siebie: zabierają się do rzeczy bez pożytku żadnego (ni to zamierzonego, ni to osiągniętego). Przypuszczam, że na scenę wkracza w tym momencie stara dobra zasada przyjemności.
Zeszło na przyjemność. Tejże właśnie wstydzą się rodzimi krytycy filmowi. Wolą udawać, że nie kochają filmów, o których piszą. Fotogeniczniejsze od miłowania jawi im się filmów „smakowanie”, czy coś w tym stylu. Chyba ich rozumiem: w sprawie Cienkiej czerwonej linii wyobrażam sobie jedno tylko pytanie, mianowicie: czy Cienką czerwoną linię można uznać za niearcydzieło? Gdyby mi je zadano, wstałbym, przeczyściłbym gardło, rzekłbym: „Nie można”, i usiadłbym. Jak ja Cienką czerwoną, tak Artur Majer na łamach „Odry” bezwstydnie ukochał Tajemnicę Brokeback Mountain (której arcydzielności byłem już dowiodłem w omówieniu „Arte”). Majer jest osobą młodą. To widać. Szczególnie po tytule jego recenzji: Po prostu o miłości. Nie wątpię, że za jakiś czas dłuższy albo i krótszy pojmie, że miłość z „po prostu” to nie teges, tj. żadna tam z miłością oczywistość.
Tadeusz Bartoś to również człowiek nieleciwy, a przy tym jakoś do nieoczywistości przywiązany. W piśmie, którego nazwa – tak jak „Odry” – z czterech liter się składa, pyta o zło i cierpienie. Pyta naprawdę, tzn. pyta, bo nie wie. Czytelnicy nie wiedzą natomiast, gdzie pyta. Już wyjaśniam: w „Znaku” (4/2006), w artykule Spojrzenie wędrowca. Takie zapytywanie jest szalenie nieretoryczne i bezpretensjonalne, m.in. bez pretensji do konkluzywnych odpowiedzi. Skądinąd wygląda na to, że w sprawach ostatecznych liczą się tylko rozważania doraźne. Gdy Kasia Nosowska wyznaje w piosence, że w jej słowach „słoma czai się”, nie poczytuję tego za wielką sensację, lecz mądre zrozumienie niemocy języka. Doraźność swojej propozycji podkreśla Nosowska wprost, wymarzony napęd opowieści widząc w nieszczęsnej musze („Gdyby chociaż mucha zjawiła się, / mogłabym ją zabić, a potem to opisać”). Podobnie Bartoś: onieśmielony wagą spraw, o jakich przyszło mu rozprawiać, wyraża się z rozwagą, autorefleksyjnie i w zdrowym zalęknieniu. I o to chodzi.
Rozbrajającej szczerości nie szczędzi nam również „Rok 1984”, młodzieżowa do „Znaku” przybudówka. Hasło wywoławcze: homoseksualizm (redakcja zapowiada, że problemem zajmie się również w głównej części pisma). Posłuchajmy. Michał Godzic, Leczenie punktu widzenia: „Dla mnie bowiem widok (czy nawet wyobrażenie) stosunku homoseksualnego [...] nie jest niczym przyjemnym. Tak samo jak stosunku między ludźmi starszymi czy zwyczajnie nieatrakcyjnymi”. Cóż, szkoda. Godzic wszakże prędko przeprowadza samorehabilitację: „Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, żeby na tej podstawie potępiać którąś z tych grup. Wręcz przeciwnie – mimo że nie chciałbym tego oglądać, bardzo cieszy mnie świadomość, że ludzie ci uprawiają miłość”. Na miejscu Godzica byłbym bardziej brutalny i napisałbym, że byłoby lepiej, gdyby pedały (lub milej: pedałowie), staruchy i brzydale zamiast miłości uprawiały pomidory. Godzic nie spuszcza jednak z tonu – widać, że nie moja szkoła. Pomidorów zresztą nie lubię, więc na takiej uprawie wmuszonej nie zyskałbym nic a nic.
Zeszyt „Znaku” (a za nim moje omówienie) zamyka tekst Samuela J. Nowaka Gejowska prowokacja. Chciałbym, żeby było inaczej, ale nie jest: Nowak wierzy w to, co pisze, np. w to, że „Michel Foucault nauczył nas, że...” i że „nikt nie jest normalny”. Michel Foucault doprawdy niczego mnie nie nauczył, a ludzi normalnych – w sensie ścisłym, twardym, opresywnym – znam i cenię. Zainteresowanym służę adresami.
Omawiane pisma: „Odra”, „Znak”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt