Witryna Czasopism.pl

nr 11 (213)
z dnia 5 czerwca 2008
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

KRYTYK NA UNIWERSYTECIE

Pod koniec roku 1905 Stanisław Brzozowski pisał na łamach „Głosu”:


[…] w obecnym czasie – przy zupełnym zaniku samoistnej krytyki syntetycznej, przy straszliwym obniżeniu ideowym w świadomości ogółu kulturalnego dotyczącej twórczości i sztuki – filologia święci prawdziwie jedyny w swym rodzaju sabat. Ukazywanie się na powierzchni literackiej dziwotworów w rodzaju p. St. Zdziarskiego, H. Gallego itp., świadczy o głębokiej nienormalności stosunków zachodzących w danej dziedzinie umysłowego życia. Przypomnieć więc trzeba, że filologa miejscem są sutereny adnotacji wydań krytycznych, żmudne, lecz wielkiej sumienności i przenikliwości nieraz wymagające prace rewizji tekstu, lecz że historia literatury, o ile w ogóle ma ona mieć znaczenie dodatnie, krytyka jest dziedziną umysłów kulturalnie twórczych […] (S. Brzozowski, Małżonek Tytanii. Juliusz Słowacki i jego krytyk Tretiak, [w:] idem, Wczesne prace krytyczne. Warszawa 1988, s. 524, dalej: St.B).


Wbrew pozorom, ten przydługi cytat (ostrzegam, że nie ostatni) wcale nie powinien sugerować, że znajduję spełnienie w przypominaniu niegdysiejszych waśni. Chciałem jedynie podkreślić, że spór domowy krytyków z badaczami literatury ma całkiem już długą metryczkę, aczkolwiek nie jest równie starodawny, co zwada, jaka – chyba na zawsze – poróżniła krytyków i pisarzy. Zgodzę się również, że nie doczekał się on jakichś szczególnie pamiętnych epickich przedstawień. Ale już namiętności potrafił budzić całkiem spore. Cóż, siłą rzeczy zajmujący nas spór mógł zaistnieć dopiero wraz z wyodrębnieniem się oraz instytucjonalizacją historii literatury jako osobnej dziedziny nauk humanistycznych. Gdy jednak wszystko to już się było dokonało, sprawy potoczyły się dalej wartkim rytmem, co zresztą przywołany artykuł Brzozowskiego dobrze pokazuje.

Z punktu widzenia krytyki akademicka refleksja nad literaturą zdaje się obciążona pierworodnym grzechem nawet nie instytucjonalizacji, ale wręcz – etatyzacji. Z jakąż niechęcią pisał Brzozowski o perspektywie u z a w o d o w i e n i a krytyki! Wizja krytyka na etacie budziła w nim pasję już nie polemisty, lecz szydercy. Czego by brakowało takiemu „profesjonaliście”? Namiętności? Zapewne tak, choć nie tylko. Otóż krytyk-zawodowiec wykazywałby skłonność do niezwykle płytkiego pojmowania autonomii literatury oraz dyskursu, który jej towarzyszy. W jego ujęciu autonomia byłaby sprowadzana do specjalizacji; troska o osobność i czystość dyscypliny dyktowałaby konieczność nie tylko samego wydzielenia literatury i literaturoznawstwa, lecz także stróżowania tego, co je odgranicza od innych sfer działalności kulturotwórczej. Określając własną rolę w kategoriach sobieswojskich, literaturoznawca wyrzekłby się ambicji innych niż ściśle literaturoznawcze. Musiałby sobie zatem odmówić prawa do refleksji filozoficznej, społecznej, kulturoznawczej, antropologicznej, politologicznej, a jeśli nawet wkraczałby na wszystkie te poletka (bo przecież zdarza mu się wkraczać!), to w trybie niezobowiązującej dygresji, wypowiedzi czynionej na stronie, zapisków na marginesie. Choćby nawet literaturoznawca był filozofem (socjologiem, kulturoznawcą itd.) i choćby nawet z takiego splecenia ról wynikała rzeczywista wartość jego pracy, to przecież tak naprawdę nie ona (wartość) legitymizowałaby tę pracę, lecz zgodność ze standardami dyscypliny. Tymczasem „krytyk, który byłby tylko krytykiem, byłby bezwzględnym zaprzeczeniem twórczości […] krytyk jest o tyle interesujący, o tyle ma znaczenie, o ile jest kimś poza krytyką i ta jego pozakrytyczna reszta rozstrzyga o wadze, doniosłości i charakterze jego działalności krytycznej”. Refleksja krytyczna jest eksterytorialna oraz eks-centryczna w tym przynajmniej sensie, że jej najistotniejsze znaczenie (to, co rozstrzyga o jej wadze i doniosłości) mieści się poza nią samą. Brzozowskiemu chodziło o to, że wszelka krytyka powinna być przekroczeniem („przezwyciężeniem”) swojego przedmiotu. Specyfiką zatem aktu krytycznego byłaby pewna nadwyżka odniesienia, związana z tym, że mówiąc o przedmiocie krytyki (dziele, literaturze itd.), mówimy zarazem o czymś (kimś) innym, problematyzując tę podwójność i podejmując tropy, które ją (podwójność) poświadczają. Dlatego też krytyka z konieczności musiała się okazać filozofią literatury, która wyrosła z pytania o to, jak w ogóle literatura jest możliwa? (Filozofia zaś literatury w nieuchronny sposób prowadzi nas w stronę filozofii języka, w ramach której pytamy, jak to właściwie się dzieje, że język może wyrazić cokolwiek oprócz siebie samego).

Zdumienie samym istnieniem, ba! zdumienie samą m o ż l i w o ś c i ą istnienia to postawa z gruntu obca filisterskiemu naturalizmowi, wraz z jego kultem „faktów, które mówią same za siebie”. Zgodnie z tym ostatnim stanowiskiem fakt istnienia nie podlega wartościowaniu, podlega natomiast powtarzalnym, „obiektywnym” prawidłom. W tym właśnie miejscu – wedle Brzozowskiego – otwiera się najistotniejsze pole konfliktu pomiędzy krytyką i akademickim literaturoznawstwem. To ostatnie bowiem płaci bardzo wysoką cenę za etatyzację i związane z nią przywileje, będąc zobowiązane do „uwznioślania” filisterskiego poglądu na świat. Od czasów Brzozowskiego minęło sto lat, wszelako – ośmielę się zauważyć – w tym punkcie niewiele się zmieniło. Ponieważ akurat w naszym zakątku Europy zupełnie inaczej przepracowaliśmy wydarzenia 1968 roku i zupełnie inne wyciągnęliśmy z nich wnioski, to „pruski” wzorzec akademii wciąż u nas przeważa1. Na początku XXI wieku polski uniwersytet nadal definiuje rola „przetrwalnika” (konserwatorium) dla depozytu tradycji, a nie rozsadnika nowych, tym bardziej zaś – istotnie „wywrotowych” treści.

Postrzegając akademickie literaturoznawstwo jako instytucję czy też agendę działającą w ramach społeczeństwa mieszczańskiego, podporządkowaną jego ideologii oraz służącą dystrybucji wiedzy/władzy, Brzozowski był dłużnikiem Nietzschego, a ściślej rzecz ujmując – podjętej w Niewczesnych rozważaniach krytyki „przymierza między państwem a filozofią”. I jeśli nawet złożyć to wszystko na karb okoliczności historycznych, to pewne światło na różnicę między naszą a niemiecką tradycją kulturową rzuca to, że podobną unię polskie społeczeństwo zawarło ongi nie z filozofią, lecz z filologią, ściślej – historią literatury.

Wszystko to wzięte razem decydowało o tym, że akademickie literaturoznawstwo ujmowało „poetycki geniusz” jako wynik „kombinatoryki mierności”. Pisał Brzozowski: „Historia literatury przeobraża się w nudną i ckliwą opowieść o tym, jak się z jednych książek tworzą inne” (St.B. s. 508).

Dziwnym trafem niektóre z tych książek zwyczajowo uznajemy za arcydzieła, jakkolwiek sam problem, dlaczego ilość (i kombinatoryczna potęga) przechodzi niekiedy w jakość (artystyczną i poznawczą), pozostaje tajemnicą skrywaną pod pulpitem katedry…

Rzecz jednak w tym, że nam, współczesnym – zupełnie inaczej niż Brzozowskiemu – podejrzane wydają się raczej kategorie „arcydzieła” i „geniuszu”, literatura zaś pojmowana jako gra kombinatoryczna stała się chlebem naszym powszednim. Czyżby takie były owoce „filologicznego regime’u”? (St.B., s. 522). Co więcej – tu zresztą zmiana zaszła chyba największa – przy świadomości wszystkich obciążeń, z jakimi wiąże się rola zawodowego filologa, współcześnie i tak wydawać się może ona pożądanym dobrem, uniwersytet zaś – azylem, w którym chroni się krytyk znękany konkurencją na wolnym rynku idei. Nie o potrzebę stabilizacji tu chodzi, lecz o społeczne i ekonomiczne zabezpieczenie dla (owszem, zawsze względnej) niezależności sądów.

Istnieją inne jeszcze powody, dla których krytyka skazana jest dzisiaj na bliższe związki z akademią. Literaturoznawstwo – nierównie silniejsze instytucjonalnie – narzuca poprawnościowe standardy. Wypowiedź krytyczna nie może pozostawać obojętna na te wymagania, jest zobowiązana do wylegitymowania się najpierw przed trybunałem poprawności metodologicznej. Czy nie jest wymowne, że nawet Karol Maliszewski oraz Kinga Dunin musieli, koniec końców, zgłosić się do cechu, by uzyskać stosowny dyplom? O ile zatem literaturoznawca – w porządku przynajmniej instytucjonalnym – kontroluje krytyka, o tyle sytuacja odwrotna, jeżeli w ogóle zachodzi, ma znaczenie wyłącznie symboliczno-towarzyskie. Jeśli krytyk pisze o książce badacza, to albo sam w badacza się zmienia, albo też, występując w prasie literackiej, pisze recenzję, która nie ma większego znaczenia dla pozycji i dalszej kariery badacza. Dysproporcja jest tutaj uderzająca.

Aczkolwiek wizja krytyka na uniwersyteckim etacie przeraziłaby Brzozowskiego, to sądzę, że mimo wszystko Paryż wart jest mszy. Nie ma powodu, by demonizować zagrożenia, które wynikają z instytucjonalizacji – bo choć zachęca ona do oportunizmu, to jednak go nie determinuje. Tylko czyniąc poważne zastrzeżenia, mógłbym przytaknąć publicyście „Witryny Czasopism”, który tak pisał w związku z uczoną debatą na temat neolingwizmu, rozpisaną w jednym z młodoliterackich (ale przyakademickich) czasopism:


Znakiem firmowym akademizmu nie jest ani specjalistyczna, hermetyczna nomenklatura, ani tak naprawdę korzystanie z pewnej (gotowej) wiedzy, która w pantekstualnej przestrzeni wydaje się nie do pominięcia. Jest nim za to na pewno traktowanie tej wiedzy jako najważniejszego rejestru oraz nie weryfikacyjny, lecz serwilistyczny do niej stosunek, sprawiający, że po krytycyzmie krytyce zostaje jeno nazwa (M. Kasprzak, Rozdarte „Pro Arte”. „Witryna” 2007, nr 6, witryna.czasopism.pl).


Otóż jeśli nawet tak właśnie najczęściej się dzieje, to nie wynika stąd, że tylko tak dziać się może. Innymi słowy: jeśli uniwersytet wyjaławia krytykę, to zawsze odbywa się to za przyzwoleniem krytyki. Jak czytaliśmy, Brzozowski policzył ostatecznie i krytykę, i historię literatury między „dziedziny umysłów kulturalnie twórczych”. Że akademizm nie wyklucza twórczości – o tym przekonywał nie będę ani autora „Witryny Czasopism”, ani Włodzimierza Boleckiego2, bo nie ma potrzeby udowadniać (zwłaszcza Włodzimierzowi Boleckiemu), że taki Poetycki model prozy w dwudziestoleciu międzywojennym należy do przedsięwzięć „kulturalnie twórczych”.

Konflikt między krytyką a literaturoznawstwem nie polega więc na tym, że wzloty tej pierwszej temperują i powściągają z zasady kostyczne umysły i wyjałowione dusze „badaczy”. Nawet instytucjonalne okowy akademii same przez się nie wymuszają jeszcze, by krytyka porzuciła swoją misję. Do tego wszystkiego problem sprowadza się jedynie w publicystycznej satyrze. Dużo poważniejszych zagrożeń upatrywałbym choćby w tendencji do wzajemnego u n i e w a ż n i a n i a s i ę krytyki i literaturoznawstwa. Podtrzymuję to, o czym przy innej okazji pisałem wespół z Nowackim: z punktu widzenia akademii krytyka literacka dokonuje się w polu nieistotności, a choć może dobrze służyć popularności oraz osobistej karierze badacza, to jednak dla instytucji oznacza ogromne marnotrawstwo czasu i energii, które można by zużyć raczej na pomnażanie liczby „punktowanych” publikacji w dorobku, pokonywanie kolejnych szczebli zawodowego awansu itd. Natomiast z punktu widzenia krytyka uniwersytet (jako miejsce pracy) zapewnia mu bezpieczeństwo socjalne za cenę niewielkich w sumie zobowiązań – kilku godzin tygodniowo, poświęconych na dydaktykę, oraz napisania dwu czy też trzech (nikomu nie potrzebnych) książek „awansowych”. Tyle tylko, że instytucjonalna podległość budzi resentyment. Za jego sprawą krytyk postępuje dokładnie tak jak pisarz względem krytyka – zajęciom literaturoznawcy, akademika, „badacza” odmawia twórczego charakteru, uznając nawet swoje własne prace za „nikomu nie potrzebne”, pozbawione istotnej wartości, za trybut płacony instytucji. Owszem, za cenę takiego trybutu krytyk zdobywa prawo do zajmowania się… krytyką. Transakcja jest w sumie opłacalna, bo w odróżnieniu od chłopów pańszczyźnianych czasu wolnego otrzymujemy pod dostatkiem, w wolnym zaś czasie – hulaj dusza! przemieniamy się w krytycznoliterackich wolontariuszy. Wszelako niebezpieczeństwo widać już gołym okiem: krytyk na etacie literaturoznawcy pozostaje rozdarty między oficjalną rolą „badacza” i nauczyciela (którą lekceważy) oraz istotną dla niego funkcją krytyka, która wszakże przyjmuje charakter w y ł ą c z n i e osobistej i „prywatnej” opcji. Niebezpieczeństwo polega na trudnościach z pogodzeniem „publicznego” i „prywatnego” wymiaru swojej aktywności. Wszystko to sprzyja wypieraniu krytyki ze sfery publicznej, spychaniu i zamykaniu jej w getcie prywatności. Jedni pielęgnują grządki, niektórzy lubią poezję, a jeszcze inni po godzinach pisują recenzje i szkice krytyczne. W ten sposób społeczna kondycja krytyki nabiera własności nieszkodliwego dziwactwa, działalności hobbystyczno-rekreacyjnej, w najlepszym razie sprowadza się do gimnastyki umysłowej. I dość!

Przed kilku lat Maciej Urbanowski sugerował, że współczesna krytyka przedefiniowała swoją rolę, co w praktyce oznaczało m i n i m a l i z a c j ę własnych zadań3. Ślady takiej minimalizacji Urbanowski dostrzegał między innymi w wyborach czy raczej rozstrzygnięciach genologicznych, w skłonności do opatrywania tomów krytycznoliterackich (najczęściej w podtytułach) słowami „notatki” czy „zapiski”. (Sam również wniosłem tutaj swój „wkład”, umieszczając w podtytule książki z 1998 słowa „zapiski krytyczne”).

Wydaje mi się jednak, że badacz tylko po części wytłumaczył sens takiej operacji. Z całą pewnością ważna była tutaj tradycja personalizmu krytycznoliterackiego. Słowo „notatka” – co przekonująco pokazał Urbanowski – podkreślało również sytuacyjny, prowizoryczny i doraźny status wypowiedzi krytycznej. Sytuowało ją nadto w przestrzeni autoprezentacji, po stronie zarazem autobiografii krytyka, jak i refleksji metakrytycznej, czy ściślej rzecz ujmując – takiej, która chce odsłonić genealogię aktu krytycznego. Jednocześnie ów akt, jako prowizoryczny, zawsze pozostawałby niedopełniony i niezwieńczony, byłby odraczany na rzecz kolejnych prowizoriów i prób, rzutów i przymiarek. Tak pojęta „krytyka minimalistyczna” byłaby więc swego rodzaju „krytycznym brudnopisem”, „szkicownikiem” czy „brulionem”, ekwiwalentem „prozy na brudno”, „sylwizmu”, „nowej prywatności”. Odpowiadałaby zatem tej świadomości literackiej, która poczęła się kształtować jeszcze w latach sześćdziesiątych i która dominowała do końca dziewiątej dekady. Ale choć oddziaływała także później, to w latach dziewięćdziesiątych znalazła się już na fali schodzącej. Czyżby więc nadużywanie słowa „notatka” w ostatniej dekadzie XX wieku było świadectwem epigoństwa krytyki? Zastanawia wszakże, iż po słowo „notatka” sięgali krytycy tak różni, jak Stala, Nowacki czy Maliszewski. Czyżby ich wszystkich określała i definiowała tradycja Jana Błońskiego, Jerzego Kwiatkowskiego, Andrzeja Kijowskiego? Otóż nie – określenia „notatka” czy też „zapiski” nie zawsze miały sens ściśle genologiczny i niekoniecznie sugerowały upodobnienie wypowiedzi krytycznej do dziennika, notatnika, szkicownika czy felietonu, nie zawsze pociągały za sobą rezygnację z „myśli syntetyzującej” i nie oznaczały „zluzowania” perspektywy historycznej przez metafizyczną. Użycie słowa „notatka” mogło wynikać nie tylko z promieniowania tradycji personalizmu krytycznego. Bywało również podyktowane zupełnie inną interpretacją kryzysu władzy sądzenia.

Nie ma innej krytyki niż ta, która rozgrywa się na agorze. Personalizm nie był tu żadnym wyjątkiem. Jeśli postulował on i praktykował „udomowienie” relacji komunikacyjnych, jeśli adorował jednostkowość i niepowtarzalność każdego „romansu z tekstem” – wszystko to miało przejrzysty sens społeczny. Było przeciwwagą dla monopolu komunikacyjnego ośrodków władzy, miało również być lekcją osobistej niezależności i godności. Kultywowanie osobności oznaczało sprzeciw wobec tendencji unifikujących. Sytuacja po roku 1989 wygląda wszakże zupełnie inaczej. Naszym problemem nie jest już bezwzględny prymat monolitycznego dyskursu władzy, lecz postępujący r o z k ł a d s f e r y p u b l i c z n e j (nie mam tu na myśli rozpadu jakiejś wspólnoty!), któremu towarzyszy i który wspomaga ideologiczny dogmat o równorzędności wszelkich wyborów oraz aktów wartościujących.

Każdy czyta, co chce i jak chce. I nie ma znaczenia, że realia komunikacji publicznej raz po raz zaprzeczają tej regule. Wszak działając na rzecz upodmiotowienia kolejnej „wspólnoty interpretacyjnej”, otwierając nowe możliwości i zarysowując nowe perspektywy rozumienia tekstu, wypróbowując nowe języki i nowe dyskursy – czyniąc to wszystko, jedynie p o t w i e r d z a m y obowiązujące reguły gry. W ten sposób zaciera się różnica między afirmacją a kontestacją zastanego stanu rzeczy, różnica między – powiedzielibyśmy – postawą akademika i postawą krytyka. Obie okazują się równoważne i wymienne.

Można byłoby powiedzieć, że w tej sytuacji akademicka dyscyplina oraz związane z nią wymogi poprawności metodologicznej są jakąś namiastką reguł rozstrzygających o prawomocności interpretacji. Nie łudziłbym się jednak – to tylko protezy. Wzdychanie za krytykami z tamtych lat, za utraconymi bóstwami: geniuszem, arcydziełem i kanonem niewiele tu pomoże. Wyklinanie „literaturki” – jeszcze mniej. Pozostaje jednak wciąż do naszej dyspozycji potencjał, który tkwił w krytycznych dyskursach nowoczesności. Jeżeli bowiem Habermas miał rację, przedstawiając modernizm jako „niedokończony projekt”, to w tym sensie, że „niedokończenie” jest konstytutywną cechą nowoczesności. Oznacza to zaś, że sąd krytyczny musi przekraczać horyzont aktualności, bo choć odnosi się on do tego, co faktycznie jest, to wywodzi się i czerpie swoją prawomocność z tego, co pozostaje w sferze możliwości. Pisał Brzozowski: „Krytyk jest to zdolność poznawania rzeczy, które dopiero mają być stworzone, jest to poznanie uprzedzające potencjalnością swą rzeczywistość i tęskniące za nią” (St.B., s. 510).

W takiej perspektywie współczesny kryzys władzy sądzenia w pierwszej kolejności wiązałby się z utratą wiary w to, że jest jeszcze jakieś „jutro”, które powinno być różne od „dzisiaj”. Wiązałby się nadto z utratą rzeczywistości pojmowanej jako przezwyciężanie faktyczności, jako p r z e j ś c i e od tego, co jest, do tego, co „dopiero ma być stworzone”. Złożona z nieskończonej (potencjalnie) liczby punktów sieć znosi dialektykę projektu i realizacji. Zastępuje ją chaotyczny (to znaczy: niezorganizowany celowo) obieg informacji. Tracąc możliwość odwołania się nawet do tej instancji, w imię której występował (pragnął występować) krytyk nowoczesny, a mianowicie – określonej wizji przemiany świata, stajemy przed perspektywą takiej krytyki, która zdaje się dzielić los geniuszu, arcydzieła oraz kanonu, a więc krytyki niemożliwej, k r y t y k i p o z a s ą d e m w a r t o ś c i u j ą c y m. Stąd powściągliwość.

Nie wierząc w gruntowną przemianę świata czy bodaj naprawę literatury, nie znajduję wszakże powodów ani podstaw do zamilknięcia krytyki. Wręcz przeciwnie, świadomość, że nie zajmuję pozycji arbitra, że moje prawo do wydawania werdyktów i orzeczeń jest co najmniej wielce problematyczne – wszystko to zdaje mi się wyzwalające. Zyskuję, po pierwsze, większą swobodę manewru. Po wtóre, skoro nie jestem zobligowany do podporządkowania się żadnemu kodeksowi ani nawet do wypracowywania własnego kodeksu, to w konsekwencji walor autonomii przysługuje każdemu z moich rozstrzygnięć (powiedzmy, mikrorozstrzygnięć) tekstowych i krytycznych – bez względu na to (ale za to w z w i ą z k u z tym), że są one prowizoryczne, sytuacyjne, dynamiczne (in Progress) oraz „niezwieńczone”, pozbawione mocy egzekucyjnej, a ponadto są uwikłane w logikę samoprzekroczenia. Mówiąc krótko, im mniej władzy sądzenia, tym większa autonomizacja i heteronomiczność owych „mikrosądów”. Autonomia i heteronomia mają też czytelny aspekt etyczny i polityczny. Zadaniem krytyki okazuje się dyspersja tekstu oraz sensu, „rozszczepienie” sieci tak, by wydobyć jej heterogeniczność. Jeśli Brzozowski żądał od krytyki „przezwyciężania” swojego przedmiotu, to nie stało się tak, by potrzeba taka straciła na aktualności. Rzecz jednak w tym, że zadanie „przezwyciężania” przez krytykę odnosi się w pierwszej kolejności do samej krytyki, która zawsze musi dążyć do rozbioru przesłanek własnego rozumowania. W tym sensie wskazane wydaje się nie tylko podtrzymanie, lecz także nawet m a k s y m a l i z a c j a nowoczesnego krytycyzmu. Tyle że w naszym wypadku ruch „przezwyciężania” nie oznacza wychylenia ku temu, co przychodzi z przyszłości, ale działanie tego, co Johnson nazwała „różnicą krytyczną”, „różnicą wewnętrzną”, różnicą „od samego siebie”4.

Z tradycyjnego punktu widzenia odrębność krytyki oraz nauki wykłada się jednoznacznie: krytyka wartościuje, podczas gdy nauka oraz wiedza preferują „czysty” opis. I jakkolwiek złożona jawiłaby się nam relacja między krytyką a literaturoznawstwem, sam rozdział wciąż pozostaje w mocy. Antagonizm nie oznacza jednak wzajemnej obojętności ani wykluczenia. Jest oczywiste, że sądy wartościujące oraz opisowe stwierdzenia zawsze się warunkują. Krytyka zaś współczesna, krytyka poza władzą sądzenia może z punktu widzenia akademii okazać się tym bardziej intrygującym partnerem. Nie trzeba nikomu dowodzić, że akademicka wiedza o literaturze zdobyła tę świadomość, że zdania opisowe nigdy nie są neutralne, że kategorie poznawcze współtworzą przedmiot opisu, że prawomocność wszelkich twierdzeń ogranicza się do ēpisteme, która te twierdzenia umożliwia. „Postmodernistyczna kondycja” oznacza, że refleksja akademicka, podobnie jak krytyka, nie może zbyć problemów, które dyktuje świadomość związana z ograniczeniami oraz s a m o o g r a n i c z e n i a m i zasadności tejże refleksji. Ostatecznie pisarz, krytyk i badacz literatury spotykaliby się w tym samym „świecie literackości”, rozumianym jako otwarta (nieentropijna), samoorganizująca i samotworząca się w sposób niecelowy „sieć”5.

Jaka rola przypadałaby tutaj krytyce? Otóż jej szczególnej trosce powierzona byłaby kwestia prawidłowej dyfuzji literatury z innymi systemami organizacji społecznej, tak, aby w ten sposób zagwarantować stosowną otwartość naszego układu i osmotyczny charakter całego zbioru wyższego rzędu. To prawda, że krytyka nie działa na uniwersytecie, lecz funkcjonuje tylko na agorze. Trzeba to jednak dobrze rozumieć. Rola krytyki nie sprowadza się bynajmniej do tego, by stanowić kanał komunikacyjny, być swoistym pasem transmisyjnym pomiędzy, na przykład, uniwersytetem a rynkiem. Nie chodzi też o samą tylko (miejmy nadzieję, że dobrą) obecność w mediach czy też pracę na umowę-zlecenie dla Agory S.A. Otóż zadanie „bycia na agorze” wykłada się jako zobowiązanie do tworzenia, transformowania i przemieszczania agory. Co oczywiste, mam na myśli działalność przeciwstawiającą się wszelkim tendencjom do upodobnienia, a tym bardziej – poddania się obowiązującym regułom komunikacji publicznej. Nie wystarcza przy tym próba samego ich (krytycznego) opisu. Chodzi o to, aby reguły te zmienić, wskazując choćby na inne punkty odniesienia. U c z y n i ć u n i w e r s y t e t a g o r ą z p r a w d z i w e g o z d a r z e n i a – po to krytyk pojawia się w murach akademii.

Krzysztof Uniłowski


Przypisy:

1W roku 1995 Krzysztof Kłosiński podczas studencko-pracowniczej konferencji literaturoznawczej mówił w związku z perspektywą przemian technologicznych: „[…] dotychczas moje słowo zachowywało prawo własności do słowa Dantego dlatego, że jestem upoważniony, że mam taki dyplom, bo mam taki tytuł i – że tak powiem – takich samych uprawnień nie posiada czytelnik. […] To uzurpacja, obrzydliwa, wstrętna, której symbolem jest uniwersytet, instytucja, która w gruncie rzeczy jest wypaczeniem akademii, powiedziałbym, pruskim wypaczeniem idei akademii…” (O multimediach i uniwersytecie – dyskusja. W zbiorze: Po Dantem. Wybór materiałów z VIII Konferencji Pracowników Naukowych i Studentów Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej UŚ pod red. J. Olejniczaka. Katowice 1996, s. 57). Czy przemiany technologiczne rzeczywiście wyzwoliły lub wyzwolą literaturoznawców z roli funkcjonariuszy, można powątpiewać. Symptomatyczna wydaje mi się jednak sama tęsknota za takim wyzwoleniem.

2 Zob. W. Bolecki, Krytykę zabiły uniwersytety. „Dziennik” z 25 października 2006. Tę publicystyczną szarżę cenionego literaturoznawcy przywołuje i wspiera się nią w swoim ataku na „akademizm” Kasprzak.

33 M. Urbanowski: Uwagi o krytyce literackiej lat 90. W zbiorze: Literatura polska 1990-2000. Pod red. T. Cieślaka i K. Pietrych. Kraków 2002, t. 2, s. 37-45.

4B. Johnson, Różnica krytyczna. Przeł. M. Adamczyk. W zbiorze: Dekonstrukcja w badaniach literackich. Pod red. R. Nycza. Gdańsk 2000. Nb. zdaniem Johnson literatura stanowi pełniejszą manifestację „różnicy krytycznej” od krytyki, albowiem „tekst literacki przekazuje różnicę wewnętrzną, którą »zna«, ale której nie może wypowiedzieć, natomiast tekst krytyczny, usiłując wypowiedzieć, redukuje ją do tożsamości” (ibidem, s. 277-278). Otóż sądzę, że tekst krytyczny nie musi wcale dążyć do wyrażenia czy skodyfikowania różnicy. Może ją również przejąć, przeszczepić na własny grunt tak, aby siła dyspersji tej różnicy została zachowana, a nawet wzmocniona w ramach wypowiedzi krytycznej.

5Por. K. Bartoszyński, Od wiedzy o literaturze do „świata literackości”, [w:] idem, Powieść w świecie literackości. Szkice. Warszawa 1991, s. 266-270. Wprowadzając metaforę „świata literackości”, Bartoszyński inspirował się przede wszystkim pojęciem „systemu” w konstruktywistycznym rozumieniu Siegfrieda J. Schmidta.

Artykuł pochodzi z czasopisma „Pogranicza” nr 2 (73) 2008.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
INNEGO KOŃCA ŚWIATA NIE BĘDZIE
W POSZUKIWANIU UTRACONEJ TOŻSAMOŚCI
MOJE POKOLENIE?

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt