nr 34 (151)
z dnia 2 grudnia 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Julian Kornhauser i Adam Zagajewski (w tym wypadku z naciskiem na drugiego), gdy byli nieco starsi niż ja teraz, ogłosili, że istnieć, znaczy być opisanym (lub opisaną – to dopisek ode mnie) w kulturze. Dwanaście lat wcześniej Wisława Szymborska otworzyła swój wiersz, wzdychając do muzy, że nie być bokserem to jest nie być wcale. Moje zwoje mózgowe przyswoiły oba głosy w sprawie ontologii, a próbując je pogodzić, wyśniły mi kiedyś Przemysława Saletę. Stał na ringu w świetle jupiterów i fleszy z podniesionymi rękami i zawieszoną na szyi tabliczką, na której stało: „Jestem”. Sen odczułem jako przyjemny, dopiero o świcie pojąłem, że był chyba koszmarem. (Ależ nie, nie neguję prawa do bycia Przemysława Salety ani w ogóle nikogo. Zwierzam się jeno z doznań sennych, a te celują przecież w tajemniczości i niewykładalności, co – gdy schodzi na zagadkę bycia – zda się na miejscu). Dla własnego dobra umówiłem się ze swoją głową i znajomymi, że przytoczonych pomysłów na świat w ogóle nie było. Psychoanalityk, którego nigdy nie miałem, może ucieszyłby się z wyłowienia tego drobnego wyparcia. Funkcję terapeutyczną nieoczekiwanie i niezamierzenie spełnił artykuł wprowadzający w trzecie w tym roku „Teksty Drugie” (3/2005), w którego tytule Jerzy Jarzębski nie umieścił, co prawda, boksera, ale kogoś „na nowo opisanego” (opisanego w „Tekstach Drugich”, a więc w kulturze tout court). Zobaczyłem, zadrżałem, dawne echa i obrazy przeskoczyły z podświadomości w świadomość, ale już mam się lepiej i o tym, co wyczytałem, opowiem tak, jakby nic nie zaszło.
Ukazanie się omawianych „Tekstów Drugich” zbiegło się w czasie z przeczytaniem przeze mnie książki Michała Pawła Markowskiego o Witoldzie Gombrowiczu (Czarny nurt. Gombrowicz, świat, literatura). Wspominam o tym nie tylko po to, żeby pochwalić się umiejętnością czytania, lecz również dlatego, że „ktoś” z tytułu wspomnianego wstępniaka to właśnie Gombrowicz, któremu poświęcono zresztą całość zeszytu (z nielicznymi odstępstwami). Twórczość Gombrowicza to dla „Tekstów Drugich” nie pierwszyzna: trzeci numer tego dwumiesięcznika z roku 2002 również zapełniono gombrowiczianami. Choć czasem czuję, że o Gombrowiczu już nie mogę, to jednak skądinąd wiem, że Gombrowicza (i Witkacego) nigdy dość.
Gdzieś kiedyś (chyba w książce Łucji Demby Poza rzeczywistością. Spór o wrażenie rzeczywistości w historii francuskiej myśli filmowej, za co nie ręczę) przeczytałem krótką relację z sennego koszmaru, którą tak zapamiętałem: w oknie trzepotała firanka, i to było straszne. Niby nie ma się czego bać, a jednak. Przywołana gombrowiczowska książka Markowskiego pokazuje, że żyjemy – i niby nie ma się czego bać, a jednak. Czytamy tu o Gombrowiczu, który był, i to było (dla niego) straszne. Wiedział, że nic nie wiedział, i mierzył się ze swoją niewiedzą. Markowski i recenzujący w „Tekstach Drugich” jego książkę Janusz Margański (Dialektyka „Czarnego nurtu”) podchodzą do rzeczy mądrzej, przywołując stosowne nazwiska (Freud, Kartezjusz, Lacan, Nietzsche, Sartre...) oraz terminy (cogito, niesamowitość, podmiot, ale też głupota i wymioty). Panowie z wdziękiem glosują się wzajemnie (Margański jest autorem dwóch książek o Gombrowiczu; z jedną z nich, Gombrowiczem – wiecznym debiutantem, Markowski rozprawia się w pokaźnych przypisach do książki własnej), aż miło patrzeć. Przy nich nabieram sokratejsko-gombrowiczowskiej pewności własnej niewiedzy i trzymam się jej jak zbawiennej poręczy.
Padły nazwiska Freuda i Lacana, czyli zbliżyliśmy się do psychoanalizy. W zabawie z Gombrowiczem język tej tradycji wykorzystuje na gruncie polskim – śladem, a może obok Markowskiego – Ewa Graczyk, autorka książki Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Witolda Gombrowicza w okresie międzywojennym. W dziale recenzji „Tekstów Drugich” na temat tej książki wypowiada się Andrzej Skrendo (Zdybany w rozkroczeniu). Pod koniec recenzji Skrendy czytamy: „Graczyk najciekawsza jest dla mnie tam, gdzie ukazuje [...] Gombrowicza wybierającego oba człony każdej proponowanej mu alternatywy”. Jakże to tak? Dalejże więc psychoanaliza, która pomaga wypowiedzieć, a i oswoić wszystkie te nieciągłości i napięcia. Pacjentowi niekoniecznie jest to w smak, ale taka już niewdzięczna rola terapii, która od czasu do czasu potrzebuje przytrzymać obiekt swoich zabiegów w niezręcznej pozycji. Skrendo czyni pikantne i dowcipne wyznanie: „Nie ma co ukrywać – najpiękniejszy jest Gombrowicz »zdybany w rozkroczeniu« (w rozkroku?)” (dla precyzji: określenie „zdybany w rozkroczeniu” jest autorstwa Ewy Graczyk). Rozkrok, jeśli przedłużony i nagłośniony, staje się pozycją iście psychoanalityczną: nie do końca wygodną, ale dużo odsłaniającą. Nie sądzę, żeby Gombrowicz na to dictum przewrócił się w grobie. Bardziej prawdopodobne jest, że go to wcale nie obchodzi.
Chcę na koniec polecić Czytelnikom zapoznanie się z artykułem Maryli Laurent pt. Przyprawianie gęby Gombrowiczowi. Dowiadujemy się z niego, że Francuzi kochają Gombrowicza. A, jak to u Francuzów z miłością, robią to po swojemu. Zanim zakochali się w Gombrowiczu na dobre, napisali go od nowa, tzn. przetłumaczyli z nierównym powodzeniem. Laurent czyni Francuzom z tego zarzut (oczywiście nie wszystkim, tylko tym spośród nich, którzy dopuścili się niezgrabności w tłumaczeniu dzieł Gombrowicza). Ja dla ich literackich wybryków mam wszakże sporo uczucia – może dlatego, że tego, co francuskie, nieodmiennie skłonny jestem wyczekiwać jako z lekka wynaturzonego.
Omawiane pisma: „Teksty Drugie”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt