Nr 27 (109)
z dnia 2 października 2004
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Trudno być prorokiem we własnym kraju, ale czasami się udaje: miesiąc temu Krzysztof Demidowicz pytał w „Filmie”, czy młodzi zdobędą Gdynię, i stało się. Złote Lwy okazały się bardzo młode, nagrodzono bowiem nimi debiut fabularny Magdaleny Piekorz pt. Pręgi, właściwie debiut poczwórny – reżyserski, operatorski (Marcin Koszałka), kompozytorski (Adrian Konarski), scenopisarski (Wojciech Kuczok) i aktorski (Wacek Adamczyk). W zeszłym roku było podobnie, bo też nagrodzono debiutanta, ale pamiętamy, że zwycięstwo przyniosło Dariuszowi Gajewskiemu więcej szkody niż pożytku, skłóciło filmowy światek, a sam reżyser musiał niemal tłumaczyć się z decyzji gdyńskiego jury. W tym roku inni, zwłaszcza starsi twórcy, nie będą raczej wyładowywać swojej frustracji na młodszej koleżance, bo Pręgi już przed festiwalem były typowane jako jeden z faworytów, jury jednogłośnie przyznało filmowi główną nagrodę, a publiczność to potwierdziła najdłuższą owacją po seansie i Złotym Klakierem. Inni nagrodzeni młodzi twórcy to Przemysław Wojcieszek (mam dziwne wrażenie, że nagroda za reżyserię została przyznana nie tyle za W dół kolorowym wzgórzem, co za całokształt dotychczasowej twórczości, upór i brak narzekania na to, jak w Polsce młodym trudno zrobić film) i Wojtek Smarzowski, którego Wesele dostało m.in. Nagrodę Specjalną Jury. Doceniono też pracę młodych nie tyle wiekiem, co duchem – nagroda aktorska za pierwszoplanową rolę (kobiecą czy męską – to było pytanie, które krążyło w festiwalowych kuluarach) bezapelacyjnie należała się Krystynie Feldman, choć przy tej radosnej okazji trudno nie spytać, dlaczego tak późno aktorka trafiła na reżysera, który pozwolił jej stworzyć nie tylko efektowny epizod, ale prawdziwą kreację, chciałoby się powiedzieć – rolę życia, ale zważywszy, że artystka mimo swoich 84 lat nie myśli o emeryturze, a energią mogłaby obdzielić kilku młodszych kolegów – można założyć, że tych życiowych kreacji może być więcej.
Jak zdecydowana większość rodaków, Festiwal Polskich Filmów Fabularnych śledziłam za pośrednictwem TVP, jak zwykle dbającej o to, by relacje nie zakłócały mi rytmu dnia i nie zabierały dużo czasu. Najbardziej jednak mnie zdziwiła, a nawet zirytowała, nowa czołówka – lubiłam tę poprzednią, animację Piotra Dumały, w obecnej nie mam nic przeciwko wybranym scenom z kultowych filmów, ale europejskie gwiazdki i Oda do radości to już przesada i to w kiepskim, pretensjonalnym stylu. Przyjaciel, który w Gdyni bywa od lat, napisał mi, że tegoroczny festiwal towarzysko było bardzo udany, a i artystycznie niezły, zwłaszcza że nagrodzono filmy najlepsze spośród konkursowych. Krytycy zazwyczaj o życiu towarzyskim piszą mniej (słusznie, nie odbierajmy chleba kolegom z pism lżejszego kalibru), ale warto przyjrzeć się temu, co sądzą o części artystycznej, tym bardziej że październik upłynie nam pod znakiem polskiego kina, bo niektóre festiwalowe filmy – jak Mój Nikifor czy Vinci – już możemy oglądać, a spora część będzie właśnie miała swoją premierę.
Zdzisław Pietrasik w „Polityce” nr 39 (Bigos polski, częściowo nieświeży) nie tylko podzielił się swoimi refleksjami na temat festiwalu, ale i sporządził ranking konkursowych filmów – tylko trzy z nich, Pręgi, Wesele i Mój Nikifor, zostały zakwalifikowane do kategorii „najlepsze filmy roku”. Kilka udanych filmów to nie powód do euforii – twierdzi krytyk, bo rejestr zaniedbań polskiej kinematografii jest imponujący. Nie jestem przekonana, czy aż tak bardzo potrzebujemy filmów o Powstaniu Warszawskim, Sierpniu ’80 czy Okrągłym Stole, ale chyba rację ma Pietrasik przypuszczając, że jeśli ktoś o tym zechce opowiedzieć, to będzie to jeden z młodych filmowców, bo starsi nie wykorzystali szansy. Być może więc w Gdyni rzeczywiście nastąpiła pokoleniowa zmiana.
A może nie tędy droga, może powinniśmy przestać wymagać od twórców wypełniania narodowej misji i pokazywania, jak to Historia gnębi Polaka (przy okazji zaś leczenia naszych kompleksów i usprawiedliwiania porażek nieuchronnością Losu). O tym, że skargi na ustrój i historię są już nieaktualne, pisze Tadeusz Sobolewski w „Gazecie Wyborczej” nr 226 (Ranek po weselu). Podkreśla przy tym, że istnieje teraz duże zapotrzebowanie na kino pokazujące drogę wewnętrznej przemiany, mądrą propagandę dobra, kino, w które chciałoby się wierzyć. I wskazuje dwa filmy, które wychodzą naprzeciw temu oczekiwaniu: Pręgi i Mój Nikifor. To znaczące, podkreśla autor, że film Piekorz kończy się miłosnym wyznaniem Wojtka i Tani. Było ono dużym wyzwaniem dla aktorów, większym niż jakakolwiek scena erotyczna. Nie wiem, może to znak naszych cynicznych czasów, że łatwiej nam uznać, że normalne jest uprawianie seksu na oczach widzów, niż uwierzyć, że „miłość wszystko przetrzyma”.
Filmem niedocenionym przez jury jest Mój Nikifor Krzysztofa Krauzego, w opinii Bartosza Żurawieckiego – najdojrzalszy film festiwalu i jeden z czterech, których autor tekstu Moja Gdynia czyli 4 x tak („Film”, 2004, nr 10) się nie wypiera. Cóż, gdybym była reżyserką któregoś z pozostałych szesnastu filmów, to pewnie wyparłabym się swojego dzieła, krytyk bowiem nie byłby sobą, gdyby nie pozwolił sobie na mniejsze i większe złośliwości. Spragnionych listy filmów najgorszych odsyłam do tekstu, wrócę jednak do owej czwórki, gdzie obok wymienianych wcześniej filmów Piekorz, Smarzowskiego i Krauzego pojawia się Vinci Machulskiego – w kontekście tryumfu młodych chciałoby się wyrazić nadzieję, że może i reżyser Vabanku przeżywa drugą artystyczną młodość. Warta przemyślenia jest puenta tekstu Żurawieckiego: postulat wstępnej selekcji filmów i wyciszenia hałasu wokół festiwalu. Żurawiecki twierdzi, że „nie musimy udawać przed samymi sobą, że jesteśmy więksi, lepsi i ważniejsi, niż to wynika z formatu naszego kina". No tak, trochę pokory nie zaszkodzi, ale kto byłby na tyle odważny, by pokazać dziesięć konkursowych filmów na imprezie, która ma taką europejską czołówkę?
Żurawiecki krytykuje motyw romantycznej miłości z Pręg, ale sama reżyserka wierzy w uzdrawiającą siłę uczucia, a z wywiadu zamieszczonego w tym samym numerze „Filmu” (Wierzę w szczęśliwe zakończenia) nie wynika, że mamy do czynienia z naiwną pensjonarką, przeciwnie: wyłania się z niego portret młodej artystki, która wie, czego chce. I oby udało się Magdzie Piekorz i jej kolegom to osiągnąć – ku chwale ojczyzny i satysfakcji widza, bo nikt nie chciałby, żeby ryk młodych lwów szybko przerodził się w łabędzi śpiew.
Omawiane pisma: „Film”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt