nr 5 (158)
z dnia 15 lutego 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Historia jak z Truman show – od 28 lat żyję w błogim przeświadczeniu, że pochodzę z ziemi lubuskiej, która jest po prostu ziemią lubuską, i oto nagle dowiaduję się, że ziemia lubuska wcale nie jest lubuska, ale śląska... że nazwa „ziemie lubuskie” to sztuczny płód socjalistycznej inżynierii, która z jakąś demoniczną przewrotnością nadała tym rejonom nazwę niemieckiego miasta leżącego po drugiej stronie Odry, że nim do tego doszło, istniał jeden Śląsk rozciągający się od Katowic przez Opole i Wrocław aż po Zieloną Górę, a dopiero naziści, a po nich komuniści rozczłonkowali niegdyś spójny obszar na osobne, sztuczne twory terytorialne (Górny Śląsk, Śląsk Opolski, Dolny Śląsk, Ziemia Lubuska), doczepiając w dodatku ziemie uprzednio obce (Zagłębie, Częstochowa). Od momentu, gdy z tzw. lubuszczyzny wywędrowałem, minęło już sporo czasu, i nie ma w moim przypadku mowy o lokalnym patriotyzmie czy sentymencie małej ojczyzny, lecz mimo to odkrycie mnie poruszyło, a ściślej: zastanowiło. Jak to, że wiem o Śląsku tak mało? Czy ta niewiedza to moja prywatna aberracja, czy może przypadłość powszechna? Rzecz pewna, orłem historii i geografii nie byłem nigdy, ale coś przecież wiem. Że stolicę odbudowano, szabrując cegły w całej Polsce, że Kopernik wcale nie mieszkał w Toruniu, tylko tam się urodził, że Zielona Góra była najbardziej wysuniętą na północ winnicą Europy, że w czasie drugiej wojny światowej getto żydowskie Krakowa nie mieściło się na Kazimierzu, ale po drugiej stronie Wisły, na Starym Podgórzu, itd. Prawda, moja świadomość historyczna niebezpiecznie przypomina rzeszoto, niemniej tli się w niej jakiś wątły płomień, mało światła daje, ale jest. I choć podsycałem go do niemożliwości, żadnych konkretnych informacji na temat Śląska z siebie nie dobyłem. Tylko takie żałosne stereotypy – przemysł, gwara pełna germanizmów, zanieczyszczenie, rekordowe bezrobocie, obwodnice, które robią wszystko, tylko nie obwodzą, zamykane kopalnie, węgiel, okna z pomalowanymi na różne kolory framugami, wysiłek przy różnych okazjach, by nie urazić kogoś stwierdzeniem, że tak, znam Zagłębie, podczas gdy on mówił cały czas o Śląsku, albo na odwrót. Słowem zawstydzająco mała garść wiadomości jak na region o takiej rozległości i takich tradycjach. Postawienie sobie owej złej oceny umożliwiła mi dopiero lektura pisma katastroficznego „Arkadia” (17-18/2005). Wymowna jest już droga, jaką pismo trafiło do moich rąk. Stałem w zatłoczonym, zabłoconym empiku krakowskim i między jednym przysiadem a drugim, chroniącym w tej ciasnocie przed atakami innych amatorów prasy kulturalnej, lustrowałem spojrzeniem dział czasopism społeczno-kulturalnych, obiecując sobie, że po raz pierwszy i ostatni przychodzę w tym celu do tego przeklętego miejsca, jawnie wspierającego późnokapitalistyczną taktykę łokcia (nie narzekałbym, gdybym czas temu jakiś nie odkrył księgarni Ha!artu w Bunkrze Sztuki, do której pod względem komfortu i asortymentu empik ma się tak jak moskiewski uniwermag do wiedeńskiego sklepu kolonialnego). Po którymś z rzędu szybkim przysiadzie natrafiłem wzrokiem na jasnozielony grzbiet jakiegoś grubszego pisma, którego nie znałem. Przyciągał uwagę, ponieważ na okładce nie było żadnych graficznych fajerwerków, widniał tam jedynie skromny, odręczny jakby podpis „Arkadia”. Żeby było zabawniej – był to jedyny egzemplarz na cały empik! Wyglądał, jakby do tego jarmarku rozrywki trafił przypadkiem, wbrew zamiarom wydawcy, wycofany, mrukliwy, upchnięty na siłę między rozhisteryzowane, krzykliwe magazyny walczące o nabywcę z zacięciem starzejących się kurew. Gdy zabrałem się do czytania, gdy zobaczyłem, że wydawcą jest Instytut Mikołowski w Mikołowie, gdy dowiedziałem się, że cały numer jest od początku do końca śląski, wówczas dotarło do mnie, że perypetie, jakie towarzyszyły jego zdobyciu, wyrażają istotę położenia tych ziem – kryją skarby, lecz mało kto o tym wie, podobnie jak pismo, które, choć znakomite, do czytelników nie trafia wcale lub okrężną, dziwaczną i usianą przypadkami drogą, w dodatku z opóźnieniem (numer z 2005 odkryłem pod koniec stycznia!). Czym przejawia się owa znakomitość pisma? Już choćby plejadą pierwszorzędnych autorów – Feliks Netz, Walter Benjamin, Karol Maliszewski, Witold Gadomski, Michał Szalonek, Krzysztof Karwat, długo by wymieniać. Także jasno postawionym problemem, który brzmi: Śląsk – przestrzeń nadziei czy rozpadu. Centrum a peryferia. Przede wszystkim zaś naświetla z wielu stron i na różne sposoby fenomen Górnego Śląska, dając wreszcie niezorientowanym prawdziwe kompendium wiedzy na temat jego historii, tradycji, kultury, literatury, sztuki, muzyki, gospodarki i polityki. W dodatku kompendium sfabularyzowane, w którego tle cały czas rozgrywa się dyskusja o przyszłości regionu. Głosy są wyraźnie podzielone. Jedni mówią o raczej rozpadzie, drudzy raczej o nadziei. Z jednej strony, rozwija się kultura, jak dowodzą sukcesy pochodzących z tych stron twórców – Wojciecha Kuczoka, Karola Maliszewskiego (doskonały poeta, którego miałem okazję usłyszeć na żywo w krakowskim Lokatorze) czy Krzysztofa Siwczyka. Jakby zaroiło się tam nagle od dobrych autorów – Robert Rybicki, Arkadiusz Kremza, Marek K. E. Baczewski, Marta Podgórnik, Stefan Szymutko itd. Kto nie wierzy w szczerość tych ocen, niech sięgnie po ich utwory, przekona się sam. Nadzieję daje też rosnąca z roku na rok liczba szkół wyższych, podobnie jak rosnący apetyt młodzieży śląskiej na wiedzę. Przybywa wykształconych i gotowych na przyjęcie zmian, jakie niesie ze sobą postprzemysłowy świat. Odradzają się tereny zielone. Powoli płyną pieniądze z Unii. Do łask wraca gwara. Mówi się o powrocie przedindustrialnych tradycji starego Śląska. Przywołuje się wielkich, którzy na tych ziemiach tworzyli i darzyli je miłością (np. mistyk Anioł Ślązak czy geniusz niemieckiej liryki romantycznej, Josef hrabia von Eichendorff). Ale są też głosy pełne goryczy (Krzysztof Karwat Nie ma chopionek, nie ma starzyków), zwracające uwagę na bezrobocie (jedno z najwyższych w Polsce), wyspy ubóstwa (Witold Gadomski Śląsk w epoce postindustrialnej), gdzie „rzucisz kamieniem, a na pewno trafisz w środek jakiegoś dramatu”, spadek liczby ludności (większy niż w okresie międzywojennym!), alkoholizm, wysoką przestępczość. Głosy te nie podzielają optymizmu miejscowych animatorów i patriotów. Owszem, przybywa uczelni, ale czy to powód do radości, skoro poziom szkolnictwa wyższego dramatycznie spada? Poza tym szkoły są, ale ich absolwenci uciekają, i to masowo. Do Warszawy, Krakowa, Londynu, Berlina... Dalej, gwara kwitnie, ale – jak zauważa Karwat – w środowiskach lumpenproletariatu, wskutek wyobcowania, a dumy z własnych obyczajów i swoistości zamieszkiwanych ziem. Śląska literatura i sztuka święcą triumfy, powstaje jednak pytanie, na ile równoważy to systematyczny rozpad tradycji śląskich, folkloru, wyjątkowej atmosfery, etosu górników, słynnych więzi sąsiedzkich, szeregu codziennych rytuałów i praktyk, które związane były ze „starym Śląskiem”.
„Arkadia” (jak przystało na pismo katastroficzne) nie podaje syntetycznej odpowiedzi, natykamy się na mozaikę przeciwstawności, z której trudno wyciągnąć jednoznaczny wniosek – nadzieja czy rozpad. Różnorodność wypowiedzi dopuszcza oba stanowiska. Jako nowicjusz w dziedzinie śląskologii nie czuję się na siłach wchodzić w dyskusję i komentować trafności bądź mylności zawartych tu sądów, ale nasuwa mi się pewna myśl, być może ryzykowna, którą chciałbym się jednak podzielić. Otóż sytuacja Śląska jest ambiwalentna. Ponieważ być może fałszywa jest alternatywa rozpad „CZY” nadzieja, może warto raczej rozważyć koniunkcję rozpad „I” nadzieja? Postaram się tę zawiłość wytłumaczyć. Wedle Hegla, sowa mądrości wylatuje o zmierzchu, gdy kontury rzeczy się zacierają. Chciał on w ten sposób powiedzieć, że filozofia jest zawsze spóźniona względem rzeczywistości. Innymi słowy, kultura się ożywia, kiedy świat, do jakiego przynależy, zaczyna ginąć. Obfite ostatnimi czasy plony śląskich pisarzy i artystów mogą być tedy rozumiane jako wyraz rozpadu śląskości. Póki śląskość była tlenem, którym oddychali, póki była tożsamością samooczywistą, póki w naturalny sposób dawała schronienie – póty nie jawiła się jako problem, przedmiot refleksji. Mówiąc parametafizycznie – duch zrasta się z materią, w jakiej żyje, a kiedy materia się sypie, duch zaczyna natrafiać na opór czegoś, co dotąd było przeźroczyste i niewidoczne. Taki dyskomfort zmusza go do refleksji. Jak z samochodem – póki jeździ, nie zwracamy nań uwagi, jak się coś zepsuje, to odkrywamy dopiero cuda, o jakich nam się nie śniło, otwiera się przed nami całe królestwo dziejów motoryzacji, labirynty tulejek, dźwigienek, kabli, podziemny świat warsztatów i ich nieprzejrzystych usług. Mówiąc za Heideggerem – rzecz wychodzi ze skrytości, jaką jest poręczność. Póki młotek jest poręczny, nie zauważamy nawet, jakiego jest koloru, skrywa się przed nami jako rzecz i podaje się za narzędzie. Ale jak się poluzuje trzonek, to natychmiast wyłazi rzecz w całej swojej rzeczowości, jako coś osobnego, istniejącego poza naszym systemem celów i środków ich realizacji. Podobnie jest ze Śląskiem, tyle że świat życia to nie młotek, który można wyrzucić i pójść do sklepu po nowy. Świat życia to my sami, jest w nas, a my w nim po same uszy. Gdy umiera, umieramy symbolicznie i my. Spójrzmy choćby na Indian Ameryki Północnej; rozpad kultury był dla nich równoznaczny z dezintegracją osobowości, utratą godności osobistej, nawet woli życia. Upadek świata życia może oczywiście skłonić do ucieczki, ale znacznie częściej prowokuje do zadumy nad przyczynami, nad możliwościami zmiany, nad planami odbudowy lub przebudowy (to smutne, że polskie elity rządzące umierania tego świata nie odróżniają od zepsutego młotka i najchętniej poszłyby do sklepu po nowy Śląsk, miast próbować sobie radzić z obecnym; odstąpmy wszakże od mętnych wód polityki). Stąd paradoks – im bardziej Śląsk umiera materialnie, tym bardziej ożywa kulturowo. Odchodząc w przeszłość, staje się obiektem problematycznym, stymulacją działań symbolicznych. Pozostaje sobie tylko życzyć, ażeby siła kultury pociągnęła za sobą inercyjną materię, co w czasach powszechnej informatyzacji nie jest wcale nierealne...
Omawiane pisma: „Arkadia”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt