Witryna Czasopism.pl

nr 6 (184)
z dnia 20 marca 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

ROZDARTE „PRO ARTE”

„Nie ma się czego wstydzić: chłopiec uczył się / na strychu – każda inna edukacja / nie jest konieczna” – taką kontr-frazą z Uniwersytetów Świetlickiego miałbym ochotę powitać długo oczekiwany, zapowiadany już w wakacyjnym słońcu 2006 roku (notabene, jako neolingwistyczny) nowy numer „Pro Arte” (23/2006). Jego lektura bowiem skłania do głębokiego namysłu nie tylko nad afiliacjami dyskursów akademickiego i krytycznego, ale i nad sensem interweniowania w tej sprawie. Jeszcze jakiś czas temu łudziłem się, że nasze dyskusje, weryfikacje, polemiki pełnią funkcję performatywną i współkształtującą krytyczny obraz współczesnej literatury, że wielopodmiotowość i wypadkowość jest uświadomionym warunkiem koniecznym formułowania uschematyzowanej w pewien sposób (bo innej sobie nie wyobrażam) historii literackiego status quo. Nic bardziej naiwnego. Bo czyż głos Włodzimierza Boleckiego (Krytykę zabiły uniwersytety) w październikowej debacie „Dziennika” nad stanem polskiej krytyki, w świetle m.in. zawartości nowego „Pro Arte”, nie pozostaje głosem wołającego na puszczy?: „(…) krytykę, której naturalnym miejscem była kiedyś redakcja pisma literackiego i kawiarnia, zaczęła zastępować (…) krytyka akademicka rozliczana i oceniana przed radami wydziałów, instytutów czy państwowymi organami weryfikującymi stopnie naukowe. (…) Wiedza zdobywana na uniwersytecki stopień systematycznie wypierała krytyczny spór o kształt kultury współczesnej, by dziś – na szczęście nie wszędzie – zacząć udawać, że sama jest krytyką”.


Istotnym, coraz bardziej widocznym problemem młodoliterackich czasopism staje się ich uzależnienie (najczęściej finansowe) od różnych szczebli władz uczelnianych, które nie dość, że traktują swoją wewnętrzną hierarchię jako nienaruszalną, to wskutek immanentnego zagrożenia własnej pozycji ze strony szturmujących katedry adeptów czują konieczność gruntowania owej hierarchii tak poprzez hermetyzację własnych granic, jak i poprzez potwierdzanie tej dominacji we wpływie na kształt działań młodego pokolenia. Przyszło nam uczestniczyć obecnie w apogeum metrykalnego konfliktu, który już nie tyle prowadzi do wypracowywania określonego konsensusu, ile do oportunizmu indoktrynowanych. Nieprzystosowani nie mają czego szukać na uniwersytetach. To jest kazus „LiteRacji” w ich obecnym kształcie, to jest kazus wymuszonego opuszczenia parę lat temu redakcji „Studium” przez Wiedemanna, to jest przypadek (miejmy nadzieję, że przypadek!) nowego numeru „Pro Arte”. Przykłady można by mnożyć, ale nie w tym rzecz…


Szkice zamieszczone w 23. numerze poznańskiego nieregularnika pochodzą z kwietniowej (2006!) konferencji UAM-u zatytułowanej: Polska poezja lingwistyczna. Niedokończony projekt. Jeżeli miałbym serio potraktować widniejące na okładce hasło wywoławcze „neolingwizm” (w którym za sprawą grafiki przedrostek jakby odrywa się od rdzenia, kwestionując poniekąd owo „neo”), musiałbym za neolingwistów uznać… Miłobędzką i Sosnowskiego, skoro na sześć szkiców, obracających się wokół tematu przewodniego, trzy dotyczą pierwszego, a dwa – drugiego nazwiska (i nic to, że podczas konferencji zaprezentowano rzeczony wątek w o wiele szerszym spektrum). W efekcie, przemyt terminu „neolingwizm” udał się w dwóch-trzech miejscach, a jego krępującą obecność uzasadniają li tylko dwa wiersze Joanny Mueller oraz teksty poznanianki – a jakże! – Joanny Roszak.


Pierwszą zasadą akademickiego asekuracjonizmu jest mówienie wyłącznie o spetryfikowanych zjawiskach i niekwestionowanego kalibru osobistościach. Pole musi zostać wyrugowane z wszelkich nieoczywistości i kwestii dyskusyjnych, katedra to nie laboratorium, praca badawcza nie eksperyment, lecz równanie do tezy prawdziwej przez samo jej zaistnienie. Próba zasiania we wstępniaku zdrowego sceptycznego fermentu („Chcieliśmy, żeby pytanie o lingwizm nie nasuwało prostych odpowiedzi, a zarazem, żeby odpowiedź nie była tylko pozorem, szarą błyskotką, szkolnym odbębnieniem tematu”) zaowocowała w kontekście całego numeru… stwardnieniem rozsianym. „Można spytać: co jest przerwaniem, a co podtrzymaniem ciągłości?” – czytamy we wprowadzeniu. „Do czytania brulionowców nie wystarczy Bursa i Wojaczek, potrzebny jest Białoszewski” – radziłbym jednak powściągliwość w generalizowaniu. „Co zrobić z Andrzejem Sosnowskim – porównywać z Amerykanami czy, jeśli założymy, że w jego twórczości kończy się nowoczesność, sięgnąć do jej początku, na przykład Rimbauda?” – tymczasem tekst Katarzyny Kuczyńskiej-Koschany, o jakim myślą w tym miejscu redaktorzy, jest jedynie tropologicznym sprawozdaniem z czytania Rimbauda przez Sosnowskiego, a nie vice versa – czytaniem autora Sezonu na Helu. „Jak czytać Krystynę Miłobędzką – przez Peipera i Karpowicza czy Leśmiana i Białoszewskiego? Oczywiście, te alternatywy są pozorne” – oczywiście, że są! Ponieważ dotyczą zupełnie innych rejestrów, zupełnie różnych planów rozgrywania (się) tekstu i języków opisu! Czyżby zatem redaktorzy „Pro Arte” odkryli nagle pluralizm w momencie, kiedy już proklamowano jego niefunkcjonalność i iluzyjny mechanizm, czyli de facto pogrzebano jego fantom? „Pokazują one jednak jedną, być może najważniejszą, linię rozwojową polskiej poezji ostatnich stu lat. Można ją nazwać nowoczesnością”. Tylko że krytyka akademicka napręża tę linię jak żyłkę wędkarską, kiedy „coś bierze”. I w tym miejscu rodzi się podstawowe napięcie między dyskursem akademickim i cechującym go ujęciem diachronicznym a synchroniczną krytyką, przy czym te dwie wielkości nie mają i nie będą miały punktów stycznych, dopóki diachronii nie przestaniemy traktować linearnie, zamiast koncentrycznie, dopóki nie zgodzimy się na jej kazualistyczny, nieintencjonalny i palimpsestowy przebieg, po którym zostają niepołatane dziury w jezdni.


Do kuriozalnych wniosków formułowanych w duchu akademickim prowadzi wywód Tomasza Cieślaka Młoda poezja wobec Białoszewskiego. Rekonesansy, w którym autor jakby stawiał tezę na wzór romantycznej wypowiedzi Krasińskiego o Mickiewiczu: „My z Niego wszyscy!”. Białoszewskiemu, by sparafrazować artykuł Cieślaka, urodzili się bowiem i murzyni (oharyści, postbrulionowcy), i indianie (lingwiści), tylko z dwóch różnych rodzajów nasienia: tego pospolitego i tego przenoszonego na języku. I chociaż Świetlicki należy do rasy murzyńskiej, na jego protoplastę wskazują też charakterystyczne indiańskie zaśpiewy poety oraz związana z nimi graficzna organizacja wiersza. Cieślak traktuje w tym wypadku całą intertekstualną sferę, jakby w ogóle nie istniał futuryzm, dadaizm, surrealizm, konstruktywizm, poezja konkretna (by nie sięgać do formuł starszych, wypracowanych już w starożytności!), jakby Białoszewski był zmonopolizowanym inspiratorem struktur, na powinowactwo których wskazują „pauzy graficzne, przesunięcia akapitów, tabulacje i inne zabiegi (…) skrajnie nacechowane semantycznie” służące „wyrażeniu dialogiczności wykreowanej sytuacji”, a także „sposób wprowadzenia tytułu do wiersza – jako integralnej części wypowiedzi”. Po poetyce i grafii tekstu, trzecią płaszczyznę oddziaływania stanowią „kreowana wizja świata i podmiotu lirycznego oraz ich wymiar egzystencjalny”. Wpływy wydają się – rzecz jasna, Cieślakowi – oczywiste: zanoty Białoszewskiego przypomina „podmiot spostrzegawczy, komentujący otaczający go świat z dystansem i z ironią”, będący „obserwatorem i opisywaczem rzeczywistości w jej najbanalniejszych przejawach”. Tak przeprowadzony rekonesans, jakby z kolei nie było skamandrytów, Awangardy czy Nowej Fali, ustawia Świetlickiego i Tekielego w linii bezpośrednich nawiązań do autora Szumów, zlepów, ciągów. Z kolei „bohater Wiedemanna, postrzegając świat w migawkach drobiazgów, nie jest jego kontemplatorem, jego dystans wobec rzeczywistości nie może być postrzegany jako osobność bohatera Białoszewskiego. Co zatem decyduje o – mimo wszystko – wyrazistym pokrewieństwie? Posługiwanie się podobnymi konstrukcjami, jak np. krótkie formy, wyrastające z codziennego, banalnego doświadczenia” (czyżby minimaliści odnaleźli wreszcie ojca?), które wraz z „subtelnym rysem homoseksualnym” mają stanowić bezdyskusyjne piętno odciśnięte przez Mistrza. Przytoczone przeze mnie fragmenty nie zostały wcale wyrwane z kontekstu; są naczelnymi argumentami, za pomocą których Tomasz Cieślak dowodzi „ogromnego znaczenia autora Mylnych wzruszeń dla poezji najnowszej”. I może zachowuję się w tym względzie jak inkryminowany akademik, cytując w nieskończoność (sztandarowy tekst akademicki składa się bowiem w jednej trzeciej z cudzysłowów i jednej czwartej z przypisów; wyjątek stanowi artykuł Katarzyny Kuczyńskiej-Koschany o Sosnowskim Siekiera pod busolą, w którym ilość zapożyczeń w znacznym stopniu przewyższa odautorskie komentarze, zaczynające pełnić funkcję modalną), jednak w przypadku tekstów kompromitujących się już w warstwie literalnej – nie znam skuteczniejszej metody demaskatorskiej nad kompilację cudzych wypowiedzi. Przypominam sobie nawet quasi-recenzję autorstwa Bohdana Zadury zamieszczoną przed laty w „Twórczości” (nie pamiętam już, o czym rzecz traktowała), będącą w całości jednym wielkim palimpsestem zbudowanym z elementów dekonstruowanego – czy w zasadzie: autodekonstruującego się – tekstu (notabene, ciekawe, jak w tym wypadku naliczają wierszówkę).


A zatem: dyskurs akademicki posługuje się specyficzną odmianą peerelowsko-metafizycznej nowomowy: mówi Się w taki sposób, by nic istotnego nie powiedzieć, by nie dać Się wybić z oczywistości, którą konserwują przywoływane według ustalonego klucza autorytety. W efekcie wywód nabiera znamion pejoratywnej uniwersalności, której prostą konsekwencję stanowi scholastyczny relatywizm. W artykule Cieślaka w miejsce nazwiska Białoszewskiego można swobodnie podstawić Barańczaka, w miejsce Świetlickiego – każdego innego przedstawiciela formacji i nic to nie zmieni – tekst nadal będzie wygrywał tę samą melodię jak zacinająca się pozytywka (w zasadzie – negatywka). „Krytyka przestała być indywidualną grą z nieznanym, opisem dramatu własnego niezrozumienia, ekspresją osobowości (…). Stała się dyskursem prowadzonym w imieniu jakiejś wiedzy: poetyki, teorii, historii literatury, socjologii, filozofii i tak dalej” (Bolecki, dz. cyt.). Tę gotową wiedzę uniwersytety narzucają nowym zjawiskom, szukając jej ciągłego potwierdzenia w procesach, które już dawno wyżłobiły odrębne koryta, a za pomocą szablonowej demagogii i wyuczonej metodologii udowodniania dogmatów – reanimują paradygmaty całkowicie odklejające się od współczesności, z jaką mamy (chcielibyśmy mieć) do czynienia. W tym miejscu pragnę przede wszystkim oddalić częste zarzuty pod adresem redaktorów „FA-artu”, zarzuty o akademizm właśnie, gdyż wspomniane gremium wydaje się najpełniej realizować Boleckiego postulat „perfekcyjnego rozróżniania swoich ról badaczy i krytyków”, a nawet więcej – role te wzajemnie się przenikają, współistnieją w osmotycznym związku. Znakiem firmowym akademizmu nie jest ani specjalistyczna, hermetyczna nomenklatura, ani tak naprawdę korzystanie z pewnej (gotowej) wiedzy, która w pantekstualnej przestrzeni wydaje się nie do pominięcia. Jest nim za to na pewno traktowanie tej wiedzy jako najważniejszego rejestru oraz nie weryfikacyjny, lecz serwilistyczny do niej stosunek, sprawiający, że po krytycyzmie krytyce zostaje jeno nazwa.


Grzechem głównym akademizmu jest ostentacyjne tkwienie w symulacji modernistycznych dyskursów: jeżeli numer „Pro Arte” o lingwizmie inicjuje słownik-wywiad z guru – Krystyną Miłobędzką wyznającą: „Boję się wszystkich terminów”, to już na wstępie przekreśla on możliwość jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji. O ile bowiem krytyka w Polsce przestała się w końcu różnić od poezji za sprawą przynajmniej trzech szkół, dostrzegających w obu dziedzinach pokrewne mechanizmy powstawania tekstu (m.in. dekonstruktywistycznej, neoekspresjonistycznej i epifanicznej), o tyle poezja wciąż jeszcze różni się od krytyki, konserwując z jednej strony (głównie za sprawą dominującego dyskursu medialnego) wizerunek poety-wieszcza, poety-wyroczni, poety-kapłana, modernistycznej nadjednostki twórczej, a z drugiej strony – nieumyślnie kreując obraz autora-afatyka, autora-niemowy, który urodził się wczoraj w Betlejem, tylko poskąpiono mu daru autorefleksji. Efekt jest taki, że Igor Stokfiszewski w wywiadzie udzielonym „Wakatowi” (nr 3/2007) mówi: „mi autor do niczego nie jest potrzebny, a najczęściej jeszcze przeszkadza”, i choć to smutna konstatacja, to jednak prawdziwa. Tymczasem modernistyczna strategia uprzywilejowywania wypowiedzi autora i jego autointerpretacji (jaką stosują redaktorzy poznańskiego pisma), wiążącej się na ogół z wrogością wobec wszelkich klasyfikacji i nieumiejętnością odniesienia do zewnętrznych analiz, narzuca krytyce rolę podrzędną, dysfunkcjonalizuje ją i każe traktować po macoszemu, zaś w osobie krytyka – upatrywać niezrealizowanego w poezjowaniu frustrata. W ten sposób każdy termin rozstrzelać można jednym celnym ruchem i nikt się nawet nie zająknie, że źródłem tej egzekucji jest autorska nieświadomość i niezdolność do określenia własnego miejsca w literackiej przestrzeni.


Na tekst Anity Widman-Drzewieckiej Gdzie się ta starość podziała? O późnej poezji Krystyny Miłobędzkiej reaguję równie alergicznie, jak na pomieszczoną w niedawnym numerze „Toposu” recenzję z tomiku Michała Kobylińskiego Gil Gilling, w którym „podmiot jest spragniony głównie alkoholu”, a „jak się pije, to się dużo chodzi” przy okazji. Otóż autorka szkicu korzysta z metody tematologicznej, tropiąc u Miłobędzkiej wątek starości i wychodząc od sformułowania tezy, po którym nie widzę sensu dalszego pochylania się nad tekstem: „Bo to, co trzeba powiedzieć, jest przed tekstem albo i pod tekstem, pod kartką, nigdy – na wierzchu. (…) Starość zapisana została (…) w emocjach często niewyrażalnych na szarym papierze”. Jeśli już jednak brnie Widman przez tę emocjonalną pustynię, tłumaczy czytelnikowi na zasadzie ćwiczeń stylistycznych z selekcji negatywnej na dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów, że Miłobędzka przez swoją starość się nie załamuje, tylko „diem carpit”, czego egzemplifikację stanowią – poza wierszami – (sic!) wywiady z poetką.


Ale dwa szkice o twórczości autorki Po krzyku są – w nowym numerze Pro Arte – zdecydowanie godne polecenia: Marcina Malczewskiego Między językiem a światem oraz Marcina Terlickiego Przyglądanie się sobie. Przypadki Krystyny Miłobędzkiej. W tym ostatnim krytyk problematyzuje bowiem programową mimetyczną lingwistykę Miłobędzkiej poprzez wprowadzenie do jej analizy pryzmatu „samozwrotnego systemu obserwacji i skupionego na sobie języka”, czy – precyzyjniej, powołując się na Niklasa Luhmana – pryzmatu „wzajemnej obserwacji systemów psychicznych, które wiedzą, że każdy z nich operuje autoreferencjalnie i dlatego sam pojawia się w postrzeganym otoczeniu tego drugiego”. Ujawnia się przy tej okazji wypreparowany z tekstów poetki problem konwersji myślenia obrazowego (symbolicznego) na myślenie językowe, nakładania się percepcji wzrokowej na kognitywną funkcję struktur mowy. W rezultacie tych dywagacji Terlicki stwierdza: „Nie jest zatem poezja Miłobędzkiej deskrypcją rzeczywistości, ale (…) enkrypcją: szyfrowaniem rzeczy za pomocą własnego umysłu”, a to tylko początek wciągającej krytycznej peregrynacji…

Duży też lizak na dzień redaktorów „Pro Arte” za wybór recenzowanych pozycji dokonany poniekąd z surrealingwistycznego klucza: Bocian i Lola Nahacza, To nie jest księga seksu Mozeticia („to księga o obsesji hologramu”), Ćwiczenia stylistyczne Queneau, wreszcie 8% z niczego Kereta. Problem w tym, że większość z nich stanowią produkcje z 2005 roku, wśród których pojawiają się takie szlagiery, jak Ojciec odchodzi Czerskiego czy Wszyscy jesteśmy Chrystusami Koterskiego. Rodzi się zatem pytanie: jaką rolę mają odegrać tak spóźnione omówienia, jakiej grupy docelowej szukają i czy nie najwyższy czas, aby pisma literackie – pomimo swego cyklu wydawniczego – zerwały z nawykiem szlifowania pominiętych wcześniej antykwarycznych wykopalisk? Zwłaszcza gdy jałowa i epizodyczna polemika z utartymi schematami interpretacyjnymi i tak ma swój finał w palinodii oraz pobłażliwym stosunku do przedmiotu opisu. Mimo że Łukasz Tabin książce Czerskiego mógłby „zarzucić brak ideologicznego dystansu” (co na obecnym etapie debaty nad zaangażowaniem zakrawa na co najmniej pretensjonalność), odpuszcza mu grzechy mimochodem, bo wszak to piękna i rzewna opowieść o niespełnieniu: „(…) Czers traci szanse zostania ojcem (…). Wiele osób czuje się opuszczonych i zagubionych, zagubiony od dawna bohater nie odnajdzie umykającego sensu życia w nowej, odpowiedzialnej roli, traci szanse na ostateczne wyjście z niepełnoletności”. Czytając Ojciec odchodzi, jakoś specjalnie się nie wzruszyłem, ale czytając recenzję Tabina – owszem…


I wreszcie, tak już zupełnie na przełaj, na czerwonym świetle należałoby wspomnieć o drugim haśle wywoławczym numeru – Manifeście Cybernetycznym oraz rozmowie z jego sygnatariuszami (R. Bromboszczem i Sz. Kopytem; pozostali: T. Misiak, Ł. Podgórni, M. Florek) zatytułowanej: Potencjalność poezji. Manifest nawiązuje stylistycznie i typograficznie do programowych wystąpień futurystów („zamiast widzieć w wierszu ciało – zobaczmy w nim automat”) oraz radykalnych postulatów postmoderny („Systematyczna przebudowa i destrukcja gotowej materii słownej likwiduje zarówno nawyk, jak i styl. Statystyka i teoria informacji, kolaż i montaż. Przyszłe zmutowane formy”), brodząc przy tym w cybernetycznych snach o konwersji własności ludzkiego umysłu na język wirtualny („Umysł przedostanie się do systemu jako pansensualna reprezentacja. I nie będzie to świat pojedynczy […]. Zbiorowa halucynacja wywołana ŚIW [„Świat imion własnych” – dop. M.K.] uwiarygodnia wspólnie podzielane przeżycia”). Stanowi on ekspozycję dość holistycznej – i utopijnej, na szczęście – koncepcji „zaangażowanej” podszytej ideologią „raju na ziemi” i zredefiniowanej, egalitarnej tożsamości: „Zmysłowe wyglądy, w tym zapachy i smaki, jakie emituje system, są zaszumionymi sygnałami. Narzędziami o porzuconej funkcji. Brak rozróżnień rodzajów uniemożliwia generalizacje. Każdy jest kimś innym. Nie ma podobnych”. Na interesującym nas gruncie literatury jednak cybernetycy nie proponują żadnych szczególnych prefiguracji ideowych; innowacja polega jedynie na wykorzystaniu medium, które realizuje wreszcie marzenia m.in. Lulla, Leibniza, Borgesa, Russela (zapośredniczone przez Pracownię Literatury Potencjalnej – Queneau, Pereca, Mathewsa, Calvino) o stworzeniu maszyny generującej dowolne teksty zgodnie z określoną procedurą, wymykającą się spod kontroli pisarza (pisarz funkcjonuje jedynie jako skryba) i niemożliwą do zrekonstruowania przez czytelnika. Celem bowiem jest „rozwijanie potencjalnych możliwości literatury poprzez rygorystyczny przymus formalny, realizujący się w na wpół matematycznych formułach. Chodzi o stworzenie możliwie największej ilości pustych, autonomicznych i samorzutnych metod konstruowania tekstu” (G. Jankowicz, Sosnowski: Poetyka rygoru, „Ha!art”, nr 2-3/2002). To, co w tekstach potencjalistów – a na gruncie polskim m.in. Sosnowskiego – było z braku określonych technologii jedynie symulacją bezpodmiotowego działania algorytmu, u cybernetyków staje się mechanistyczną produkcją czystej formy, z której indywidualny filtr skojarzeniowy zostaje ostatecznie wyeliminowany. Zastanawiam się tylko, czy przy uwzględnieniu całej polisemantycznej – głównie za sprawą niezdefiniowanej zależności między procedurą a podmiotem – spuścizny potencjalistów, cybernetyczna rewolucja nie okazuje się zamiast krokiem do przodu – krokiem wstecz. Bo zapowiadając „przekraczanie lingwizmu”, autorzy manifestu wypływają jedynie na głębsze wody eksterytorialne języka, korzystając z całej palety sieciowego instrumentarium, przy czym ich zaplecze ideowe niczym nie różni się od najskrajniejszych wersji poststrukturalizmu: „Z jednej strony jest zasada korespondencji, która mówi, że jeśli mamy dane wyrażenie językowe, to też jest fakt w rzeczywistości. My podchodzimy do tego w taki sposób, że są słowa i one czynią, one działają, ale nie musi być referencji. (…) Słowa mogą odsyłać do samych siebie, sygnały albo słowa, które się będzie budowało z innych słów”.


A zatem: „Nie ma się czego wstydzić: chłopiec uczył się / na strychu (...)”. I wszystko w porządku, dopóki strych można wietrzyć, dopóki nie panoszy się na nim geriatryczna stęchlizna. „Przez dziurę w dachu przemawiało niebo, / poprzez niebo natomiast przemawiały ptaki, / ptakami przemawiały ręce Boga / głuchoniemego. Wszelka dobroć / pochodzi od głuchoniemych”.

Michał Kasprzak

Omawiane pisma: „Pro Arte”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
NASZA PRACA JEST TWÓRCZA…
WYSOKIE ASPIRACJE
SPAL ŻÓŁTE KALENDARZE

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt