Witryna Czasopism.pl

nr 5 (158)
z dnia 15 lutego 2006
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

TRUMAN, HARPER, PIOTR I INNE LASKI Z NASZEJ PAKI

Parami, a nawet grupami chodzą – oprócz nieszczęść – również okazje. Styczeń to dla mojej rodziny miesiąc nieprzytomnie „okazyjny”. Lećmy po kolei: urodziny mojego siostrzeńca, rocznica ślubu rodziców (musiała to być naprawdę niezła rzecz, bo krążą dwie jej daty, odległe od siebie o ponad dwa tygodnie), imieniny taty, urodziny siostry, moje imieniny, początek roku chińskiego... Miesięcznik „Kino”, o czym ostatnio na łamach „Witryny Czasopism” pisała Katarzyna Wajda, w minionym styczniu również obchodził swe święto: czterdzieści lat mu minęło. Ale, dzięki Bogu, przyszedł luty, podkułem buty, z rozkoszą odetchnąwszy od wszelkich okazji tego świata. I żadne durne walentynki mi tego nie zepsują.

Tyle naraz kina ze wszystkich stron „Kina” (2/2006) lutowego, pookazyjnego, że nie wiem, od czego by tu zacząć. To może od początku. Okładka pisma raczy nas miłym dla oka fotosem z filmu Brokeback Mountain (któremu w polskim przekładzie dodano na początku tajemniczą „tajemnicę”) w reżyserii Anga Lee, czyli tego od Rozważnej i romantycznej. Proszę o uwagę: Brokeback Mountain to arcydzieło. Wiem, co mówię, bo widziałem na własne oczy – na przedpremierowym pokazie dla tzw. przeciętnych widzów (krytycy, czyli ci nieprzeciętni, mają własne seanse). Śmiem zaobserwować przy tej okazji, że Wojciech Wencel (mieszkający w Gdańsku poeta, eseista i laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich – przypomina „Ozon”, i dobrze, bom zapomniał) Brokeback Mountain nie widział. Jeśli moja hipoteza jest słuszna, to paradoksalnie działa na korzyść Wencla, tłumacząc brednie, jakie wypsnęły mu się w jego „Ozonowym” (6/2006) felietonie m.in. filmowi Anga Lee poświęconym. Spuśćmy na tę sprawę zasłonę ironii, a przechodząc na wyższą grzędę czasopiśmiennictwa, przystańmy na chwilę przy piśmie „Arte”. Na tych łamach (2/2006) Piotr K., doktor filmoznawstwa i stuprocentowy mężczyzna (wiedza z pierwszej ręki), składa sprawozdanie z zaobserwowanych przez siebie (to trzeba zacytować) „namiotowych figli-migli pedałkowatych bohaterów Tajemnicy Brokeback Mountain”. Przez moment wydało mi się, że mówimy o różnych filmach (te kontrowersje wokół tytułu!), w mig wszakże pojąłem, że zwyczajnie dysponuję szerszym niż K. zasobem słownictwa („Granice mojego języka to granice mojego świata”, wyznał Wittgenstein, na nieszczęście – żeby uniknąć nieporozumień, wyrażę się w języku zrozumiałym dla K. – pedał). Proponuję K. zanotowanie w kajecie wyrażeń „stosunek płciowy”, „pocałunki”, „przytulanie się”, „pieszczoty”, a nawet „karesy” i wykreślenie „pedałkowatych bohaterów”, na miejsce których da się z czystym sumieniem wstawić „gejów” lub po prostu „bohaterów”.

Na tym pobieżnie zarysowanym tle skandalicznej recepcji filmu Anga Lee jaśnieją „Kino” i jego naczelny, Andrzej Kołodyński, który może z racji swego wieku męskiego (lecz nie wieku klęski!) w recenzji Brokeback Mountain pisze rzeczy mądre i ważne. Kołodyński rozumie, że złośliwość jest przewrotnie fotogeniczna, a – jak widać po lekturze jego tekstu – nie na fotogenii mu zależy, lecz na czymś innym. Kto wie, może na tymczasowo zrehabilitowanej prawdzie? Powiem od siebie, śladem Kołodyńskiego ważąc słowa: Brokeback Mountain pokazuje prawdę, prawdę o egzystencji. Postmoderna w osobie jakiegoś polskiego kulturoznawcy pewno złapie mnie za słowo „prawda” i spróbuje zaszczekać. Trudno.

Kołodyński to krytyk dojrzały. Jednakże dojrzałość to niekoniecznie funkcja wieku. Weźmy np. takiego Michała Oleszczyka – dwudziestotrzyipółletni z niego młodzieniec, a jakie mądrości prawi! Oleszczyka krytykiem zrobiło „Kino”, choć ostatnio gości go również „Arte”. I tak w „Artem” lutowem publikuje on dosłownie parę zdań o filmie Capote, sprawiedliwość oddając mu dopiero na łamach „Kina”. Niecodzienny to hołd, bo złożony z pominięciem samego filmu: w artykule Oleszczyka (Ariel w celi śmierci) nie o Capocie mowa, lecz o Capocie, Trumanie Capocie, amerykańskim pisarzu i bohaterze tytułowym. Recenzję z Capote'a machnął Kacper Jeżewski, upierając się przy tym, że film widział. Ja natomiast twierdzę, że nikt nie widział Jeżewskiego. Niech mi występujący w „Kinie” Antoni Garbaczewski, Mikołaj Halicki i Kamil Rudziński udowodnią, że się mylę. W każdym razie potencjalnemu Jeżewskiemu wystarczyło przez czas ściśle określony rozumnie pogapić się na ekran. Oleszczyk poprzeczkę postawił sobie wyżej: pochłonął opasłą biografię Capote'a (mówi się, że kanwę filmu), pokochał jego twórczość i z tego wszystkiego wyłuskał co tłustsze kawałki. Donosi, że Capote też... zacytujmy: „Capote stał się najbardziej znanym gejem swoich czasów”. Dalej czytamy, że był artystą na tyle świetnym, że nikt nie ważył się mu podskoczyć. Choć tyle dobrego. Wracając zaś do filmu, przyznam, że – naturalnie – kocham odtwórcę tytułowej roli, Philipa Seymoura Hoffmana, ale bliższa mojemu sercu jest Catherine Keener, która wciela się w Harper Lee (przyjaciółkę Capote’a, autorkę powieści Zabić drozda). O ile Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego z rozkoszą wyrwałbym Hoffmanowi (już go prawie dzierży), by ujrzeć go w dłoni Heatha Ledgera z Brokeback Mountain, o tyle ewentualną nieobecność Catherine Keener wśród laureatów nagrody tzw. Akademii odchoruję ciężko (do dziś nie pogodziłem się z tym, że nie nagrodzono jej za rolę Maxine w Być jak John Malkovich). Chciałbym, rzecz jasna, aby wzięto moje zdanie pod uwagę, ale o tym mogę sobie pomarzyć tylko. Jak rozdawcy Oscarów się wygłupią, nie wyciągnąwszy lekcji z historii haniebnie pominiętego Człowieka-słonia Davida Lyncha, to będą świecić oczami przede mną i historią.

Stałym elementem repertuaru „Kina” jest felieton Bożeny Janickiej z cyklu Ścinki. W cyklu bieżącym odkłamuje Janicka Ojca i syna Aleksandra Sokurowa, konkretnie reżyserskie wypowiedzi o dziele. I tym razem – nie inaczej – stawką jest homoseksualizm. Nie przypuściła Janicka, że Sokurow może skrywać w szaleństwie swym jakąś tam metodę. A może wstydliwą jaką. Wnoszę o większą delikatność w obchodzeniu się z artystami, bo przecież oni tylko chcą, abyśmy ich kochali.

Maciej Stroiński

Omawiane pisma: „Kino”, „ARTE”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
Powinny nas różnić idee
Druk kontra piksele.
Hipertekst w literaturze
NIEWYDARZONY REALIZM

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt