nr 9 (187)
z dnia 5 maja 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ten, kto interesuje się polskim kinem niezależnym, powinien być zadowolony: dostaje do ręki raport podsumowujący dotychczasowe działania niezależnych filmowców, dający pojęcie o tym, kto i co kręci. A w nim sporą dawkę optymizmu – jest coraz lepiej. W naszym kraju rodzą się utalentowani twórcy, którzy nie dość, że mają o czym opowiadać, to jeszcze zdobywają nagrody na międzynarodowych konkursach i przeglądach. Nie powinniśmy się więc obawiać o zmianę warty – na miejsce starych mistrzów przychodzą już nowi. I nawet nie ciśnie mi się na usta ironiczne: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle. Wolę bowiem ten optymistyczny – nawet jeśli na wyrost – ton niż zrzędzenie. Kto zatem zrzędzi, a kto upaja się radością?
Raport to nie dzieło – jak mogłoby się wydawać – przygotowane na zlecenie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (PISF), ale od serca napisany tekst Jarosława Jaworskiego …bo filmy to całe moje życie, zamieszczony w kwietniowym numerze Lampy (4/2007). Jaworski jest m.in. współorganizatorem toruńskiego festiwalu filmowego TOFFI, na którym prezentuje się kino niezależne. Jest kimś, kto od wielu lat tworzy i promuje filmy „independent”. Nie pisze więc swego raportu jako teoretyk czy krytyk, ale jako praktyk. Zakładam, że bezpośredni kontakt z twórcami, ich filmami i znajomość środowiska to gwarancja tego, że wie, co mówi.
Co wprawia Jaworskiego w dobry nastrój, jakie fakty stoją za jego optymizmem? Przede wszystkim liczba nazwisk. Sypie nimi jak z rękawa. Niektórym twórcom poświęca nieco więcej miejsca, zatrzymuje się przede wszystkim przy wyrazistych osobowościach. Tworzenie filmów to nie jedyna forma ich ekspresji, bywają też działania innego rodzaju, często kontrowersyjne, czego przykładem realizacje Bodo Koxa. Po szczegóły odsyłam do tekstu. Generalnie filmowiec niezależny to ktoś, kto uparcie dąży do celu, nie daje się sprowadzić na manowce i konsekwentnie omija mainstream, a w swoich filmach podejmuje niewygodne tematy. Przykładem może być Piotr Matwiejczyk i jego film Homo father, opowiadający historię homoseksualnej miłości dwóch chłopaków z bloku, czy Filip Marczewski, który nakręcił opowieść o seksualnej fascynacji 14-letniego chłopca swoją siostrą pt. Melodramat. Optymizmem napawają też nagrody, które idą za nazwiskami i realizowanymi filmami. Nie są tylko trofea zdobywane na krajowych festiwalach, ale także laury przywożone z zagranicy. I znów padnie tu nazwisko Marczewskiego, którego Melodramat zdobył najwięcej nagród zagranicznych spośród polskich filmów ostatnich lat. Sam fakt zresztą, że jest dokąd nakręcone filmy wysyłać, cieszy. Wzrasta bowiem prawdopodobieństwo, że zdobędzie on nagrodę, zauważą go krytycy, zainteresują się nim media, a rozgłos kinu niezależnemu jest potrzebny. Festiwale czy przeglądy to także miejsce, gdzie można skonfrontować swoje wysiłki z innymi, nie mówiąc już o możliwości udziału w profesjonalnie prowadzonych warsztatach, na których zdobywa się przydatną wiedzę. Trofea to także istotny czynnik, rozpatrywany przez komisję w przyznawaniu przez PISF dotacji na realizację kolejnych projektów filmowych.
Mamy więc do czynienia z ciekawymi postaciami i zjawiskami w polskim kinie niezależnym, a cieszy przy tym i to, że wywodzącymi się z twórczych środowisk. Jaworski wymienia cztery takie ośrodki: niezależny krąg filmowców z Wrocławia, łódzką Filmówkę, katowicki Wydział Filmowy na Uniwersytecie Śląskim oraz warszawską Mistrzowską Szkołę Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Lista ta wkrótce powinna wzbogacić się o kolejne miasta, w których samoorganizujący się ruch filmowców niezależnych pozwala młodym twórcom znaleźć miejsce dla siebie.
Jaworski pisze bezkompromisowo, z ogniem o kinie niezależnym. Istotnie, czuć w nim promotora, orędownika słusznej sprawy, a nie krytyka, który mógłby np. wybrzydzać na niedociągnięcia warsztatowe filmów, na słabe punkty scenariusza, mielizny w fabule, nieprawną rękę reżysera. Interesuje go to, że się kręci, że jest publiczność, a także – i na potwierdzenie tego spostrzeżenia przytacza przykłady powstających firm producenckich i dystrybucyjnych, zainteresowanych kinem niezależnym – rodzi się koniunktura na filmy „independent”.
Celowo do tej pory nie posłużyłam się terminem „off”, bo to osobna kwestia, której przygląda się Jaworski. Jego zdaniem: „Największym problemem jest zamienne stosowanie terminu »film offowy« i »film niezależny«. (...) Poza granicami naszego kraju trudno znaleźć festiwale filmów offowych. (...) U nas amatorszczyzna nadal jest nobilitowana wszystko znaczącym pojęciem »off«, jednocześnie deprecjonującym profesjonalne produkcje niskobudżetowe i niezależne wrzucane do tego samego worka.” Proponuje zatem przeprowadzenie ścisłego podziału między produkcje amatorskie z bardzo małym budżetem (do kilku tysięcy złotych) – jako off, i produkcje z maksymalnie 50-procentowym udziałem telewizji publicznej i poza wytwórniami typu Uniwersal Pictures, Miramax itp. – jako kino niezależne. Jaworski zaprasza jednocześnie do dyskusji nad zaproponowanym podziałem, zależy mu jednak, by było się od czego odbić. Czy się taki podział utrzyma, a co więcej, czy wejdzie w przestrzeń publicznego dyskursu – śmiem wątpić, choćby dlatego, że cząstka –off okazała się nadzwyczaj produktywna. To właśnie z jej udziałem powstało tak wiele nazw tylu festiwali kina niezależnego.
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie: kto zrzędzi? Narzekają twórcy. W rozmowie z Januszem Wróblewskim, którą przeprowadził ten krytyk filmowy na łamach tygodnika „Polityka” [nr 17-18 (2602) z 28.04-5.05.2007] z Anną Jadowską, Sławomirem Fabickim, Przemysławem Wojcieszkiem i Xawerym Żuławskim. To twórcy, którzy mają na swoim koncie debiuty pełnometrażowe. Chyba powinni być zadowoleni. Są wszak w lepszej sytuacji niż ich koledzy, którzy po dobrze przyjętym debiucie krótkometrażowym, muszą czekać kilka lat na debiut pełnometrażowy. A jednak z ich wypowiedzi przebija ton żalu. Skarżą się na niską frekwencję, na to, że mało kto chce oglądać ich filmy. Wiedzą, że nie są to produkcje skrojone na przebój kasowy, bo tworzone są z myślą o widzu wrażliwym, wymagającym. I nawet jeśli taki widz istnieje, to i tak stanowi mniejszość wśród publiczności nastawionej na czystą rozrywkę. Problemem jest też nie dość dobra promocja. Brak wsparcia dystrybucyjno-medialnego z góry skazuje te filmy na porażkę. Innym zarzutem stawianym przez twórców jest to, że decydenci (ci, którzy rozdzielają pieniądze) niechętnie wspierają realizacje filmów podejmujących drażliwe tematy. Ale nie tylko chodzi o opór u urzędników, społeczny klimat także nie sprzyja – jak mówi jeden z reżyserów – robieniu „dyskusyjnych, »zboczonych« rzeczy”. W zasadzie z tego posępnego unisono wybija się głos Przemysława Wojcieszka, który znalazł sobie przystań w teatrze i tam realizuje swoje artystyczne wizji, nie rezygnując jednocześnie z twórczości kinowej.
Dobrze, że jest ktoś taki jak Jarosław Jaworski, który swoim entuzjazmem potrafi zarazić, bo kinu niezależnemu należy się rozgłos, medialna promocja. Ważne, żeby to środowisko prężnie się rozwijało i miało swoich propagatorów. Przyznam, że po jego raporcie zrobiło mi się weselej. Nie szkodzi, że czasem po obejrzeniu filmu niezależnego czuję niedosyt.
Omawiane pisma: „Lampa”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt