Witryna Czasopism.pl

nr 13 (239)
z dnia 5 lipca 2009
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum

felieton__EDYP

Do mojej klasy chodził pewien chłopiec. Mieliśmy po jedenaście lat, chłopiec nosił nieco staroświeckie imię: Edyp. Jak to dzieci, mając jedenaście lat, nie różniliśmy się między sobą. Wystarczyło tylko spojrzeć na nas, chłopców z piątej klasy. Wszyscy byliśmy odpryskami jednego wiecznego dziecka. Kiedyś przyszło nam do głowy przeprowadzić eksperyment. Po skończonych lekcjach zamieniliśmy się z Edypem ubraniami, a następnie ja powędrowałem do domu jego rodziców, Edyp natomiast wrócił ze szkoły do moich. Domyślam się, że wiecie, czym się to skończyło. Żadne, ale to żadne z rodziców nie połapało się w naszej roszadzie. Nie pokapowało się, tak to się wówczas mówiło. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby powtarzać fortel, póki się da. Korzystaliśmy z przywileju podobieństwa na różne sposoby; niejednokrotnie z okrucieństwem właściwym dla dorastających chłopców. Najczęściej jednak dochodziło do prozaicznych wymian zup pomidorowych na barszcze, naleśników na pyzy.

Ale już rok później pojawiły się między nami różnice. Przemiana dokonała się gdzieś tak między jedenastym a dwunastym rokiem życia; ośmielam się przypuszczać, że tą cezurą była przerwa wakacyjna między piątą a szóstą klasą. Są to jednak tylko domniemania. Tak czy owak, w szóstej klasie zaczęliśmy się różnić.

Rozbieżności zrazu nie były zasadnicze, z początku żaden z chłopców nie zdawał sobie sprawy, że w nim kiełkują.

Jeśli czasem dostrzegałem coś okropnego w kolegach, zdawało się to czystą ekstrawagancją, krótkotrwałym, przelotnym kaprysem przedwcześnie rozbudzonej młodości. Kto z nas, świeżo upieczonych nastolatków, mógł wziąć pod uwagę tę zdradliwą ewentualność, że jego myśli i życzeń nie podzielają miliony rówieśników rozsianych po przysłowiowych najdalszych zakątkach świata?

Pierwsze przeobrażenia w nas, chłopcach, zanadto cuchnęły zdradą, by stare przymierza mogły pozostać w mocy. Za dużo było odwołanych meczów, za dużo podejrzanie nierentownych transakcji zapałczanych etykiet. Pamiętacie, co odczuwaliście wy sami na myśl o zbliżającym się nieznanym lądzie dorosłości? Oprócz, ma się rozumieć, głodu nikotynowego i magicznego wezwania plakatów reklamujących filmy dozwolone od osiemnastu lat? Te zakazane pragnienia przyszły zresztą później; wtedy – a był to czas pożegnań z kreskówkami i mlekiem – nastała epoka wielkiej dezorientacji. Trudno nawet mówić o przemianie, na razie wszystko, co nas spotykało, było utratą. To tak, jakby świat, nasz dobrze znany, płaski świat, wymykał się nam spod stóp. To właśnie się nam przytrafiało: świat chłopców, z jego wymiennymi wartościami – klaserami znaczków, pocztówkami, modelami samochodzików, dywizjami z plastyku – nagle przestał być dla nas oparciem. Bezpiecznym lądem.

To okropne odkrycie zaczęło nas, chłopców z szóstej klasy, zbliżać do świata, który od początku stanowił dla nas jedną wielką tajemnicę: do świata dziewczynek. Wkroczyliśmy do królestwa nieobecnych spojrzeń, ryzykownych dociekań i zaczarowanych rozczarowań – skąd od czasu do czasu wyrywało człowieka swędzenie porastającego krocza.

Lecz wtedy nie było w nas ani śladu podobieństwa do innych chłopców. Obawiam się, że przestaliśmy przypominać samych siebie. Po prostu zmieniliśmy się w bezkształtną masę: tworzywo zbliżającej się dorosłości.

Nie zazdrość nikomu czasów, w których żył. Przeminą i twoje. Za moich czasów pozycję jedenastolatków wśród rówieśników określało posiadanie folderów zachodnich aut. Nie wypadało nie mieć. Pamiętam, że za moją simkę chrysler dałem równowartość dwumiesięcznego kieszonkowego. Ale cóż; tak to już bywa z miłością – kochamy coś, co za parę lat znajdzie miejsce wśród śmieci. Miłość jeszcze odegra swoją rolę w tej opowieści. Na razie, jak to mawiał pewien czcigodny polonista, cofnijmy się do tyłu. W każdym wypadku zapamiętaj, czytelniku – i twój autorytet kiedyś trafi na śmietnik. Nie ma co tutaj rozpaczać: taki już los wszelkich autorytetów.

Wszyscy zadowoleni chłopcy są tacy sami; każdy obrażony dąsa się na swój sposób. Rzadko która z dziecinnych przyjaźni przetrwała tę nawałnicę, którą przyniósł początek szóstej klasy. Ten przykry los spotkał i naszą przyjaźń: moją i Edypa. Tym, co nas poróżniło, była naturalnie miłość. Zakochaliśmy – obydwaj wprawdzie nieszczęśliwie – ale przy tym najbardziej, jak tylko można było, interdyscyplinarnie.

Ja – zabujałem się na amen w nauczycielce geografii. Spędziłem sto bezsennych nocy, próbując rysować na wewnętrznej stronie powiek mapę olśniewającego trzydziestoletniego ciała: kotliny, wzgórza, przełęcze, kaniony. Przeważnie jednak wzgórza i kaniony. Na użytek niespełnionej miłości dokonałem nawet całkiem niezależnego (choć, jak się okazało, ponownego) wynalazku poziomic. Miłość jest wielkim uczuciem. Ale potrafi też być mała, niedorzeczna i jałowa, zwłaszcza jeśli oceniać ją chłodnym okiem postronnego obserwatora. Edyp, to chodzące bezguście, zakochał się w nauczycielce fizyki – chuderlawym truchle, które nawet bez przedsiębrania pracochłonnych geometrycznych odwzorowań mogło uchodzić tylko za planigloby prawdziwej kobiety.

My, dwunastoletni mężczyźni, wszyscy co do jednego byliśmy zakochani tragicznie i nieszczęśliwie. Być może cały dowcip z nieszczęśliwą miłością polega na tym, żeby jak najprędzej wyczerpać przeznaczony człowiekowi zasób miłosnego niepowodzenia i potem móc zakochać się szczęśliwie – w tym, co człowiek akurat ma na podorędziu.

Pewien kolega z równoległej 6b nadwerężył ścięgno Achillesa na kółku sportowym; ktoś inny, pod wrażeniem szczególnie kwiecistych zajęć z ojczystego, zobowiązał się, że przepisze sto razy Pana Tadeusza. Łatwo zapominamy o tych pierwszych uczuciach. Nie pozostają one jednak bez wpływu na nasze przyszłe losy. Pierwszy kolega, ten od nadmiaru lekkiej atletyki i kontuzjowanego ścięgna, wybrał najbardziej siedzącą ze wszystkich karier: został urzędnikiem. Drugi – z nie mniejszym niż tamten powodzeniem – wykonuje zawód drukarza. Ja zostałem wielbicielem wzgórz i kanionów literatury światowej. Życie, i to najczęściej na nasze szczęście, dopisuje ironiczny komentarz do prawie każdego melodramatu. Inaczej pewnie by się nam i znudziło. Edyp jednak przekroczył miarę rozpaczy. Gdy na moich ulubionych zajęciach dowiedział się, że Ziemia jest okrągła, że mapa jest rzutem jej bryły na papierową płaszczyznę, a najgłębszą i jedyną tajemnicą kobiety jest brak tajemnicy – wykłuł sobie oczy. Tego już ironia losu nie mogła usunąć.

I tak się kończy ta smutna historia. W jakimś przytłaczającym przytułku. Albo przynajmniej w spółdzielni inwalidów.

Najłatwiej pokonać człowieka przez rozkosz, tak pisał, zdaje się, święty Augustyn. Demokryt oślepił się, żeby w ogóle móc myśleć, mój przyjaciel pozbawił się wzroku, żeby móc myśleć o Niej. Cóż między nimi za różnica? Wszystko to filozofia, nic więcej.

Podobno wszyscy ślepcy, jeśli zostawić im do wyboru kierunek marszu, zwracają się w stronę Jerozolimy. Tak ustalił pewien idiota. Zawsze jednak podążają przez świat, który jest trochę płaski, a trochę okrągły. Jeśli ktoś mówi, że Ziemia może być tylko taka albo taka, nie wierzę mu. Żyć w świecie pozbawionym paradoksów – to niewdzięczny i bezproduktywny trud.

M.K.E. Baczewski

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
NA CO CHORUJE POLSKA KRYTYKA?
OBCOWANIE Z ARCHITEKTURĄ, CZYLI ŻYCIOWA KONIECZNOŚĆ WSPÓŁCZESNEGO CZŁOWIEKA
KILKA UWAG O SZTUCE PERSKIEJ I KINIE LITEWSKIM

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt