Witryna Czasopism.pl

nr 24 (106)
z dnia 2 września 2004
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

CENTRUM JAKO PROCES

Moje ryzykowne uwagi o centrum, ryzykowne jak wszystko, co w literaturze abstrakcyjne, bo nieco bardziej oddalone od konkretu, na przykład książki-przedmiotu, rozpocznę od postawienia pytań. Jakiż to kształt ma centrum? Rozszerzając zaś kwestię: czy centrum postrzegane jako proces może mieć w ogóle kształt? Są to pytania, na które będę szukać odpowiedzi, zacząć jednak wypada od jeszcze innego: czy centrum w ogóle istnieje? Chodzą bowiem słuchy, że zanikło…

Trudno wszakże twierdzić, że centrum ma się źle, raczej należy mówić o pewnej jego nadreprezentacji. Przypomnijmy sobie charakterystyczny pejzaż Polski końca lat dziewięćdziesiątych: wszędzie dookoła centra – najróżniejsze, bodaj najczęściej centra łazienek, glazury i armatury. Ale też odnowy biologicznej, klinkieru, a nawet nurkowania (w basenie). Ta dewaluacja słowa centrum jest być może efektem „pójścia w Polskę kapitalistyczną” najważniejszego, szeptanego sloganu reklamowego lat PRL-u głoszącego, że wszystko wynika z centralnego rozdzielnika. I owo dzikie rozproszenie centrum jest oczywiście zabawne, ale chcę wierzyć, że także symptomatyczne i kształtujące wyobrażenia o świecie. Nagle dotarło do wszystkich dookoła, że centrum owszem może być w naszym mieście, dzielnicy, na naszej ulicy lub zaraz za rogiem. Dotarło nawet do tych, którym z niczym nie kojarzyło się słowo decentralizacja i samorząd.

Rzeczywistość gospodarcza przybliżyła się tym samym do rzeczywistości literatury, która centra raczej kreuje i odkrywa, niż wyznaje i potwierdza (gdy zaczyna wyznawać i potwierdzać, z wolna przestaje być literaturą). W każdym razie powszechne wyobrażenie o centrum jako czymś jednym, danym i trwałym, determinującym istnienie i funkcjonowanie swoich obrzeży, znalazło konkurencję w postaci wyobrażenia o wielości centrów lokalnych, których obrzeża interferują ze sobą. Ta interferencja mogła być albo śladem konkurowania ze sobą lokalnych centrów, albo śladem twórczego na siebie owych lokalnych centrów wpływania. Oczywiście jako bardziej pożądaną wskazywano tę drugą możliwość, lecz mnie w tym miejscu bardziej zajmuje inna kwestia niż wyższość kooperowania nad konkurowaniem – przeniesienie uwagi na skutki istnienia wielu lokalnych centrów, czyli na ową dającą przecież nie tak łatwo przewidywalne skutki interferencję, oznaczało w rzeczywistości porzucenie wyobrażenia o centrum jako punkcie lub kole. Gdy wrzucimy do spokojnego stawu kilkanaście kamieni naraz, to obraz powstały na jego powierzchni wskutek nakładania się na siebie fal już po małej chwili nie przypomina okręgów, jakkolwiek wykazuje się pewną regularnością.

Wydaje się, że niezależnie od przestrzeni, w której chcielibyśmy je postrzegać, centrum wyobrażane jako punkt czy koło ostatnimi czasy wyraźnie się rozmyło. Mam nawet wrażenie, że rozmyte było zawsze, lecz w różnych okresach, z różnych powodów wygodnie było o tym nie myśleć. Centrum postrzegane jako punkt i odsyłające tym samym do tego, co poza punktem, a w związku z tym przywodzące na myśl istniejącą w pozaczasowej przestrzeni oblężoną twierdzę, której zadaniem jest wiecznie trwać, to konstrukcja implikująca przymusową integrację, co niewątpliwie przydaje się w tzw. ciężkich czasach. Tak wyobrażone centrum może zostać zastąpione, zniesione tylko przez rewolucję, a przeobrażone co najwyżej przez ekspansję, czyli poprzez zaanektowanie swoich obrzeży, „innego”. Mówiąc skrótem i odwołując się do popularnych w Polsce przesądów, tak wyobrażone centrum stoi przed alternatywą: bolszewik lub barbarzyńca. Jeden i drugi zagraża centrum, bo może je zniszczyć, tego drugiego da się ewentualnie oswoić i wchłonąć. Podobnego sortu wykluczające wyobrażenia są oczywiście w czasach, które trudno nazwać ciężkimi, co najmniej nieadekwatne, ale jak wspomniałem – wygodne, nie wymagają bowiem większego wysiłku myślowego, zaś w wąskim zakresie sprawdzają się – jak każdy stereotyp. W związku z tym, gdy pozostawać w kręgu wyobrażenia centrum jako punktu lub koła, na przykład feminizm (mniej lub bardziej wyrafinowany) staje się albo obiektem kontrataku (bo „bolszewicy” atakują), albo celem zabiegów oswajających (barbarzyńcy są przecież jakimś rozwiązaniem). Zasada „wchłonąć to, czego nie da się zniszczyć”, będąca konsekwencją wyobrażenia centrum jako punktu czy koła jest oczywiście także wykluczająca, choć w sposób ciut bardziej wyrafinowany. Dostrzega tę wyrafinowaną grę Inga Iwasiów, gdy opisuje w książce Gender dla średnio zaawansowanych1 feminizm trzeciej fali, poniekąd oswojony, który przez niektóre badaczki i działaczki postrzegany jest już jak „zaanektowany”, jako zdrada ideałów.

Cóż, być może to zdrada – jednak, przynajmniej według mnie, powstanie feminizmu trzeciej fali to znak, że feminizm wypracował dostatecznie subtelne narzędzia, by porzucić nieco jałowe już opozycje wynikające z wyobrażenia centrum jako punktu lub koła, w którym to wyobrażeniu feminizm jest zwykle sytuowany i sam zwykle się umiejscawia na obrzeżach. Bo uwięzieni w takich wyobrażeniach w gruncie rzeczy jałowiejemy. Czy naprawdę znikąd pomocy? A może, żeby wyjść z impasu, trzeba przestać myśleć, że gra centrum-peryferia, z wpisaną w nią „obiektywną” zasadą wykluczenia, jest jedyną grą pozwalającą uchwycić porządek w świecie, a co za tym idzie – modyfikować ów porządek?

Jałowienie z braku dostatecznej wyobraźni, o którym wspominałem, tyczy się oczywiście wielu dziedzin, z których mnie najbliższe są literatura, teoria literatury i krytyka literacka. Literatura w swych ambitniejszych realizacjach próbuje nam bez wątpienia opowiadać o świecie, w którym nie istnieją dychotomie i liniowe zależności, jeśli zaś tego nie czyni, często czynią to za nią czytający krytycy. Ich interpretacje zmierzają przecież zazwyczaj w kierunku podważania przedstawionych w tekstach literackich stanów rzeczy (bowiem, jak by nie patrzeć, czytanie po to, żeby dokładnie powtórzyć interpretowany tekst, słusznie nie jest godne miana interpretacji; krytyk czytający z wiarą w to, co „jest napisane”, nie jest raczej krytykiem). Czy literatura opowiada nam o czymś jeszcze? Mam wrażenie, że tak – jeśli tekst jest literaturą (a to oznacza także zamierzoną podatność na różne interpretacje) lub lepiej rzec, jeśli jakiś tekst zostanie potraktowany jak literatura, to niezależnie od jego koniunkturalnych użyć zawsze opowiada o czymś jeszcze – o porządku mianowicie, którego, parafrazując tytuł zbioru opowiadań Adama Wiedemanna2, główną cechą jest wszędobylstwo.

Wiara w ów porządek w odniesieniu do całości świata jest godna pochwały niezależnie od tego, czy potrafimy przedstawić na jego obecność wystarczające dowody. Czy istnieją jednak jakieś teoretyczne modele, które pozwalałyby wszędobylstwo porządku w świecie literatury uchwyć? Jestem przekonany, że prace z zakresu matematyki i fizyki dotyczące chaosu deterministycznego dostarczają inspiracji wystarczających, by rozsądnie mówić o przestrzeni literatury określanej jako taka, w której panuje chaos deterministyczny. Więcej o przestrzeni literatury, w której „wszędobylski” porządek wyłania się z pozornie chaotycznych czytelniczych i pisarskich zachowań, pisałem w artykule Przestrzeń literatury. O zastosowaniu teorii chaosu w literaturoznawstwie3. Tutaj, z braku miejsca, o deterministycznie chaotycznej przestrzeni literatury nie będę się mógł rozpisywać, jakkolwiek moje wywody tyczące kształtu centrum nabierają pewnych walorów, czy zgoła głębszego sensu, odnoszone do niej właśnie.

Postawione na początku pytanie o kształt centrum jest, jak się wydaje, zupełnie na miejscu, choć zapewne szybko przeprowadzona w dowolnym gronie ankieta przyniosłaby odpowiedź, że kształtem najbliższym centrum jest punkt (z całym bagażem paradoksów, jakie niesie idea punktu), koło lub okrąg. Mimo tej wysoce prawdopodobnej statystycznej przewagi upierałbym się przy tezie, iż kształt, jaki przybiera centrum, jest fraktalny. Teoria fraktali jest oparta na definicji głoszącej, iż fraktale to konstrukcje samopodobne, powstające w rezultacie stosowania nieskończenie wiele razy pewnego przekształcenia wyjściowego obiektu, zaś, jak pisze Michał Tempczyk w swojej popularyzującej filozoficzne implikacje teorii chaosu książce „ten wyjściowy obiekt nie jest ważny […] można otrzymać fraktal zaczynając od dowolnego punktu […]”4. W przestrzeni literatury „pewne przekształcenie” nazywam ogólnie czytaniem, gdy podchodzimy do dzieła czy tekstu jako czytelnik-interpretator, a twórczością, gdy elementy owej przestrzeni absorbują nas jako autorów.

Fraktal wydaje się być o wiele lepszym kandydatem na wyobrażenie centrum niż punkt z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, punkt jest z założenia jednorodny, to natomiast nie wytrzymuje krytyki jako opis hmm… jakiegokolwiek realnego centrum (czy raczej czegoś, co za centrum chcielibyśmy uważać). Fraktal oferuje natomiast nieskończoną złożoność, aczkolwiek wciąż będącą efektem pewnych rygorów (fraktal jest efektem powstawania porządku w chaosie, nie zaś workiem z chaosem). Po drugie zaś, fraktal nie jest tworem, którego istnienie ignoruje oś czasu, a właśnie wyłącznie dzięki osi czasu może się pojawić. W przeciwieństwie do punktu, który jest dany i jako taki – wieczny, więc można go co najwyżej zatrzeć (a najpewniej – zapomnieć o nim), ale już nie zniszczyć.

Chciałbym być jednak dobrze zrozumiany – punkt jako idea, a także cała geometria euklidesowa, jest jak najbardziej przydatna w różnych dziedzinach życia, zwłaszcza zaś jest przydatna poza literaturą. Jeśli jednak idzie o literaturę, (ale może także niektóre inne dziedziny życia…) to bodaj rozsądniej je modelować figurami bliższymi geometrii nieeuklidesowej. Powód mojego obstawania przy porzuceniu Euklidesa jest następujący: to, co intuicyjnie rozpoznajemy jak rzeczywistość literatury, wydaje się być zupełnie chaotyczne, jednocześnie zaś z dużą wiarą mówimy o istnieniu uporządkowanych tworów w owym chaosie. Nie od rzeczy byłoby zatem modelować to, co postrzegamy, na wzór przestrzeni, w której panuje chaos deterministyczny. W takiej to właśnie przestrzeni pojawiają się fraktale.

Zajmując się literaturą i mówiąc o fraktalach, pozostajemy jednak, co warto i trzeba to podkreślać, w czasach gdy Alan Sokal piętnuje podpieranie się autorytetem nauk ścisłych przez humanistów5, w przestrzeni metafory. Jakkolwiek można raczej twierdzić, że matematyka i fizyka dopracowały się wreszcie narzędzi, pozwalających z pewnym prawdopodobieństwem mówić o zjawiskach obserwowanych przez twórców literatury „od zawsze”, to zapożyczony z matematyki i fizyki fraktal jako model, ze swoimi poszarpanymi brzegami, oferujący niezależnie od skali, w której go obserwujemy, rozpoznawalne podobieństwo, jest dla nas po prostu wygodny, jego używanie niweluje także – w pewnym sensie – rozziew poznawczy między naukami ścisłymi a humanistycznymi. Przyjmując założenie, że centrum jest fraktalem i biorąc się do opisu centrum jako procesu, zyskujemy przecież nie tylko wygodną, ale też ciekawą dla krytyka literackiego perspektywę. Bo choć przede wszystkim nie musimy walczyć z paradoksem, który pojawia się, ilekroć dowolny proces (zmienną w czasie) próbujemy opisać jako stałą (opisywalną jako figura geometrii euklidesowej), gdyż fraktal jako idea zawiera w sobie ową zmienność w czasie, to jednocześnie jasne się staje, jak jest możliwe nieskończone niemal rozbudowywanie centrum „w głąb” oraz „na zewnątrz” bez przenoszenia uwagi na „coś innego”. Albo, w innej perspektywie, jak jest możliwe przeniesienie uwagi z czegoś, co rad bym nazwać lokalnym centrum bez radykalnego zerwania, rewolucji. Co więcej – z powodu wykazywanej przez fraktal cechy samopodobieństwa – w tym wszystkim nie jest nam potrzebny jakiś specjalny uprzywilejowany punkt widzenia – obserwacja dowolnego fragmentu fraktala w dowolnej niemal skali może przynieść podobne pożytki. Jego konstruowanie także można zacząć od dowolnego miejsca.

Jeszcze szerzej rzecz ujmując: posługując się ideą centrum rozpoznanego jako fraktal, możemy zająć się ciekawszymi rzeczami niż uprawomocnianie swojego punktu widzenia. Dowolny punkt widzenia będzie bowiem dobry, jeśli tylko będziemy wystarczająco długo i konsekwentnie powtarzać możliwe w nim procedury poznawcze (lekturę). Kosztem tych wszystkich wygód jest dodatkowe rozmycie centrum, jego zupełna – prawdę mówiąc – hipotetyczność. Ale ponieważ i przedtem, gdy myśleliśmy o centrum jako punkcie, było on rozmyte i hipotetyczne, strata wydaje się być żadna.

Zatem, praktycznie rzecz biorąc, zamiast pastwić się nad członami opozycji i afirmować różnicę (jakiekolwiek by to były człony i jaka by nie była różnica), możemy spokojnie skonstatować fraktalność danej kwestii i sprawę zamknąć. Robi się nudno, prawda? Wszystko wiemy, zatem właściwie nie ma nic do roboty… Nie tak prędko.

Żeby centrum wyobrażone jako fraktal nie zmieniło się nam w „punkt, tylko taki bardziej poszarpany na brzegach”, musimy zacząć mówić o czymś, co jest niedo-fraktalem. Fraktal bowiem, jako twór nazbyt piękny, by pojawiał się często w naszym polu widzenia, bardziej przydaje się jako idea-horyzont niż operand. Poręczniej będzie nam mówić o atraktorach. Atraktor to takie osobliwe miejsce wewnątrz fraktala, wokół którego porządkują się obserwowane czy wyliczane przez nas wartości. Fraktal zawsze jest atraktorem, atraktor zaś w danej skali i danym okresie czasu niekoniecznie musi wykazywać fraktalność, nie musi być fraktalem. I często nie jest, ba, najczęściej przypomina jakąś figurę z geometrii euklidesowej. Fraktal bowiem wcale nie „składa się” z atraktorów, on im jedynie pozwala zaistnieć.

Dajmy może jakiś przykład. Jeśli wyobrazimy sobie nasze robocze centrum jako fraktal, a niechże tym centrum będzie „społeczeństwo w powieści X”, i wyobrazimy sobie, że owo społeczeństwo-fraktal konstytuowane jest przez dwa atraktory, męskość i żeńskość, to łatwiej nam będzie skonstatować, że po pierwsze, atraktory zazwyczaj mają swoją reprezentację w świecie trójwymiarowym, bo tak nam, ludziom, jest najłatwiej, po drugie, że same mogą być mocno skomplikowane, po trzecie zaś, że dopóki nie „dołożymy” do naszego roboczego uniwersum kolejnych atraktorów, dopóty wszystko, co w nim dostrzeżemy, będzie wyłącznie albo „bliżej męskości”, albo „bliżej żeńskości”. Kropka. Co najwyżej możemy dywagować nad statusem tych miejsc, które zdają się być w równej odległości od obu atraktorów. Być może takie dywagacje w zupełności będą wystarczać, by mówić z sensem o naszym roboczym społeczeństwie, a być może nie. Czy można dodać jakiś kolejny atraktor? Wręcz uprasza się! Wystarczy go dostrzec lub stworzyć. Bo, co naprawdę ciekawe w tym, co wynika z propozycji traktowania centrum jako fraktala – nie musi to być atraktor z „tej bajki”, np. skoro mężczyzna i kobieta, to dziecko. Może to być atraktor „skądinąd” – na przykład traktor. Co prawda po takim dołożeniu może zmienić się też nieco nasze robocze centrum (jeśli kolejny atraktor będzie mocno „odklejony”, to raczej nie zaistnieje w wewnątrz tego samego fraktala, który założyliśmy na początku), ale niczym innym nie ryzykujemy, najwyżej w efekcie w żadnym rozsądnym okresie czasu nie zbudujemy niczego ciekawego. Koleje działań i ich konsekwencje opisane w przykładzie zapewne mogą wydawać się nieco niepoważne, ale mam wrażenie, że dosyć dobrze oddają na przykład realne, a nie postulowane, zachowania literaturoznawców wobec przedmiotów swoich badań.

Ogólnie rzecz biorąc i powoli przechodząc do konkluzji, można mówić o dwóch aspektach używania figury fraktala w związku z centrum: konstrukcyjnym i deskrypcyjnym. Z tym pierwszym mamy do czynienia wtedy, gdy próbujemy jakąś operację w przestrzeni literatury przeprowadzić, z założeniem, że dowolnie określone „ja” czy „my” ma się w owym centrum znaleźć (jak sądzę, nie ma innych przypadków, „ja” lub „my” zawsze się w centrum musi znaleźć, choćby jako obserwator czy badacz). Ponieważ nie wiemy, jaki w kolejnych przekształceniach osiągniemy kształt, to z założenia, że budowane centrum jest fraktalem, wynika jakże rozsądna rada, żeby nie budować go na siłę, tj. niwelując wszystko „inne”, co mogłoby nam na danym etapie konstrukcji zagrażać, czy próbując to „inne” wchłaniać.

Drugi aspekt, deskrypcyjny, to sytuacja, w której coś, co nazwaliśmy centrum, bo jako centrum owo coś dostrzegliśmy, domaga się od nas analizy, choćby po to, by zbudować naszą, powiedzmy polonistyczną, owego centrum interpretację. Żeby owa interpretacja była spójna, wcale nie powinniśmy – pozostańmy na gruncie polonistycznym – w czasie budowy interpretacji wymazywać słów z tekstu książki, ani też nie powinniśmy próbować ująć w naszej interpretacji wszelkich, dowolnie wydzielonych a postrzeżonych przez nas elementów tekstu naraz. Powinniśmy natomiast wskazać na takie atraktory pozostające w obrębie naszego centrum, które będą dostatecznie trwałe w czasie (innymi słowy – będą naprawdę atraktorami), oraz pokazać piękno, użyteczność albo też zależność od jakiegoś innego atraktora całej naszej konstrukcji. Jako że elementem centrum-fraktala jest zazwyczaj osoba interpretatora, wskazanie trwałości w czasie oraz piękna, użyteczności lub zależności interpretacji jest dziecinnie proste. Jednak interpretacje, w których głównym czy zgoła jedynym atraktorem pozostaje osoba interpretującego, równie łatwo można nazwać marnymi interpretacjami. Być może bowiem, trudno to wykluczyć, świat ma jakiś pępek, jednak jest mało prawdopodobne, by był to pępek kogoś, kto ten świat interpretuje.

To że oba aspekty są nierozłączne i – oczywiście – są atraktorami pewnego fraktala, o którym na razie nie potrafimy nic powiedzieć, jest obiektem mojego przekonania, które mam nadzieję i państwo podzielają.

Konrad C. Kęder



1. I. Iwasiów: Gender dla średnio zaawansowanych. Warszawa 2004, s. 77-82.


2. A. Wiedemann: Wszędobylstwo porządku. Kraków 1997.


3. K.C. Kęder: Przestrzeń literatury. O zastosowaniu teorii choasu w literaturoznawstwie, „FA-art” 2000, nr 3-4; tenże: Przestrzeń literatury. O zastosowaniu teorii chaosu w literaturoznawstwie (2) , „FA-art” 2001, nr 3.


4. M. Tempczyk: Teoria choasu a filozofia. Warszawa 1998, s. 154.


5. Dyskusja na ten temat trwa od 1996 roku, materiały w języku angielskim są łatwo dostępne w Internecie (http://www.physics.nyu.edu/faculty/sokal/index.html), w tym roku zostało zaś wydane polskie tłumaczenie książki Alana Sokala i Jeana Bricmonta pod tytułem Modne bzdury.


Artykuł pochodzi z dwumiesięcznika „Pogranicza” 2004, nr 3.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
OKNO NA PRZESZŁOŚĆ
„DIALOG”: TERAPIA WSTRZĄSOWA
A PO KAWIE SADDAM

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt