Witryna Czasopism.pl

Nr 27 (144)
z dnia 22 września 2005
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

O MATERII SNÓW I SNACH MATERII

Family Business. Tak brzmi tytuł cyklu fotograficzngo autorstwa Amerykanina Mitcha Epsteina, zamieszczony w sierpniowym „Fotopozytywie” i opatrzony komentarzem Michała Zaczyńskiego (Król lumpów z Holyoke). Na zdjęciach zamiast sceny narady roześmianych yuppies pod krawatem, którzy popijają kawę i energicznie debatują o zwyżkujących akcjach na Wall Street, zamiast wysokopiennych biurowców o lśniących i gładkich powierzchniach, zamiast klimatyzowanych limuzyn sunących bezszelestnie po Manhattanie widać znękaną, usianą plamami wątrobowymi twarz starego człowieka, szeregową zabudowę tanich domów czynszowych, których okna zaślepiono płytą wiórową oraz złożoną w kostkę, wsuniętą do woreczka foliowego i powieszoną przez komornika na gwoździu flagę USA. Reportaż Epsteina w niczym nie przypomina krzepiącego serca fotostory dla „młodych rzutkich” biznesmenów. Te zdjęcia sparaliżują swoją prawdziwością każdego, kto chociaż trochę przeczuwał złudność północnoamerykańskiej ewangelii sukcesu. Rockefelerowski mit potęgi indywidualnej inicjatywy wydaje tu być może swoje ostatnie tchnienie. Udrapowany gwiazdami i pasami świat równych szans, świat londonowsko-hemingwayowskich herosów, którzy od zdartych cholewek dochodzą do milionowych fortun, był bajką od samego początku, ale ta bajka nigdy nie była mniej prawdziwa niż dzisiaj. Korporacjonistyczno-technokratyczny walec zrównał z ziemią nieustraszonego ducha pierwszych pionierów i kolonizatorów, uśmierzył tytaniczny zapał i rozmach dawnych przemysłowców i zepchnął na kryminalne marginesy pomysłowych poszukiwaczy przygód i handlowych awanturników. Epstein opowiada o zmierzchu tej barwnej, starej Ameryki, o swoim ojcu, modelowym selfmademanie, twórcy wielkiej firmy meblowej w Holyoke, która w wyniku działań wielkich koncernów z dnia na dzień straciła rentowność i teraz jest już tylko kupą bezużytecznych przedmiotów. Opowieść jest na wskroś realistyczna, bez ogródek dosłowna, tak jak potrafi być tylko fotografia, a zwłaszcza fotografia amerykańska.

Zawsze dziwiło mnie, jak bardzo popularną sztuką jest w USA fotografia. Co powoduje, że tylko tam traktowana jest z taką powagą i tylko tam ma tak ogromne społeczne znaczenie? Moim zdaniem fotografia zaspokaja elementarną potrzebę Amerykanów – potrzebę rzeczywistości. Brzmi to nonsensownie, bo przecież większość z nas wyobraża sobie Amerykę jako kraj zamieszkiwany przez prostodusznych, trzeźwo myślących, pragmatycznych ludzi, którym czego jak czego, ale poczucia rzeczywistości na pewno nie brakuje, tymczasem – nic bardziej mylnego. Taki obraz Ameryki to myślenie życzeniowe, tak chciałaby ona wyglądać we własnych oczach, a większość z nas wyobrażenie Stanów zbudowało sobie z telewizyjnych i literackich mitów. Na co dzień sprawy mają się nieco gorzej, statystycznie w USA (a więc nie w „Stanach”) liczba gospodarstw bez kanalizacji jest większa niż tych bez telewizji. To po prostu kraj, w którym się śni dużo częściej, niż żyje. Pokazał to Jim Jarmuch w Mystery Train, którego akcja rozgrywa się w Memphis, zapadłej amerykańskiej prowincji, która nie obudziła się jeszcze ze snu o Elvisie, The King’u, i to wiele lat po jego śmierci. Podobnie w Requiem for a Dream Darrena Aronofskiego, filmie o wiele bardziej dramatycznie pokazującym epidemię snu jaka ogarnęła przedstawicieli wszystkich pokoleń Amerykanów. A jeśli rzeczywistość jest senna, to sen bywa rzeczywisty. To znaczy, że geniusz sztuki amerykańskiej przejawia się najpełniej właśnie w realizmie. W sztuce, którą zwykło się czasami traktować jako sen ludzkości, marzenie na jawie, Amerykanie stają się na moment przytomni i wnikliwi, tak bliscy rzeczywistości, jak to tylko możliwe. Sięgnijmy po Antologię Spoon River Edgara Lee Mastersa, spójrzmy na obrazy Edwarda Hoppera, wczytajmy się w pozbawiony złudzeń, cyniczny weryzm Faktotum Charlesa Bukowskiego albo wierne opisy amerykańskiej prowincji Johna Updike’a. Objawienia w sztuce amerykańskiej dokonują się tam, gdzie wychodzi ona poza symulakryczną kaszę massmediów i odważnie wkracza w świat, którego (nomen omen) american dream nie obejmuje i nie chce objąć.

W tym samym numerze „Fotopozytywu” znajdują się zdjęcia francuskiego fotografa portretującego Europę północno-wschodnią, m.in. Polskę (artykuł Krzysztofa Miękusa Tamte brzegi). Północny Wschód na zdjęciach Klavdija Slubana w swej nieprzystępnej surowości nie obiecuje raju na ziemi, uczy żyć z piekłem za oknem, piekłem, które jest odporne na upływ czasu i projekty reform. Epstein pokazuje na indywidualnym przykładzie społeczne rozczarowanie, zmierzch pewnego świata i jego kultury. Fotografuje tragedię ludzi, którzy się obudzili z optymistycznego snu cywilizacyjnego prosperity. Klavdij Sluban nie fotografuje tragedii ludzi, lecz uczłowieczoną tragedię. Ludzi, którzy się z tragedią zżyli i których nie jest ona w stanie zaskoczyć. Na fotografiach Slubana nie jest potrzebny realizm, który pokazywałby dramat przepaści między snem a rzeczywistością. W świecie, który portretuje i do którego adresuje swoje zdjęcia, mało kto się łudzi, że sny się spełniają. Rzeczywistość jest tutaj zbyt siermiężna, a materia zbyt oporna, by można było uwierzyć w stwórczą siłę snu. Tutaj nie potrzeba realizmu, bo rzeczywistość wszyscy mają na co dzień. Tu trzeba właśnie poetyckiego skrótu i niedopowiedzenia, metafory i hiperboli. Onirycznej subtelności, która przekształca rzeczywistość w zwiewne marzenie, w artystyczny pozór, dający chwilę wytchnienia od wszechobecnej grawitacji. Taką rolę spełniają na przykład tatuaże na piersi mężczyzny z trójmiejskich slumsów, fotografowanego przez Jerzego Wierzbickiego (artykuł Ireneusza Zjeżdżałki Gdańskie suburbia).

Fotografie Epsteina i Slubana to dwa zastanawiająco odmienne światy – świat Ameryki Północnej, która regularnie przeżywa tragedie rozpadu swojej filozofii szczęścia, i świat Europy północno-wschodniej, który odnalazł równie chwiejne szczęście w filozofii tragedii, w oswojeniu rozpadu i zanikania…

Igor Kędzierski

Omawiane pisma: „Foto Pozytyw”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
NARODZINY SZPIEGOSTWA
MASŁOWSKA RZĄDZI, CZYLI CO BY BYŁO, GDYBY MALINOWSKI WYMYŚLAŁ MI TYTUŁY
WIĘCEJ NIŻ DWA ŚWIATY

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt