Nr 9 (126)
z dnia 22 marca 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Zbuntowałam się: przestałam już choćby jednym okiem oglądać wiadomości wszelkiej maści, a na portalu „Gazety” czytam wyłącznie dyskusje o bogu i tym podobne toczone na forum „Społeczeństwo”. A tu jak na złość znów okazało się, że polityka podstępnie zakrada się do mojego życia, że życie właśnie jest ciekawsze niż teatr (co za banał) i nie warto wydawać pieniędzy na bilety, bo przedstawienie samo do nas przychodzi i łasi się obleśnie u stóp, czy tego chcemy, czy nie… Wydawałoby się, że kto jak kto, ale miesięcznik „Foyer” powinien bronić zgoła przeciwnej tezy. A tymczasem już na okładce – na której gościli dotychczas wybitni aktorzy (w tym jedna aktorka i dwie modelki jako dodatek do aktora) – pojawia się najwybitniejszy reżyser wśród polityków i najwybitniejszy polityk wśród reżyserów (i proszę nie doszukiwać się tu żadnej ironii) – Kazimierz Kutz. W peruce, niczym oldskulowy angielski sędzia, w rozmowie z naczelnym „Foyer” Jackiem Rakowieckim ([nr 3 (9) 2005], Parlamentarne zidiocenie teatralne) boleje nad stanem polskiej polityki i tandetną, plebejską aktorszczyzną jej głównych graczy. A czemuż tak się zagrywają? „Raz, że pracują na swoją tak zwaną popularność. – wyjaśnia Kutz – Dwa, że się podlizują wyborcom. Trzy – podlizują się swoim hierarchom partyjnym. Decydująca jest w nich potrzeba kreacji aktorskiej. Gdyby im zabrać na dwa miesiące te kamery, to pan by zobaczył, że nie mogą bez tego żyć. To jest narkotyk i główna przyczyna tego zidiocenia teatralnego. Mamy cały czas do czynienia ze spektaklem.
W Senacie kamery pojawiają się znacznie rzadziej, ale jak już się pojawiają, na przykład podczas debaty budżetowej, wtedy widzę, jak nasi senatorowie natychmiast ulegają ich magii. Bo tworzy się okazja, żeby pokazać, że potrafią ugryźć, załatwić coś dla »swoich«. A jak kamery wynoszą, wszystko się uspokaja. Inna rzecz, że w Senacie wszyscy mają wyższe wykształcenie, co przekłada się na inny klimat. Na wysokim intelektualnym poziomie jest też cała grupa opozycyjna. Nie ma więc w Senacie żadnych brzydkich ekscesów. Nawet debata o ustawie o mniejszościach seksualnych, promowanej przez senator Szyszkowską, była poważna, na wysokim poziomie. To jest, w porównaniu z Sejmem – »izba refleksji«.”
Przyjemna i odświeżająca wydała mi się refleksja Rakowieckiego rozwinięta przez Kutza, że kiedy przyglądają się polskiej polityce, przeżywają „bezustanne déjà vu: to już gdzieś kiedyś było”. „To poczucie mnie ratuje – stwierdza dziennikarz – bo nie cierpię tak jak wielu innych ludzi”. Niby nic odkrywczego, ale czasem człowiek się zapomni i zaczyna niezdrowo przeżywać, a tu lepiej wzorem obu panów zamiast Leppera widzieć Papkina, a w osobie Religi Hamleta. W końcu – jak przypomina Kutz – sztuka służy właśnie takiemu abstrahowaniu, uogólnianiu pewnych indywidualnych sytuacji, nadawaniu kontekstu… Nawet papierowe samolociki latające nad, obok i pod głównym bohaterem rozmowy na stylowych zdjęciach Zulki Krajewskiej wydają się mieć w tym momencie głębszy sens, choć przemieszczają się chaotycznie we wszystkich kierunkach, nie wlatują w żadne wieże ani nic, a wręcz rozpłaszczają sobie zadarte nosy o podłogę. Smutno tak naprawdę robi się dopiero (jak zwykle zresztą), kiedy rozmówcy dochodzą do punktu „edukacja” – w tym wypadku: edukacja reżyserów. „Nie chodzi już oto, by za wszelką cenę się czegoś nauczyć, ale by zaistnieć za wszelką cenę. – stwierdza reżyser i senator w jednym – Mojemu pokoleniu przez całą szkołę mówiono nie tylko, że to jest zawód odpowiedzialny, ale przede wszystkim, że jest trudny. Że trzeba się uczyć strasznie dużo, czytać, wiedzieć, chodzić, myśleć, podpatrywać. Głównym wyznacznikiem naszej świadomości w chwili wchodzenia do zawodu był strach przed odpowiedzialnością wobec sztuki. [...] Ale tamten nasz strach był twórczy”. Tymczasem – jak stwierdzają obaj panowie – dzisiaj to kompletna abstrakcja.
Może nie podzielam do końca tego pesymizmu, ale stwierdzić muszę, że odpowiednio wpisuje się w ten kontekst ostatni niepublikowany dotąd wiersz Jeremiego Przybory, który kończy się słowami:
„Więcej słać nie będę róż
i wierszyków z siebie sączył,
no bo, proszę ciebie, cóż…
… rozpacz mi się kończy… ”
Wątek teatru „społecznego” powraca jeszcze w innych artykułach, jak choćby o parateatralnych wystąpieniach feministek, nazwanych tu „sztuką manify” [Claudia Snochoska-Gonzales, Karnawał kobiet] czy w tekście (i towarzyszących mu zdjęciach Rafała Milacha) poświęconym więźniom, którzy stali się bohaterami spektaklu Teyi Sepinuck pt. Zakazane twarze [Więzy krwi]. Nawet wielki materiał na temat konfliktu, jaki pojawił się na linii Englert – Słobodzianek [Czy w, czy przy (oratorium na śmierć laboratorium)] choć wnika głębiej w spór natury estetyczno-artystycznej, ma pewien jasełkowo-społeczny klimat. Spór ten – jak zauważa Rakowiecki w artykule redakcyjnym – jest „tragiczny, bo nie mogło być w nim dobrego rozwiązania: czołowo zderzyły się dwa teatry, dwie estetyki, dwa porządki i dwie osobowości”. Z tego zderzenia nikt nie wyszedł cało i szkoda, że owego inkubatora dla młodej dramaturgii chwilowo nie ma. Choć wszystko wskazuje na to, że się odrodzi. Cóż, okres wielkanocny powinien i takiej rezurekcji sprzyjać…
Omawiane pisma: „Foyer”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt