nr 10 (188)
z dnia 20 maja 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Wszystkich tych, którzy spodziewają się radosnej lektury, spieszę lojalnie uprzedzić: nie będzie śmiesznie. Wszystkich – skądinąd rozsądnych – czytelników, którzy wyznają – skądinąd mądrą – zasadę, że felieton powinien być napisany lekką ręką, poruszającą się ruchem szachowego skoczka od dowcipu do dowcipu, informuję, iż tym razem postanowiłem postąpić wbrew regułom i nie błaznować na tematy poważne, nie śmiać się z pogrzebu, nie udawać kompletnego przygłupa, tylko napisać wprost, jak się sprawy mają. A mają się po prostu – katastrofalnie.
No, ale dobrze, w sumie, co mi zależy, zanim przejdę do rzeczy, mogę trochę pofikać na rękach, czego się nie robi dla Klienta. Mogę opowiedzieć na przykład jakiś dowcip dla niepoznaki, jeśli trzeba, to nawet całkiem świeży i z życia wzięty. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy: pewna leciwa Pani, właścicielka sześciopiętrowej kamienicy z reprezentacyjnej ulicy Świętojańskiej w Gdyni, wartej (kamienicy, nie całej ulicy) jakiś milion Euro albo i lepiej, otóż ta leciwa Pani, niewyglądająca zupełnie na samą siebie, czyli posażną osóbkę, przygarbiona i ubrana byle jak, opowiedziała mi taką oto historię: „Idę sobie do domu, patrzę, a tu pod bramą MOJEJ kamienicy leży niedopałek, no, to się schyliłam, by go podnieść i wyrzucić do kosza; a tu nagle podbiega do mnie młody człowiek i mówi: Ja już dam pani tego papierosa…”.
Zadowoleni? Tak czy nie – wszystkich, którzy poszukują w felietonach taniej rozrywki, proszę o opuszczenie pokładu. Od teraz będzie na poważnie, zrobi się szaro i ponuro, chłodno i przenikliwie. Otóż – to jeszcze można uznać za akcent humorystyczny – w pewnym tygodniku przeczytałem artykuł (co z tego, że było to dawno temu, bo w lutym tego roku, że ów tygodnik to „Newsweek”, a autor to Leszek Bugajski?), za który to ja powinienem dostać wierszówkę. Nie, nic z tych rzeczy – nie twierdzę, że jego autor wykradł mi go z laptopa albo podsłuchał przez dziurkę od klucza, gdy nuciłem go sobie przy goleniu. Nikt mi niczego nie zabrał, wszystko się zgadza w księgowości i urzędzie skarbowym. Pisząc o prawach autorskich do tego artykułu mam na myśli to, że sam napisałbym dokładnie to samo, użyłbym dokładnie tych samych przykładów i w tych samych miejscach postawiłbym kropki. Od lat powtarzałem te same tezy, które – ku mojemu przerażeniu – zostały uwiarygodnione przez niezwykle wiarygodny tygodnik.
A co takiego mnie przeraziło? Niby nic takiego, myśl z pozoru niewinna i oczywista, nie wyróżniająca się niczym szczególnym z tłumu informacji o samobójczych zamachach, molestowanych politykach lub choćby „gigantycznych korkach”. Cały ten złożony przekaz, w pewnym uroszczeniu, można sprowadzić do tezy: (prawie) nikogo dzisiaj nie interesuje literatura. Kropka. Nic więcej.
Jakże to? Już widzę wasze zdziwione miny. O kim tu mowa? Przecież nie o mnie, ja przecież osobiście wyszukuję recenzje co ciekawszych książek, kupuję je i czytam co najmniej do połowy, by być na bieżąco. I jak to? Mnie niby nie interesuje literatura? To dlaczego niby wydaję ciężko zarobione pieniądze na tych kilkaset zadrukowanych kartek?
Przykro mi, taka jest prawda. Jeśli nawet – w co nie do końca wierzę – kupujesz literaturę dla niej samej, należysz, ciężko mi to napisać, do gatunku mutantów popromiennych, ginącej dziwacznej rasy. Tak zwana większość, a ta w demokracji zawsze ma rację, kieruje się w swoich preferencjach książkowych zupełnie innymi wskaźnikami. Do najpopularniejszych z nich należą ostatnio: wiek autora (im niższy, tym lepszy), ilość założonych partii politycznych (im większa, tym lepsza), ilość procesów sądowych (jw.) oraz stopień złożoności preferencji seksualnych (im, tym). Zdarzają się wskaźniki tzw. specyficzne, np. czasokres biczowania się parówkami lub ilość włosów wypiętych na klacie sfotografowanej przez poczytne pismo, ale główne kategorie są już podzielone między zainteresowanych i generalnie patrzy się wilkiem na domorosłych uzurpatorów.
Idąc tym tropem, we wspomnianym artykule został opisany przypadek pewnej piszącej Pani, która podczas zdjes’emigracyjnego pobytu na Zachodzie dokonała wnikliwych obserwacji rynku wydawniczego, ekstrapolowała swoje spostrzeżenia na grunt rdzennie polski i uzyskała tym sposobem komputerowo pewny wynik: u nas też kiedyś (czyli obecnie) nikt nie będzie się podniecał literaturą, nikogo nie poruszy majestatyczne zdanie albo jako żywo narysowana postać, liczyć się będzie skandal, najlepiej od razu podwójny, jak – nie przymierzając – pewna słynna łechtaczka. No i, muszę to przyznać z szacunkiem, Pani ta wykrakała celnie. Jest dokładnie tak, jak miało być. Książki sprzedaje się na kapitalistyczną modłę, czyli najchętniej w wielopaku. Zawartość jest mniej ważna niż spryt specjalisty od promocji i marketingu, niż kształt opakowania i kolor nalepki, niż miejsce na półce i siła „patrona medialnego”. Książki wciśnięto do jednego szeregu z innymi produktami; kto powiedział w końcu, że są czymś lepszym od napoju z bąbelkami albo od kompletu plastikowych sztućców? I jak każdy produkt na rynku klienta, by go sprzedać, trzeba się czymś wyróżnić na tle produktów o tej samej funkcji.
We wspomnianym artykule padło nazwisko Wojciecha Kuczoka. Przyznam się od razu: przy lekturze tego fragmentu płakałem najgłośniej. Bo jest to przypadek najboleśniej uderzający w moją starozakonną wiarę w siłę literatury. Kuczok, jak wiadomo, skrobał sobie zdania w półcieniu, dopóki nie napisał o biciu dziecka i tym sposobem skierował na siebie snop medialnych świateł. Ogrzał się chwilę w tym świetle, ale gdy tylko zboczył z nośnego tematu, media porzuciły go w poszukiwaniu innej, bardziej okazałej zwierzyny. I zapadła ciemność.
I co teraz? Ma Wojciech Kuczok w przypływie desperacji poruszyć jakiś inny tabloidalny temat (udostępnię listę za drobną opłatą)? Czy pisać dalej w zgodzie z samym sobą, wsłuchując się w odgłosy trzaskających krzeseł i cichnący tupot nóg rozeźlonych czytelników?
Nie siedzę w głowie i w ciele pisarza Wojciecha Kuczoka, więc nie wiem, czy ćwiczy już biczowanie parówkami, zakłada partię alpinistów i grotołazów (w skrócie PAiG), przymierza damskie ciuszki lub przy pomocy żyletki fałszuje swoją datę urodzenia, czy też podobnie, jak inny człowiek wykarmiony iluzjami o sile słowa, przejęty tak bardzo samym pisaniem, że brakuje mu już sił i wyobraźni na twórczą autokreację (jak powiedział kiedyś pewien uznany literat: „przecież każdy szuka rozgłosu, to jest cel”), czeka ze spokojem na odbicie się sinusoidalnej krzywej od dna absurdu i jej powrót w okolice umiarkowanego sensu.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt