nr 11 (261)
z dnia 20 października 2010
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o... | autorzy | archiwum
Z autorytetami moralnymi bywa różnie. Sam wiem, bo kiedyś byłem takim autorytetem. Trudny kawałek chleba, nic więcej nie powiem. Na szczęście w porę udało mi się zmienić fach. Ale coś z tamtych czasów pozostało do dziś. Jakieś znarowienie obyczajów, jakaś zawodowa obsesja.
Myślicie, że to łatwo być autorytetem moralnym? Gdzie tam! Ot, weźmy chociażby taki przykład: wysrałby się człowiek, a tu nie można. Autorytet moralny, jeśli traktuje swoje obowiązki z należytą powagą, winien powstrzymać się od srania. Autorytet może co najwyżej defekować. A i to nie za często.
Jakie to defetystyczne!
Normalny człowiek może sobie wykonywać czynności, autorytet musi się porywać na czyny. Choć w zasadzie to wszystko jedno, kto pójdzie po piwo.
Niech będzie mi wybaczone, co wybaczone być może, co zaś podpada pod główny paragraf, niechaj mi pozostanie dozgonnym brzemieniem. By wyłuszczyć prawdziwy sens owej zgryźliwej anegdoty z browarem w tle, odwołam się do paradoksu. Autorytet niczym się nie różni od innych ludzi. To inni ludzie różnią się od autorytetów. Tym samym porywanie się na czyny względem banalnego produktu fermentacji chmielowej zyskuje następującą interpretację: piwu może i wszystko jedno, kto po nie pójdzie, nie jest to wszakże obojętne temu, kto się po nie udaje. To rzecz dobrze znana z naszych własnych praktyk. Otóż Magister Vitae przyprawia tę przyziemną czynność sosem metafizycznej celebry.
Przejdźmy teraz do bytowej kwalifikacji przedmiotu naszych zainteresowań. Każdy jest kowalem swego losu, jak mawiał pewien pomocnik kowala. Autorytet najchętniej brałby na kowadło cudze losy. Ergo: autorytet nie jest ani kowalem, ani pomocnikiem tegoż, ani nawet każdym. Kim w takim razie byłby autorytet? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Niemniej postaramy się jej udzielić.
Wyobraźmy sobie pewien rodzaj ludzkiej produktywności, który nie zna pojęcia różnicy między abstrakcją i konkretem. To, w co wierzy autorytet moralny, jest religią. To, co robi – moralnością. Resztę pozostawiam dociekliwości szanownego Czytelnika. Causa locuta, Roma finita. Król stoi przed waszymi oczami w nienagannie skrojonej goliźnie.
Gdy autorytet moralny ogłasza, że jest ósma rano, to choćby była ósma piętnaście wieczorem, świat musi przyjąć do wiadomości, że jest ósma rano. Pytanie o czas odgrywa skądinąd fundamentalną rolę w kształtowaniu się autorytetu. Odległość można mierzyć w calach – albo nie mierzyć jej wcale. Żaden dystans nie istnieje tak naprawdę i do końca, jeśli nie próbujemy go mierzyć bądź przemierzać. Ale z czasem jest odwrotnie: tym bardziej płynie i ucieka, im bardziej odwracamy uwagę od zegara. Na tym polega różnica między przestrzenią i czasem.
Czas okazuje się zatem najpowszechniejszą ze znanych obiektywności. I to właśnie on powinien złożyć broń przed autorytetem.
Warto przećwiczyć to w domu, przed lustrem. (Przywdziewamy na tę okoliczność wyjściowe fatałaszki; postawa też niechaj będzie manifestacją najwyższej powagi.) Wyobraźmy sobie teraz, że pytają nas o godzinę (bo o cóż innego mogą pytać autorytet?). My, jak wiadomo, pytań się nie lękamy. Strzelamy z biodra, zza węgła, znienacka:
„Jak powiedział Jan Paweł II, jest ósma rano”.
Mieć przy sobie zawsze kilka cytatów, których można użyć na wypadek paniki. Zaiste, zegar nie ma tu nic do rzeczy. Tak się zostaje autorytetem.
Lecz jak się nim przestaje być? Obawiam się, że metody nie zostały jeszcze wypracowane.
Dziś wiodę życie godne, spokojne i pełne literówek. Spłynęła na mnie łaska konsternacji i na każdy temat mam własny brak zdania. Pomyślicie sobie zapewne: oto szczęśliwy właściciel dobrego samopoczucia. Z góry dziękuję za komplement. Tego wszak nie posiadam. W istocie ledwie połową rozumu otrząsnąłem się z dawnych przyzwyczajeń. Do dzisiejszego dnia za nic nie potrafię spożywać posiłków w towarzystwie. Boję się, że gdybym miał coś w gębie, a w tym samym momencie poproszono by mnie o wskazówkę moralną, nie udzieliłbym odpowiedzi na czas.
Jakie to wszystko uciążliwe!
Od wielu lat o nic mnie nie pytają, a ja nadal wylewam rosół za koszulę. Niełatwo być autorytetem. Niełatwo!
Weźmy na przykład takiego Sokratesa. Filozof ten kiedyś powiedział: „Wiem, że nic nie wiem”.
Godne to i sprawiedliwe. Słuszne i zabawne.
Może nawet mądre, ale nie wiem dlaczego.
Chociaż wiem wszystko.
Tylko nie wiem, co wiem.
Dobra. Zostańmy przy tym, że Sokrates wyprodukował takie mądre słowa. Przyjmijmy to na wiarę. Ale założę się, że przynajmniej raz w życiu powiedział również coś takiego: „Muszę się podrapać po dupie”.
Jak odróżnić esencjonalną substancjalność pierwszej wypowiedzi od esencjonalnej niesubstancjalności drugiej? Być może jest na to jakiś sposób. Ale my go nie znamy.
Czy autorytety moralne podlegają nakazom swędzącej codzienności? Bezwzględnie: drapie się plebs, drapie patrycjat; wajśjowie też się drapią. Drapanie własnego ciała różni się od cytowania cudzych myśli zachłannością podmiotu; drapiących się cechuje organiczny egoizm – chcieliby zachować na własność komplet praw autorskich. Drapania nie bierze się w cudzysłów. Dlatego to takie milutkie.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt