nr 6 (159)
z dnia 5 marca 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Każdy chyba doświadczył czegoś ekstremalnego – skoczył na bungee albo obejrzał partię curlingu. Dla mnie takim doświadczeniem było wybranie się do kina w sobotni wieczór – już tłum przy kasie i bufecie uświadomił mi, jak słuszna była podjęta kilka lat temu decyzja, by w weekendowe wieczory omijać przybytki X Muzy. To właśnie dla mnie jest przeżyciem ekstremalnym: spędzenie dwóch godzin w popcornowym oczadzeniu, gdy każde cudze chrupnięcie czy siorbnięcie boli niczym wymyślne tortury Inkwizycji, a wymęczony umysł resztką sił zadaje pytanie, dlaczego ci ludzie nie mogli zaspokoić głodu w domu? Pół biedy, jeśli film jest na tyle wciągający, że pozwala zapomnieć o uciążliwych sąsiadach, ale niestety w chwili zapomnienia dałam się namówić na obejrzenie polskiego przeboju kinowego, komedii romantycznej Tylko mnie kochaj. Nie był to jednak wieczór do końca nieudany, bo uświadomił mi, iż – przy odrobinie wysiłku – każdy może stworzyć kinowy hit, pamiętając o starej zasadzie, że na ekranie najlepiej sprzedają się dzieci i psy, a widz wcale nie oczekuje, by film odzwierciedlał życie. Już raczej serial czy wręcz bajkę. Mamy więc, granego przez znanego z telewizji aktora, księcia, czyli 25-letniego architekta, odnoszącego sukcesy zawodowe, których symbolem jest jego imponujący dwupoziomowy apartament (cóż, widać moi znajomi architekci chyba nie są zbyt zdolni, skoro w wieku bohatera nie marzyli nawet o własnej firmie, prestiżowych zleceniach, tylko harowali jako stażyści w cudzych biurach). Michał, co prawda, właśnie realizuje projekt życia, ale napięte terminy bynajmniej nie spędzają mu snu z powiek ani nie każą pracować po kilkanaście godzin na dobę, przeciwnie: jest czas na seks w toalecie, romantyczne kolacje, zakupy i gotowanie z Pascalem. Jasne, że komedia romantyczna to gatunek silnie skonwencjonalizowany, ale ta made in Poland jest nieskażona realizmem, chyba że mamy tu do czynienia z tzw. rzeczywistością postulowaną – fajnie byłoby, gdyby każdemu przydarzała się miłość jak z bajki, w pięknych plenerach i piosenkami z playlisty Radia Zet w tle, happy endem i szansą na becikowe.
Nie jestem entuzjastką gatunku, ale mam kilka swoich ulubionych komedii romantycznych, do których takiej filmowej konfekcji jak Tylko mnie kochaj z banalną, przewidywalną fabułą nijak zaliczyć nie mogę. I tylko mi szkoda, że – biorąc pod uwagę wysoką frekwencję – polskiemu widzowi to wystarczy. Może dlatego, że lubi to, co zna? Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że podobne filmy powstają na fali wcześniejszego sukcesu nie tylko powieści (kazus Nigdy w życiu!), lecz także popularności seriali, które przecież doskonale wchłonęły cały repertuar melodramatycznych chwytów i motywów, lansując przy tym aktorów.
Moje przypuszczenia poniekąd potwierdza Monika Zakrzewska (Serial w jednym odcinku) pisząca o „filmach serialowych” w lutowym „Filmie” (2/2006), a o tym, że dla Polaka kino jest serialem, przekonał się też Lech Kurpiewski (Telekinomania), komentując wyniki sondażu przeprowadzonego dla pisma. Nigdy nie poproszono mnie – ani nikogo z moich znajomych – o udział w podobnej ankiecie, więc czuję się mało reprezentatywna, ale muszę przyznać, że czytając odpowiedzi owych 500 osób, naprawdę mam poczucie przynależności do mniejszości. Niektóre wypowiedzi zaskoczyłyby tych, dla których kino polskie po roku ‘89 przeżywa kryzys: połowa respondentów (ciekawe, jaka była średnia wieku?) uważa bowiem, że po przełomie powstało więcej ciekawych filmów niż przed nim, co doskonale pokazuje piątka najlepszych, gdzie próżno szukać Ziemi obiecanej, Rejsu czy Misia. Są za to – w kolejności wartościującej – takie tytuły jak Chłopaki nie płaczą, Ogniem i mieczem, Kiler, Nigdy w życiu!, Quo vadis. Za najgorszy – słusznie – uznano Gulczas, a jak myślisz, ale tuż za nim są Dzień świra i Cześć, Tereska... Przykład piątki najlepszych reżyserów (Wajda, Polański, Hoffman, Kieślowski, Machulski) pokazuje, że pewne nazwiska padają raczej automatycznie, skoro nie idą za nimi tytuły filmów, zwłaszcza tych sprzed roku 1989 – może po prostu dlatego, że są respondentom nieznane, stąd obecność Kilera, niedorównującemu kultowemu Vabankowi. Rankingi aktorów potwierdzają tezę Kurpiewskiego: jak cię nie ma w telewizji, to nie istniejesz. Dlatego też wśród pań zwyciężyła Małgorzata Kożuchowska, zaraz za nią jej serialowa koleżanka Anna Mucha, dopiero trzecia – uhonorowana niegdyś specjalną Złotą Kaczką Krystyna Janda. Dla porównania najgorszą polską aktorką została Katarzyna Figura (a ponoć wreszcie zaczęto doceniać nie tyle jej seksapil, ile talent), a stawkę zamyka, niestety, Maja Komorowska. Nieco schizofrenicznie wygląda rywalizacja panów (przypominając mi nieco wyniki plebiscytu „Polityki” na 100 najważniejszych polskich pisarzy XX wieku, gdzie dosyć wysokie miejsce zajął Adam Mickiewicz), bo zarówno najlepszym, jak i najgorszym aktorem został Cezary Pazura. W obu rankingach znaleźli się też Paweł Deląg i Bogusław Linda, co według Kurpiewskiego jest wcale trafną diagnozą, pokazującą, że widzowie mają zarówno świadomość twórczego potencjału owych artystów, jak i tego, iż na dziś nie znajduje on potwierdzenia w praktyce. Oczywiście próżno szukać tu nazwisk Gustawa Holoubka czy Zbyszka Cybulskiego, honoru nieco starszego pokolenia broni tylko Janusz Gajos.
Popularność produkcji typu Tylko mnie kochaj nie dziwi, biorąc pod uwagę wyniki owej ankiety – widzowie dosyć chętnie oglądają polskie filmy, oczekując, że będą odzwierciedlały współczesne problemy. Kurpiewski pisze, że pożądanym połączeniem jest horror i komedia romantyczna – wydaje mi się, że doskonałym przykładem takiej fuzji jest Ja wam pokażę, jako niecodzienny sequel Nigdy w życiu!. Z jednej strony znajdziemy tutaj – nawet wyśpiewane – potwierdzenie, że miłość istnieje, a z drugiej – ekstremalne doznania, nie tylko związane z popcornowym terroryzmem: po przeczytaniu recenzji w jednym z dzienników, której autor rozdzielał szaty nad szkodliwością tego amoralnego, propagującego relatywizm (i seks przedmałżeński) filmu, przestraszyłam się, że wyprawa do kina mogłaby skończyć się swoistym survivalem – ucieczką przed jajkami ciskanymi przez obrońców moralności. A takie ekstremalne doznania nie są mi potrzebne, zwłaszcza że przecież w kinie nie zobaczę niczego, czego nie mogłabym znaleźć w serialu. I mogę sobie przy tym w spokoju zjeść kolację – nie wadząc nikomu.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt