nr 10 (188)
z dnia 20 maja 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Porwałem się na przedostatni numer „Twórczości” (4/2007), porwałem się nań w całości. Porwałem się o tyle, że prasę literacką czytam, co prawda, regularnie, ale prawie zawsze wyrywkowo, wybierając trzy-cztery teksty z każdego bieżącego zeszytu, z rzadka więcej – a owo więcej dotyczy raczej „Lampy” i „Studium” niż dostojnych „Kresów”, „Dekady Literackiej”, rzeczonej „Twórczości” czy, dajmy na to, zupełnie majestatycznych (i, proszę wybaczyć, niestrawnych) w swym młodym akademizmie „Tekstualiów”. Proszę nie myśleć, że wiąże się to z faktem, że na lekturę czasopism brakuje mi czasu. Mnie tego czasu po prostu szkoda. Zamiast bić się z wierszami młodego autora zafascynowanego Brodskim, autora, który być może dołączy do grona poetów jednego zestawu, wolę bić się, o ile produktywniej i przyjemniej, z samym Brodskim. Zamiast brnąć przez egzegezy poślednich akademików, wolę zapoznać się z koncepcjami klasycyzmu Rymkiewicza i Przybylskiego. Za krótkie to życie, myślę sobie, i za dużo w nim do zrobienia, żeby tracić czas na żucie plew, których, wielu chyba się ze mną zgodzi, w naszych literackich czasopismach sporo. Mimo to – po kilkumiesięcznej przerwie postanowiłem, na zasadzie eksperymentu, w całości przeczytać pismo literackie. Kwietniową „Twórczość”.
Ile w niej tekstów, które butnie gotów jestem nazwać plewami? Z przyjemnością donoszę, że niewiele. Nie przekonują mnie wiersze Stanisława Stabry i Ryszarda Kołodzieja, podobnie krótkie prozy Bianki Rolando, nie trafia do mnie poprawny i senny Roman Kaźmierski, z trudem (wynikającym ze zwykłego znudzenia, a nie z ignorancji) przebijam się przez uczone eksplikacje myśli Derridy autorstwa Christophera Norrisa, bez zachwytu przyjmuję najnowsze doniesienia witkacologów na temat Krystyny Ejbōl, która wsławiła się przede wszystkim tym, że była jedną z kobiet, które podarowały autorowi Pożegnania jesieni laskę (no, proszę!), po raz kolejny rozczarowuję się Karolem Maliszewskim. O jego tekście kilka słów więcej.
Noworudzki autor, regularnie publikujący na łamach „Twórczości”, tym razem proponuje nam opowiadanie zatytułowane Jesień narratora. O ile Maliszewski nierzadko wzbudza mój szacunek jako krytyk (nie zawsze: niedawne sprowadzanie poezji polskiej po 1989 roku do biegunowych wpływów amerykańskich Ashbery-O’Hara na łamach „Czasu Kultury” uważam za grubą pomyłkę), o tyle jako poeta i prozaik nie przemawia do mnie w ogóle. W moim odczuciu brak mu wyrazistości, świeżości poetyckiej dykcji i prozatorskiej narracji, mam wrażenie, że od dawna stoi w miejscu. Niejednokrotnie, choć niewątpliwie oczytany, grzeszy naiwnością, wpada w najprostsze pułapki egzaltacji i banału. Tak też dzieje się w Jesieni narratora, w której znajduję między innymi następujący passus (jest to część historii chłopca-samobójcy, zafascynowanego poezją Rafała Wojaczka): „Kilka dni później wziął do ręki Kurier Przygraniczny. Ktoś wspominał Tadka. Jakiś nauczyciel. »Jeszcze niedawno czwartoklasista Tadek stał na szkolnym podwórku w karnym szeregu, w kręgu roześmianych twarzy i patrzył w oczy swojemu nowemu wychowawcy, którym byłem ja. (...) Dzisiaj śnieg sypie na trumnę Tadka i hula wiatr po bezsensownie zakończonym dziewiętnastoletnim życiu. Razem z nim umarł jakiś kawałek naszego życia. Dźwięk głosu, blask oczu, energiczny ruch, jakaś jego siła i zawstydzenie, jego wrażliwość, rumieniec i nagłe łzy. Więc będzie miał Boże Narodzenie w niebie (...)«. Po przeczytaniu zaniósł się płaczem. Długo nie mógł się uspokoić”. Wielka nagroda dla tego, kto zdoła mnie przekonać o literackich walorach tego fragmentu. I wielu innych.
Cóż dobrego można powiedzieć o tym opowiadaniu? Na pewno to, że Maliszewski próbuje je rozgrywać w podwójnej perspektywie narracyjnej, z pozycji trzecioosobowej i przebijającej spoza niej pierwszoosobowej. To tworzy intrygujące pole napięć i każe intensywnie pytać o mówiący podmiot. Ale znów – kreacja tego podmiotu odstręcza. Jest to podmiot zakompleksiony i ograniczony, pozbawiony wiary w siebie i ambicji, użalający się na swój piskliwy głos i miłosne niepowodzenia, skłonny do, jak widzieliśmy przed chwilą, zupełnie pensjonarskich wzruszeń. Taki podmiot, usytuowany na pierwszym planie, usadowiony na szczycie świata przedstawionego, niedomknięty szerszym nawiasem ironii czy analitycznego dystansu, jest gwarantem artystycznej porażki. Strach pomyśleć, że można by doszukiwać się w jego wypowiedziach o życiu i literaturze biograficznych śladów pozostawionych przez samego autora. Ja, zdjęty strachem, oczywiście tego nie czynię.
Dość jednak o tym, co w „Twórczości” – moim zdaniem – słabe. Pozostała proza i wiersze smakują dużo lepiej. Weźmy takie sonetoidy Szarugi, ich kunsztowny układ rymów i strof: abcddcba + efgfe + g, wszystko wytrzymane na jedenastozgłoskowcu ze średniówką po piątej. W tak precyzyjną formę poeta wkłada wyraźny przekaz etyczny, zupełnie jakby mocny kręgosłup wiersza miał się stać gwarantem kręgosłupa moralnego podmiotu i czytelnika. Obaj są zagrożeni, sugeruje Szaruga, przez śliskich, wijących się, zupełnie pozbawionych kośćca (i zwyczajnie – rozumu) polityków. W dalszą egzegezę nie brnę, stawiam zamiast tego pytanie: czy to moralne zacięcie wycelowane całkowicie w doczesność, w bieżące życie polityczne, to restytuowanie paradygmatów poety-romantycznego obrońcy narodu (Narodu), moralnego oskarżyciela i obrońcy prawdy (Prawdy) typu Miłoszowego, Herbertowego czy nowofalowego, ma sens? Czy to się w ogóle jeszcze da praktykować? Czy nie jest przypadkiem Szaruga jako ten Różewiczowski poeta-tyrtej, muchą z papierową trąbką? Zresztą, muszę zobaczyć jakąś większą całość, najlepiej po prostu książkę, często dopiero ona rzeczywiście mówi. Pięć wierszy, choćby najlepszych, to zawsze tylko próbka.
Z prozy polecam Państwu Trzech przyjaciół M.K.E. Baczewskiego i, przede wszystkim, Kołysankę dla wisielca Huberta Klimki-Dobrzanieckiego. Zdaje się, że nie skrzywdzę autora, gdy powiem, że na razie należy do grona twórców mniej znanych. Urodzony w 1967 w Bielawie, studiował teologię, filozofię i filologię islandzką, mieszka w Reykjaviku. Wydał dwa tomy wierszy po islandzku, publikował w „Studium”, „Czasie Kultury” i „Portrecie”, w zeszłym roku Wydawnictwo Czarne opublikowało jego Dom Róży. Krýsuvík. Warto zapamiętać te podstawowe informacje, ponieważ Klimko-Dobrzaniecki ma wielkie szanse stać się twórcą bardziej znanym. Kołysanka dla wisielca, senna i niezwykle melancholijna, zaprawiona czarnym humorem historia wielonarodowej grupy artystów (a może po prostu życiowych rozbitków?) mieszkających w Islandii, to doprawdy rzecz doskonała. Autor wspaniale opanował stylistyczne rejestry smutku, rozsądnie przemieszał go z innymi emocjami (złością? frustracją? w każdym razie chodzi raczej o tzw. emocje negatywne), narrację poprowadził płynnie i konsekwentnie, wykreowanemu światu i bohaterom nadał w całej ich szarości bardzo interesujące w istocie barwy. Subtelna i mocna zarazem aura opowiadania jest czymś, co pozostaje w pamięci na długo. Estetyczne doznanie wysokiej próby.
Obok prozy Klimki-Dobrzanieckiego najbardziej ucieszyły mnie w „Twórczości”, niewątpliwie ze względu na własne poszukiwania intelektualne, tworzące ciekawy dwugłos teksty Jacka Zalewskiego i Zbigniewa Mikołejki. Zalewski, autor zupełnie mi nieznany (bodaj doktorant filozofii na lubelskim UMCS), daje na dwudziestu stronach prosty i jasny rys współczesnego manicheizmu. Nie będę go streszczał, pozwolę sobie tylko podsunąć jedną cytatę: „Niektórym bezkrytycznej afirmacji Dobra zabrania ich własna biografia – ci także mają zamkniętą drogę do nieba. Niepodobna przecież wyzbyć się przeżyć, obrazów, pamięci, samego siebie, wreszcie, gdy się wcześniej zostało pokonanym przez Zło i było świadkiem jego ekscesów. Neurozy i traumy potrafią skuteczniej blokować Zbawienie niż negatywne wybory, jakich dokonujemy za sprawą »wolnej« woli. Na niebo mogą liczyć wyłącznie osoby psychicznie zdrowe”. Myśl ta, choć w myśleniu manichejskim nienowa, jest kapitalna i dobrze ją sobie odświeżyć. Swoje dopełnienie znajduje ona w tekście Zbigniewa Mikołejki omawiającego najnowszą książkę Ryszarda Przybylskiego pt. Ogrom zła i drobina dobra. Cztery lektury biblijne (2006). Jeśli wierzyć Mikołejce (a religioznawca i interpretator to znakomity), Przybylski, pochylając się nad wybranymi tekstami biblijnymi i inspirowanym Biblią malarstwem różnych epok, podąża drogą chrześcijaństwa prześwietlonego doświadczeniem gnostyckim – Chrystusa traktuje jako naszego pocieszyciela, „który rozsypał (...) okruchy światła, dobra i nadziei”, jednak Bóg Ojciec jest dla niego figurą złośliwą, gniewną i chwiejną, Bogiem-partaczem nieradzącym sobie z aktem stworzenia i z rozsądnym kierowaniem losami tego, co stworzył... Po lekturze szkicu Mikołejki książkę Przybylskiego wpisuję na listę pozycji obowiązkowych.
Pozostała część „Twórczości”, czyli recenzje, felietony zebrane w dziale „Na widnokręgu”, przegląd zagraniczny oraz noty są tradycyjnie bardzo solidne; wyróżniłbym wśród nich omówienie Anny In w grobowcach świata pióra Marii Jentys (to tekst zdecydowanie przekraczający konwencję recenzji, ciekawa próba hermeneutyczna) oraz nieodmiennie zajmujące zapiski ukraińskie Bohdana Zadury. Kwietniowy numer pisma, dzięki Szarudze, Klimce-Dobrzanieckiemu oraz, przede wszystkim, Zalewskiemu i Mikołejce/Przybylskiemu, zamykam usatysfakcjonowany. I myślę sobie po prostu – co firma, to firma. Więcej niż solidny zespół redakcyjny, grono znakomitych współpracowników, wszechstronność (obok literatury m.in. filozofia i architektura). Rzeczy słabsze? Chyba w mniejszości, ale niewątpliwie są i utrzymują mnie w przekonaniu, że nawet najlepszych pism literackich nie warto czytać od deski do deski. Chyba że chcemy oszczędzić trudu brnięcia przez nieciekawe teksty innym czytelnikom.
Omawiane pisma: „Twórczość”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt