Witryna Czasopism.pl

nr 20 (246)
z dnia 20 października 2009
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

BERLIN Z KRÓLICZEJ PERSPEKTYWY

Można śmiało przyjąć, że wśród najbardziej sugestywnych literackich i filmowych reprezentacji miast europejskich i amerykańskich Nowy Jork, Londyn, Paryż i Berlin znajdują się w ścisłej czołówce. Najbardziej przygasł obraz Paryża, stolica Francji swój okres artystyczno-kulturalnej prosperity ma już za sobą, choć stan ten zapewne nie jest permanentny i karta może się odwrócić. Londyn w polskich oczach oznacza przede wszystkim wielki rynek pracy i miejsce niosące nowe, ekonomiczne szanse. Tymczasem miasta położone nad rzeką Hudson i Szprewą nadal promieniują swoimi osobnymi legendami i przyciągają tłumy ludzi, chcących choć przez chwilę pooddychać metropolitalnym powietrzem lub spróbować zapuścić tam korzenie, by poczuć się obywatelami świata.


Losy tych dwóch miast potoczyły się tak, że każde z nich stało się ikoną współczesności. Pomyślmy o Nowym Jorku z lasem wieżowców na Manhattanie, będącym jednym z centrów globalnej finansjery i dyktującym zmiany kursów aktywów na innych światowych rynkach. Ale oprócz tego − o Nowym Jorku paradoksalnie kameralnym, znanym z filmów Woody’ego Allena i książek Paula Austera; o mieście kawy, papierosów, lewicującej inteligencji, spektakli na Broadwayu, niezależnych galerii, o wielkim intelektualnym ulu, w którym nieustannie dokonują się przetasowania kulturalnych hierarchii.

Berlin w powszechnym odbiorze funkcjonuje podobnie: jak emblemat procesów modernizacyjnych w krajach postkomunistycznych (od dobrych kilku lat miasto zamieniło się przecież w wielki plac budowy) oraz centrum, do którego ściągają mniej lub bardziej offowi artyści, a także intrygujący ośrodek akademicki, wreszcie − miasto w ogromnym stopniu naznaczone historią XIX i XX stulecia. Ten ostatni aspekt sprawia, że a priori stolica Niemiec może wydawać się bardziej intrygująca od „Wielkiego Jabłka”. Miasto uformowano w czasach pruskich, napiętnowano ponad dziesięcioletnią historią nazistowskich Niemiec, a następnie podzielono na dwa dziwne urbanistyczne twory – wszystko to przydaje Berlinowi nieco perwersyjnego uroku.


Przygodę z Berlinem zacząłem niedawno, lecz zanim tam pojechałem, miałem już przed oczami jego obraz − wyczytany i zobaczony w różnych tekstach kultury (takich jak książki Alfreda Döblina i Christophera Isherwooda czy film Kabaret Fosse’a), który zwłaszcza w świetle przytoczonych wyżej „historycznych” tytułów nie ma zbyt wiele wspólnego z Berlinem współczesnym i z budynkami przy Potsdamer Platz. Że każdy ma swój Berlin w głowie, przypomina również Agata Rogoś, cytując Mauricio Catellana w tekście Kissing Berlin. Nie podobna ogarnąć tego miasta, stworzonego na mocy rozlicznych arbitralnych decyzji (jak budowa muru tworząca enklawę w środku jednego z najbardziej ponurych państw-satelitów ZSRR; jak stworzenie w miejscu strefy śmierci pasa ziemi niczyjej oddzielającej Berlin Zachodni od Wschodniego – czyli wyludnionej dzielnicy rządowej z dominującą nad wielką pustą przestrzenią „pralką”, siedzibą urzędu kanclerza RFN…), w którym, jak przyznają berlińczycy, nie istnieje centrum odwiedzane przez wszystkich − życie skupia się w poszczególnych dzielnicach, mających centra skrojone na swoją miarę.


Wydaje mi się, że kluczowy dla odczytania numeru 4/2009„Czasu Kultury” jest film Bartosza Konopki Królik po berlińsku. Przeczuwam, że ten powstały w 2009 roku dokument, omawiany przez Justynę Knieć w tekście Króliki doświadczalne reżimu, przyjmuje perspektywę, dzięki której można uchwycić to, co czyni Berlin tak odmiennym od pozostałych miast dawnych wschodnich Niemiec, a także − od innych wielkich europejskich skupisk ludności. Dokumentu nie miałem, niestety, okazji zobaczyć, o jego istnieniu dowiedziałem się dopiero teraz, ale garść informacji, których tekst Knieć mi dostarczył, pozwala na przeprowadzenie ćwiczenia z przyjmowania perspektywy na własną rękę. Na czym miałoby ono polegać? W filmie Konopki bohaterem zbiorowym jest populacja królików, które osiedliły się we wspomnianym pasie niczyim, w strefie śmierci kontrolowanej przez gotowych do strzału żołnierzy stojących na straży muru rozdzielającego miasto. Właśnie z króliczej perspektywy pokazano ludzką historię: jej irracjonalne zawirowania i aberracyjne decyzje, budowanie i burzenie muru, plac budowy, przewalające się przez miasto masy ludzi.


Chwyt zastosowany przez reżysera nie jest niczym nowym: Konopka, jak podaje Knieć, nazywa go „perspektywą kosmity”, pogrobowcy formalizmu powiedzieliby zapewne, że to „udziwnienie”. Ważne jest jednak, że nie ludzkim okiem patrzymy na zjawiska dziejące się w berlińskiej przestrzeni, ale okiem obcego, który zgodnie z własnymi potrzebami i na swoją króliczą miarę próbuje zinterpretować fakty składające się na historię, znaleźć uzasadnienie dla operacji przeprowadzonych na tkance miejskiej i na zamieszkujących ją ludziach.


Od króliczej perspektywy ciężko się uwolnić: zbyt wiele ma w sobie uroku, zbyt kuszącym ćwiczeniem poznawczym się wydaje, a przez to zaprasza do kontynuacji, do spoglądania na Berlin właśnie jak na dziwny przedmiot, który trzeba obwąchać, okrążyć, zobaczyć z różnych perspektyw. Królicza perspektywa ma i swoje nieuniknione minusy: jeśli ogląd miasta dany człowiekowi jest ograniczony, to jak bardzo ograniczony musi być ogląd dany królikowi! I jestem zdania, że w wieloaspektowym potraktowaniu Berlina przez redakcję poznańskiego periodyku zwyciężyły wady takiego króliczego oglądu, że nie wykorzystano potencjału tkwiącego w samym przedmiocie dociekań, środkowoeuropejskiej cosmopolis (do której regularnie zmierzają pociągami i samochodami Polacy), ale i nie doceniono szans, jakie niesie przyjęcie perspektywy ograniczonej, niepełnej, pozwalającej dziwić się najbardziej oczywistym rzeczom.


Obraz Berlina wielojęzycznego, pluralistycznego, mającego być wzorcem ponowoczesnego wielokulturowego miejskiego molocha, wygląda w „Czasie Kultury” na tak poszatkowany, że nie podobna w szaleństwie zestawień odnaleźć metody. Każdy z tekstów jest z jakichś względów ciekawy: nie zaszkodzi nam przecież dowiedzieć się, jak wyglądała w tym mieście historia muzułmańskiej mniejszości (pisze o niej Anna Krenz w Minaretach nad Berlinem) czy jaka jest obyczajowość mieszkających w Berlinie Amerykanów (Amerykanie w Berlinie Agaty Lisak), dobrze wreszcie jest przeczytać o problemach z zaszufladkowaniem w „polskość”, z którymi borykają się polscy galernicy (rozmowy z Moniką Branicką i Asią Żak z Branicka Gallery oraz Anną Krenz i Janem Slaskim z Galerii Zero), lecz wszystko to składa się na chaos, z którego trudno jest wyciągnąć głębsze wnioski. Dostajemy tylko pojedyncze cegiełki, które w minimalnym stopniu dają przedsmak tego, czym Berlin jest i czym może być dla przybywającego doń człowieka. To prawda, że jeśli interesujemy się sztuką, w drodze do którejś z „polskich” galerii zapewne trafimy na kebab i spotkamy Amerykanów siedzących przy kawie, ale czy takie ujęcie tego miasta nie grozi zredukowaniem go do oderwanych od siebie faktów?


Podoba mi się idea „wielości Berlinów”, sprowadzająca się de facto do swoistej „prywatyzacji” doświadczania miasta. Mimo to wydaje mi się niemożliwe filtrowanie doświadczenia miejskiej przestrzeni wyłącznie przez własny zmysł estetyczny i wolną wolę pozwalającą chodzić, gdzie się chce. Berlin to przecież teksty literackie i filmowe, narracja o mieście w wiecznej budowie, praktycznie od czasów pruskich. „Wielojęzyczność” miasta nie przebiega zresztą jedynie na płaszczyźnie etnicznej, ale odnosi się do wielości kodów wpisanych w tkankę urbanistyczną: od zaznaczonej odrębnym rodzajem kostki trasy, którą biegł mur, przez ślady obecności społeczności żydowskiej (mosiężne kostki brukowe z nazwiskami lokatorów, odbudowane synagogi z największą Nową Synagogą znajdującą się przy Oranienburger Strasse), czy szerzej: po dialog nowego ze starym, jak choćby w przypadku zderzenia „dekonstrukcjonistycznej” architektury Daniela Liebeskinda ze starym budynkiem Jüdischen Museum.


Tematy te pojawiają się w „Czasie Kultury” w tle, słabo zarysowane, potraktowane naskórkowo, jeśli w ogóle. Wydaje mi się, że multikulturowy charakter Berlina został przez poznańskich redaktorów „upupiony”. Jeśli z braku Amerykanów na miarę Hemingwaya sprowadza się ich obecność w Berlinie do opłacalności czynszu, swoistego kulturowego izolacjonizmu i życia w przezroczystej bańce, to albo pewne fakty zostały przeoczone, albo wielokulturowość tego miasta jest już u samych podstaw fałszywym mitem. Mit ten wygląda na tym bardziej fałszywy, jeśli porównamy bieżący „Czas Kultury” z numerem poprzednim, poświęconym nowym językom. Wiedząc, że następny (obecny) numer będzie „berliński”, spodziewałem się próby potraktowania tego miasta jako emblematu mającego uzupełniać po części przynajmniej obserwacje poczynione w numerze poprzednim. Tymczasem obraz miasta został potraktowany do tego stopnia chaotycznie, że poszczególne aspekty nie wiążą się ze sobą, a wielokulturowość miasta (a więc fakt, że jest ono wielkim środkowoeuropejskim tyglem języków) nie odgrywa znaczącej roli. Czyżby redaktorzy nie wiedzieli, co zrobić z potencjałem tkwiącym w obranym temacie? Żołnierz z okładki wspina się na Bramę Brandenburską, mocuje na niej tęczową flagę, jeden z symboli szeroko pojętej tolerancji, rozgląda się wokół i nie wie, co dalej zrobić?

Michał Choptiany

Omawiane pisma: „Czas Kultury”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
BUNTU MAS – POSTSCRIPTUM
CO SIĘ (KOMU) WYDAJE
NIE TAKI PIĘKNY, ALE ZA TO DOJRZALSZY

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt