Witryna Czasopism.pl

nr 13 (191)
z dnia 5 lipca 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum

APELACJA OD WYROKU

Obserwacja najświeższego dyskursu krytycznego młodego pokolenia pozwala śmiało sformułować tezę, że po mniej więcej trzyletnim marazmie, równolegle do debaty nad społecznym zaangażowaniem literatury, dyskurs ów zaczyna koncentrować się już nie na pokoleniowych definicjach, estetycznych rozpoznaniach, genologicznych kodyfikacjach, ale na samej infrastrukturze literatury, mechanizmach jej dystrybucji. Wzdycha się też raz po raz ku obiegowi wysokonakładowemu i szuka przyczyn własnego „skazania na wygnanie”, powszechnego ostracyzmu, wyrzucenia na margines i nieistotności głosu. W rozlicznych panelach dyskusyjnych, organizowanych przy okazji różnych targów i rosnących w liczbę festiwali, w polemikach czasopiśmienniczych, wywiadach – niszowi twórcy i redaktorzy periodyków coraz częściej dają wyraz poczuciu unieważnienia własnych dokonań i bieżących działań, redukcji publicznego oddziaływania, odcinania dróg dotarcia do czytelnika, dyskryminacji w kształtowaniu oficjalnego wizerunku literatury. Wśród postaw przyjmowanych wobec rynkowego status quo młodej literatury można z grubsza wyróżnić dwie: krytyczną i krytykancką w stosunku do rynkowych procedur, do wymykającej się spod kontroli komercjalizacji kultury i jej „uwolnienia”, oraz drugą – traktującą zjawisko niszowości jako „kuźnię talentów”, misję artystyczną, bastion elitaryzmu, który dostarcza obiegowi wysokonakładowemu twórców w pełni ukształtowanych literacko i przygotowanych do uczestnictwa w kulturze oficjalnej.


To drugie stanowisko jest – jakżeby inaczej – bliskie nade wszystko rzeczonemu dyskursowi medialnemu, ubolewającemu nad niesprawiedliwością rynkowych mechanizmów (zgodnie z którymi sam funkcjonuje), i wylewającemu od czasu do czasu kilka krokodylich łez nad niedorozwiniętym młodszym bratem – obiegiem niszowym, aby w ten sposób umyć ręce od odpowiedzialności za współudział w jego upośledzaniu. Specyfika tego działania, dopuszczającego do głosu własny „eksces” (by posłużyć się aparatem pojęciowym nowej lewicy), czyli krytykę panującego powszechnie komercyjnego układu, potwierdza jedynie przewagę wysokonakładowej aktywności. Uciekanie się wobec twórców offu do retoryki „Don Kichotów” i „ostatnich Mohikanów”, „obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”, retoryki wskazującej na heroizm działań – uszczelnia jedynie granice tego skansenu, pogłębia okopy wokół literackiego getta. Ewidentny przykład medialnej stylistyki nobilitującej niszowość i celebrującej „niezależność” pewnych środowisk wydawniczych stanowi język, jakim krakowska „Wyborcza” posłużyła się, opisując tamtejsze II Targi Wydawnictw Internetowych i Niszowych (Kontrapunkt dla kultury masowej, z 20 marca 2007). Tymczasem, jeśli możemy mówić o jakichkolwiek świadomych wyborach – to nie o separatystycznych decyzjach „alternatywy”, ale o zamykaniu się potentatów z premedytacją na oddolne propozycje niskonakładowe. Tę retorykę, niestety, przyjęli też sami gospodarze targów, organizując m.in. panel pod hucznie brzmiącym tytułem IV obieg kultury w IV RP i pozytywnie wartościując pojęcie niszy jako ostoi artystycznych wartości w świecie rządzonym i urządzonym przez pieniądz. Niestety, używany przez nich język ma tendencje do normalizowania i konserwowania indolencyjnej sytuacji, do niebezpiecznych zmian w nacechowaniu kategorii offu, która na każdym kroku powinna podkreślać własną niemoc i pejoratywność – nie zaś racjonalizować sobie niekorzystne położenie, podkreślać własne skazanie na banicję przez czynniki zewnętrzne, demaskować hipokryzję protekcjonalizmu ze strony mass mediów, dla których symbioza z obiegiem niskonakładowym przestała być misją społeczną (o ile jeszcze parę lat temu mogliśmy mieć co do takiej „misji” jakiekolwiek złudzenia) z powodu jej braku spektakularności, jaką gwarantują zapewne studnie głębinowe w Afryce... Ponadto, strategią obiegu medialnego w ostatnich latach stała się jego samowystarczalność, pociągająca za sobą symulację totalnej reprezentacji literatury, skanalizowanej w kilku wydawnictwach i w kilkunastu nazwiskach goszczących w kółko na łamach i nominowanych do populistycznych nagród. Ich specyfikę niezwykle trafnie opisuje Przemysław Czapliński w Powrocie centrali: „zmierzamy do sytuacji – a może już w niej tkwimy – w której prawdziwym zwycięzcą wielkich konkursów będzie sama nagroda”. Tymi metodami dominujący dyskurs medialny finguje własne zainteresowanie dokonaniami literackimi, ograniczając je do eksponowania zjawisk zgodnie z określonym, układowym kluczem, który dla przeciętnego odbiorcy, kształtującego swoją świadomość wyłącznie w ramach zredukowanego obiegu, pozostaje nieweryfikowalny (czy najlepszą literatką roku wg „Wyborczej” zostanie Maria Janion?).


W ten nieco oględny sposób chciałbym rozprawić się z pojęciem offu w literaturze, zaznaczając, że bliższa mi jest w tym medialnie ukierunkowanym karnawale postawa narzekania i kwestionowania, będąca fundamentem wszelkiego ruchu i zaangażowania na rzecz zmiany, niż postawa sankcjonująca i racjonalizująca owo wykluczenie literatury ze sfery publicznej, która operuje galwanizacyjnymi, pozytywnie nacechowanymi pojęciami alternatywy, kontrkultury, undergroundu, offu, czwartego obiegu, piątej władzy i niszy, kompensując sobie własną marginalizację przekonaniami o indywidualności głosu, bezkompromisowości gestu, możliwości stawiania – z tej wycofanej pozycji – oporu zhomogenizowanej kulturze masowej lub – co gorsza – iluzjami o przenikaniu do koniunkturalnego obiegu. Pół biedy bowiem, jeśli to podskórne unieważnienie wynika z odgórnego wykluczenia; gorzej, kiedy staje się funkcją zafałszowanej świadomości samych „działaczy” dewaluowanej sfery aktywności. Grzegorz Wysocki w artykule Płodna redakcja „Ha!artu” sprzedaje marchew i ogląda Małysza (na dachu) („Red.”, nr 2/2007), polemizując ze wstępniakiem dziewiętnastego numeru krakowskiego periodyka, agituje: „chwała wam za to, pisma offowe, że jesteście, bo gdyby nie wasza praca, gdyby nie godziny spędzone nad maszynopisami i rękopisami, „Newsweek” i „Wyborcza” nie miałyby o czym i o kim pisać. Czy nie można spojrzeć na to z tej strony i miast używać słowa »pasożytnictwo«, mówić »symbioza«? Czy naprawdę jest tak, że wy, redaktorzy „Lamp”, „Ha!artów” i „Toposów” wszelakich, nie widzicie żadnego sensu swej pracy, że nie cieszycie się tym, iż Shuty czy Kuczok zostali zauważeni w dużej mierze dzięki waszym działaniom i wydawnictwom, czy nie raduje was to, że właśnie dzięki wam dołączyli do wartych uznania zdaniem establishmentu, czy doprawdy nie odczuwacie żadnej satysfakcji, że to u was przez co najmniej kilka lat dojrzewali?”. Wniebopienie Wysockiego skłonny jestem złożyć na karb niezwykle krótkiego (rocznego?) uczestnictwa krytyka w życiu literackim. Blisko dziesięcioletnie wypracowywanie przez „Ha!art” – powiedzmy – pewnych hierarchii (a przez inne pisma znacznie dłuższe), które obieg publiczny ma w głębokim poważaniu, prowadzi i do frustracji nieistotnością własnego głosu, i do niewiary w sens organizowania literackiego zaplecza, z którego sporadycznie wyciągani przez środki masowego przekazu – jak króliki z kapelusza – twórcy zaczynają obracać się w zupełnie innym, całkowicie hermetycznym, zmonopolizowanym obiegu wartości. Jestem ciekaw, czy Grzegorz Wysocki po kilku latach dęcia w nierezonującą na szerszą skalę tubę będzie z równym entuzjazmem podchodził do swego posłannictwa. Rzecz jasna, „symbioza” obiegów, o której wspomina krytyk, też jest zwyczajną mistyfikacją, pewnym konstruktem myślowym „na wyrost” – nie zauważyłem bowiem, by obieg wysokonakładowy używał jakichkolwiek zwrotów grzecznościowych wobec niszy w podzięce za wykształcenie zacnego autora.


W kulturze polskiej, do szczętu przesiąkniętej modernizmem, pisarz sam jest dystrybutorem własnego talentu, pochodzi znikąd, z fantasmagorycznego świata, zaś laury przypadają jedynie bezpośrednim dyspozytorom jego publicznego objawienia (czyli potentatom). Dopiero moment tego objawienia uważa się za przesilenie, za właściwą erupcję talentu, zaś wcześniejsze dokonania twórcze mogą dopiero wtórnie zostać rekomendowane przez odkrywcę, zazwyczaj w postaci reedycji tytułów sprzed objawienia, na czym znów zarabia potentat. Miernikiem wartości dzieła stała się bowiem skala jego obecności w opinii publicznej, a stąd już tylko krok do stwierdzenia, że cała produkcja literacka wyrzucona poza medialny nawias nie jest warta zainteresowania ze strony czytelników.


Uważam niniejszym, że pojęcie offu należałoby w ogóle wykluczyć z debaty o funkcjonowaniu literatury, gdyż wprowadza ono w nazewniczy błąd, wskazując już tylko na skalę zjawiska, a jego pozytywne konotacje z ruchem lat – powiedzmy – 1986-1995 w nieuzasadniony sposób komplementują jego dyskryminowaną pozycję. Po pierwsze, dlatego, że pojęcie offu czy alternatywy istnieje dziś trochę siłą inercji oraz – paradoksalnie – tradycji i nie ma swojego odpowiednika w nowej, skomplikowanej rzeczywistości. Przed symbolicznie przełomowym rokiem ’89 odnosiło się ono bowiem głównie do art-zinowej produkcji tzw. trzeciego obiegu, będącego – w rzeczy samej – alternatywą dla alternatywy, jaką z kolei wobec obiegu oficjalnego stanowiła opozycja. Przede wszystkim zatem – wybór sfery literackiej działalności był kwestią świadomej decyzji, a nie immanentnej lokacji w systemie. Wybór ten wydawał się – z naszej perspektywy patrząc – o tyle oczywisty, że dotyczył kilku poziomów naraz: instytucjonalnego, duchowego, aksjologicznego, w pewnym sensie także estetycznego, i zapewne wielu innych. Ale skoro cenzurę instytucjonalną zastąpiła cenzura rynku, zaś na miejsce kapitału aksjologicznego wszedł kapitał finansowy, trudno mówić o jakimkolwiek świadomym wyborze obiegu; kiedy w miejsce centralizacji ideologicznej pojawia się centralizacja kapitalistyczna, a punkt odniesienia w jakiś sposób się wirtualizuje, wymyka precyzyjnym ujęciom, przestaje stanowić siłę rzeczywistą, tj. taką, której działanie można przewidzieć – trudno istnieć „na zewnątrz” procesów, wyznaczających dopiero horyzont tego istnienia i określających pozycję, z jakiej da się usłyszeć głos w sprawie.


Trzy obiegi, funkcjonujące u schyłku PRL-u, to również trzy zasadniczo odrębne struktury (choć w pewnym zakresie osmotyczne; np. „brulion” łączył w sobie procedury opozycyjnego zaangażowania z prezentacją zjawisk typowych dla kontrkultury), cementowane na podstawie przede wszystkim dyktatu idei (oraz antyideowego wydźwięku alternatywy), a nie zasad kolportażu. Tymczasem lata dziewięćdziesiąte, uwalniając niejako idee i dopuszczając do opinii publicznej głosy zarówno skrajne, jak i „przejściowe”, demontując dychotomiczny paradygmat, na zgliszczach którego wreszcie w pełni mógł zapanować policentryzm, upowszechniły i umasowiły niejako treści offowe, legitymizowały istnienie kultur alternatywnych, wpisując je w pluralistyczny rynek idei. Ba, można nawet powiedzieć, że alternatywne, polifoniczne treści zdominowały nowy układ myślowy: zakwestionowane zostały prawdy uniwersalne, jednoznaczność i obiektywność porządków aksjologicznych zdemaskowano jako źródło indoktrynacji i przemocy symbolicznej władzy, zaś liberalno-demokratyczny system usankcjonował prywatność rozstrzygnięć, względność i lokalność hierarchii wartości, ich kulturowe i historyczne zdeterminowanie. Słowem – większość elementów myśli humanistycznej (głównie – postmodernistycznej) przyświecającej dotąd trzeciemu obiegowi, a odpieranej przez władzę (myśl ta dysponowała bowiem wystarczającymi narzędziami do rozbrojenia jakichkolwiek struktur ideologicznych), uformowało w latach dziewięćdziesiątych nowy sposób myślenia o sferze prywatnej i publicznej, stało się obowiązującą normą postrzegania nowej rzeczywistości społecznej. „Tradycyjny” off rozpłynął się zatem w tym, co ogólne – we własnym przeciwieństwie.


Po trzecie, symptomatyczne wydaje się też rozmycie kolejnych offowych kategorii, definiowanych przez opozycję kultury (literatury) „wysokiej” i „niskiej”, hermetycznej i popularnej, profesjonalnej i amatorskiej, oficjalnej i potocznej. W 1994 roku Michael Fleischer w książce Overground, analizując zjawisko polskiej literatury alternatywnej, wyróżnił jej „prąd awangardowy” (powołując się m.in. na Scenę Gdańską, w tym – grupę Zlali mi się do środka); jego cechą (estetyczną?) byłoby „równanie w dół”, stosowanie „metody zerowej”, zgodnie z którą „Proponowane są elementy napięcia, napięcie jest budowane, rozładowywane jest ono jednak nie poprzez – wyczekiwaną – pointę, lecz poprzez trywializowanie. Tekst kształtowany jest jako nieinteresujący, pozbawia się go takich cech, które zwyczajowo wyróżniają go jako tekst literacki, artystyczny, wartościowy, itd.”. I dalej: „Podchwycone przez młodą generację tematy czy wartości literackie zaszeregowywane są przez tak zwaną – i tak też pod względem kolektywnych symboli funkcjonującą – wysoką kulturę jako banalne i trywialne” (Banalizm?, w: Xerofuria, SDK, Warszawa 1995). Powinowactwa offu z awangardą wydają się klarowne przynajmniej ze względu na pewne techniki eksterminacji sztuki, próby rozsadzenia instytucji literatury w ramach jej własnego dyskursu. W obydwu przypadkach chodziło – rzecz jasna – o detonację określonych standardów literackich, uprzywilejowujących tekst ze względu na jego ideową wymowę, podtrzymanie ciągłości tradycji patriotycznej czy aktywację symboliki narodowej. Etos wyzwoleńczy już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy załamanie systemu było nader oczywistą prognozą, zaczął się dezaktualizować jako obowiązująca narracja i domena języka literackiego, zaś najskuteczniejszą metodę jego rozbrojenia stanowiło kontrowanie odświętnego, patetycznego stylu żargonem i ironią, wywracanie go na nice dzięki ekspozycji brutalnej codzienności, odrzucenie niepisanego, zwyczajowego rezerwuaru literackich formatek i tradycyjnych kryteriów klasyfikowania tekstów jako „literackie”. Tak więc – należało podpalić bibliotekę hegemonicznej tradycji i rozsadzić granice kanonu literatury, wpuszczając do niej wszystkie wykluczone języki, pełną reprezentację rzeczywistości, przywracającą literaturę życiu i życie literaturze. W ten oto sposób off gromadził w sobie liczne niedoreprezentowane (bo sprywatyzowane) języki i narracje, które nie mieściły się w dwu pozostałych obiegach, a które w latach dziewięćdziesiątych swobodnie przeniknęły do sfery publicznej, współtworząc ją na równi z antagonistycznymi narracjami narodowymi. W ikonicznej świadomości masowej mogą zatem swobodnie koegzystować ze sobą Czesław Miłosz i jego niegdysiejszy offowy adwersarz Jacek Podsiadło, który w ramach wypalającego wszelkie konflikty obiegu otrzymał w 2000 roku literacką Nagrodę samego Czesława Miłosza. Ponadto, dzisiejszy scentralizowany obieg medialny jest na tyle pojemny i przezorny, że wchłonie każdą, najbardziej nawet błahą i zintymizowaną narrację (zgodnie ze strategią zawężania granic prywatosfery i ekshibicjonistycznej przejrzystości), radykalną inność językową (kazus Masłowskiej) czy wreszcie dopuści do głosu dyskurs (by w ten sposób go skanalizować, zapewne) szykujący jawny zamach na sam system (na jesieni 2007 roku w telewizji [sic!] publicznej ma ruszyć program rewolucyjnej lewicy Sławomira Sierakowskiego, mimo że nawoływanie do przewrotu ustrojowego jest w naszym państwie konstytucyjnie zakazane). W tych okolicznościach zwyczajnie nie widzę treści, które musiałyby szukać swojej reprezentacji gdzieś poza głównym obiegiem, nie widzę niedoeksplorowanej przestrzeni, która mogłaby się ukonstytuować pod jakimś hipotetycznym konstruktem-pojęciem offu ani wreszcie możliwości oddziaływania – bo ambicji wpływu off się nigdy nie wyzbył – poza zrytualizowanymi – jak to formułuje Czapliński w Powrocie centrali – schematami (a więc i nośnikami) komunikacji społecznej.


Powracając do zarysowanych na początku poprzedniego akapitu opozycji kultury „niskiej” i „wysokiej”, należy powiedzieć, że w momencie rozpadu czy może lepiej – by nie popaść w zbytnią schematyzację – rozejścia się obiegu oficjalnego i niszowego (mam bowiem świadomość, że granice między nimi nie są delimitacyjne, lecz „magnetyczne”, i że nisza znajduje się – w gruncie rzeczy – w ciągłym ruchu pomiędzy „on” a „off”), nastąpiła pewnego rodzaju prefiguracja w przynależności kategorii kultury „niskiej” i „wysokiej” do określonego obiegu. Po pierwsze, dlatego, że wpuszczony w latach dziewięćdziesiątych na podwórko polskiej literatury (hołubiony przez off) postmodernizm przewartościował i na dobrą sprawę zniósł te pojęcia, wskazując na tożsamość predyspozycji różnych języków i ich interdyskursywność. Po drugie – jeśli już utrzymamy w mocy te kategorie, należałoby dziś definiować „literaturę wysoką” raczej przez szczególną złożoność materii literackiej, jej świadomość estetyczną, niekonwencjonalność i różnicę, opór wobec sformatowania, poszukiwanie nowych środków wyrazu i wreszcie – pewną „świeżość” postrzegania tematu. Off lat 1986-1995 opowiadał się zatem po stronie literatury „niskiej”, ale tylko o tyle, o ile rezygnował on z pompatycznego języka, neoromantycznych stylistyk i rozbuchanej metaforyki. „Równał w dół” pod względem środków stylistycznych, jednak właśnie w ten sposób unikał zestandaryzowania przynależnego literaturze oficjalnej. Jednocześnie dyferencjacja językowa, można powiedzieć, z własności literatury trywialnej stała się cechą konstytutywną twórczości „wysokich lotów”. I oto literatura dojrzała artystycznie, poniekąd „profesjonalna”, wymagająca od czytelnika niebagatelnego przygotowania – schodzi dziś do podziemia właśnie ze względu na swoje wyrafinowanie. I nie jest ono symptomem żadnej hucpy, środowiskowej hermetyzacji, erudycyjnych popisów – podlega po prostu charakterystycznej dla wszystkich dziedzin życia specjalizacji, będącej warunkiem jakiegokolwiek progresu czy ewolucji, a także zabezpieczenia przed amatorstwem i epigonizmem, przed wtórnością rozpoznań i odruchowym powielaniem formuł dobrze zadomowionych w publicznej świadomości.


Ale istnieje także pomiędzy garażem a pałacem coraz bardziej widoczny ruch w drugą stronę, polegający na dostosowywaniu literatury offowej do standardów dyktowanych przez media i popyt (gdyby Kuczok w Gnoju nadal uprawiał swój stylistyczny karnawał, jakiego pokaz stanowiły – notabene świetne, odkrywcze językowo, oniryczno-parodystyczne opowiadania ze Szkieleciarek czy Opowieści słychanych – o sukcesie mógłby chyba zapomnieć). Te z kolei wykazują wyraźne preferencje – by powtórzyć za Czaplińskim – „dla »literatury zrozumiałej« i dla książek »podejmujących ważne tematy w sposób prosty i piękny«”, które „dokładają się do zaniku różnic, do pogłębiania się procesu unifikacji i standaryzacji”. I tak, uczestnicy obiegu niszowego próbują „podrobić styl książek zwycięskich” czy jakkolwiek uznanych przez media za wartościowe. „(…) to drugie zaś – zwłaszcza od nawrotu koniunktury realistycznej – związane jest z odnajdywaniem w literaturze »naszej rzeczywistości«. Tym samym media promują prozę reprodukującą obrazy świata społecznego przedstawiane przez nie same”, zaś wszelkie pojęcia „oryginalności, idiomatyczności, stylistycznej odrębności, środki masowego przekazu kierują (…) w stronę frazesu”. Gdy do tego zjawiska dodamy ogromną liczbę niszowych książek – wydawanych głównie własnym sumptem lub przez niekompetentne organy (instytucje kulturalne lub rosnące w siłę wydawnictwa pobierające opłaty za publikowane książki) – których autorzy reprezentują gusta czytelnicze ogółu lub nawet poniżej przeciętnej (Paweł Dunin-Wąsowicz obliczył kiedyś – choć nie wiem, jakim cudem – że około dwóch milionów Polaków pisze wiersze. To więcej niż kupujących co roku choćby powieść sensacyjną lub kryminał, nie mówiąc już o poezji!) – otrzymamy zmelanżowany i zdezintegrowany obraz offu, w którym nie wiadomo już, kto ma dyktować hierarchie. Potraktowanie offu jako przestrzeni twórczości nieprofesjonalnej (aspirującej przecież do powszechnego uznania i atakującej masowo – często kosztem całkiem „porządnych” wydawnictw – „EMPiK-owe” półki) też nie wydaje się zatem uzasadnioną propozycją.


Wreszcie, proste przeciwstawienie wycofanej ze sfery publicznej literatury wysokiej (szczególnie złożonej pod względem artystycznym) i hegemonizującej rynek literatury popularnej (spłaszczonej, przezroczystej, odtwarzającej zadomowione w świadomości publicznej formuły, żonglującej oswojonymi przez czytelników konwencjami) nie uda się z jeszcze jednego względu – z takiego mianowicie, że początkowy rozpad centrali pociągnął za sobą relatywizację kryteriów wartościowania, pozbawił środowiska literackie ogólnych praw opiniotwórczych, skompromitował obiektywność sądów, zamykając je w kręgu „specyficznych”, „subiektywnych” dyskursów o literaturze. Dziś dyskurs medialny dowartościowuje dzieła poprzez samo dopuszczenie ich do omówienia, jeżeli zaś wykazuje jakikolwiek krytycyzm, to nie w stosunku do „autorytetów” ani produkcji popularnej, lecz jedynie wobec sporadycznie przyjmowanych na swoje łamy młodych autorów. Wyznacznikiem walorów dzieła stała się sama jego obecność w świadomości publicznej i zasięg oddziaływania: „jednym z najniebezpieczniejszych objawów centralizowania się układu literackiego jest postrzeganie istniejącej hierarchii wydawnictw jako odzwierciedlenia wartości publikowanych przez nie książek. W powszechnym odbiorze kilka nazwisk i kilka firm edytorskich reprezentuje to, co najwartościowsze” – by ostatni raz zacytować Przemysława Czaplińskiego.


W tak zorganizowanej – i samoorganizującej się – rynkowej infrastrukturze nie widzę miejsca dla offu, „alternatywy”, „kultury niezależnej”. Bo niby wobec czego miałaby ona być „niezależna”? Wobec koniunktury? Musiałaby wyzbyć się ambicji jakiegokolwiek oddziaływania, a to czyni jej status wielce wątpliwym. Wobec polityki, ekonomii i ideologii? Ten mit wystarczająco już zdetronizowała młoda lewica spod znaku „Krytyki Politycznej” i redukcjonizmu hermeneutycznego, udowadniając wszechobecność ekonomicznych i ideologicznych struktur – zarówno w publicznych, jak i prywatnych dyskursach – niezauważanych przez „zafałszowaną świadomość” społeczną. Do ich uświadomienia i demaskacji – zgodnie z tą teorią – należałoby zatem doprowadzić m.in. dzięki autodefinicjom politycznym wszystkich uczestników procesu komunikacji.


A zatem „niszę” pozostaje definiować jedynie w kategoriach pewnego układu sił rynkowych, możliwości dystrybucji i upowszechniania poszczególnych zjawisk oraz – w pewnym zakresie, odnoszącym się do niektórych dyskursów młodoliterackich – przekraczania zrytualizowanych wzorców komunikacji. Jeśli zaś oficjalne struktury nie zaspokajają potrzeb uczestników obiegu niskonakładowego, jasnym staje się, że obieg ten powinien dążyć do wytwarzania własnych struktur, pretendujących do coraz szerszego oddziaływania. Udział we wrocławskim festiwalu Atak młodych czasopism (zorganizowanym na początku czerwca tego roku przez „Ritę Baum”), podczas którego wszystkie dyskusje schodziły na kwestie „marketingu młodoliterackiego”, uświadomił mi proces odwrotny: oto festiwal, przebiegający przy udziale dwudziesto-trzydziestoosobowej publiczności, powinien nosić nazwę Odwrót młodych czasopism, gdyż „wykluczone” głosy okazują się kompletnie policzalne. Od półtora roku przecież nie ukazuje się „Kursywa”, gospodarz festiwalu „Rita Baum” ostatni numer pisma wydała jesienią 2006 roku, „Ha!art” sprofilował się na tematykę społeczną, „Portret” z kolei zdeprofilował się i z organu „formacyjnego” stał się amorficznym przeglądem nowości wydawniczych, „Pro Arte” nie dość, że uległo akademizacji, to w dodatku ukazuje się mniej więcej w trybie rocznym, z horyzontu zniknęły m.in. takie tytuły, jak „Kartki” i „Undergrunt”. Pisma literackie schną jak grzyby w upalne lato, a stanu tego nie wywołują – śmiem twierdzić – jedynie względy finansowe i absurdalna polityka dotacyjna państwa. Paweł Dunin-Wąsowicz skarży się na poważny deficyt tekstów krytycznych, ze znalezieniem kompetentnych autorów ma podobne problemy „Ha!art”, „Studium” – zabezpieczając się przed niedoborami, wprowadziło stałe rubryki dla Jakuba Winiarskiego, Jacka Dehnela, Radosława Wiśniewskiego, Joanny Wajs i Błażeja Dzikowskiego. Czasopiśmienniczy obieg niszowy nie wytrzymał prawdopodobnie naporu rynku – postaci wcześniej go tworzące albo odezwą się w ramach sporadycznie organizowanych debat w mediach wysokonakładowych, uważając, że nie ma co strzępić sobie języka na pustkowiu, albo poświęcają się karierze naukowej, albo zwyczajnie dorastają, idą do pracy, płodzą dzieci i porzucają mało dochodowe zajęcie.


Kiedy powoływaliśmy „Wakat”, myśleliśmy o miesięczniku, toczyliśmy rozmowy nad możliwością wydawania tygodnika, w końcu zdecydowaliśmy się ruszyć z dwumiesięcznikiem, aby dać sobie czas na wypracowanie pewnych procedur rynkowych i nawiązanie kontaktów z autorami. Tymczasem zmiana periodyczności postępuje – jak się okazało – w drugą stronę i dziś „Wakat” jest kwartalnikiem, który również ma poważne problemy z zapełnianiem swoich łamów dyskursywnymi tekstami. Główną przeszkodę na drodze do wypracowywania własnych struktur młodoliterackich stanowią bowiem nie kwestie ekonomiczne – te przy odpowiedniej konsolidacji środowiska wydają się całkowicie do przeskoczenia – ale właśnie poważne braki kadrowe, przygodność i doraźność niszowych działań, słomiany zapał dogasający wraz z przemijającym sezonem na literaturę.

Michał Kasprzak

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
Papier czy sieć?
SŁUCHANIE MIASTA
felieton___NAJLEPSZE PISMO KULTURALNE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt