nr 25 (178)
z dnia 20 grudnia 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum
W sprawie roli i jakości krytyki teatralnej zabierało w ostatnim czasie głos wielu zainteresowanych. W „Dialogu” o niebezpiecznych podobieństwach krytyki i promocji pisał niedawno Jacek Sieradzki, sprawa wracała także parokrotnie choćby w „Tygodniku Powszechnym” przy okazji burzliwej dyskusji o najnowszym teatrze. Artykuł Hanny Baltyn Siedem grzechów głównych, czyli saligia naszej krytyki opublikowany w poprzednim numerze „Teatru” nie wywołuje więc nowej sprawy, ale jest za to chyba najostrzejszy z dotychczasowych. Baltyn ma temperament polemiczny, formułuje opinie ostro i kategorycznie, stawia zarzuty konkretnym recenzentom. Może to i dobrze, w końcu idzie nie o pojęcia abstrakcyjne i ogólne, ale o konkretne pióra i konkretne teksty, które w opinii autorki fałszują rzeczywistość, grzeszą brakiem obiektywizmu, w konsekwencji przyczyniają się do upadku sztuki recenzenckiej.
Z krytyką teatralną jest źle, a skoro tak, trzeba opisać przyczyny. Po pierwsze więc, pisze Hanna Baltyn, fach recenzencki pada, bo „publikatory od kilkunastu lat hulają bez kagańca”. Rzecz jest znana – pisma walczą o odbiorcę, który woli rozrywkę zamiast złożonych interpretacji, żeby więc nie stracić czytelnika, czy raczej należałoby powiedzieć nabywcy – lepiej opublikować duże kolorowe zdjęcie z przedstawienia z niewielkim podpisem zamiast obszernej, kompetentnej analizy. Cóż, tak po prostu świat jest urządzony i nie będzie roztropnie na ten porządek narzekać. Podobnie jak nie warto narzekać na klimat albo pogodę. Niby można, ale sensu to nie ma.
Idzie jednak, jak ją rozumiem, o rzecz poważną, o to mianowicie, że nie myśl, ale nakład formuje dzisiaj kryteria i kreuje zjawiska: „Kto ma nakład, ten ma władzę – uważa Hanna Baltyn – kto ma dużą oglądalność i słuchalność, ten się liczy”. Można więc bzdury pisać, byle szeroko, i w ten sposób kształtować gusta, a kto pisze mądrze, ale w kilkuset egzemplarzach, ten nic nie zwojuje i do nikogo się nie przebije. Ale po cóż właściwie miałby się przebijać? Czy krytyka uprawiana na przykład przez Martę Fik była wartościowa, bo ukazywała się na szerokich łamach dawnej „Polityki”, czy może wartościowe było samo pióro Fik, niechby i w niskonakładowej „Kulturze Niezależnej”? Rację ma racja, a nie ktokolwiek z nas. Mądry głos pozostaje mądrym, nawet jeśli ujawni się wobec kilku zaledwie odbiorców. Masowe, popularne media nie mogą więc prawdziwych hierarchii zaburzyć ani rzeczywistych wartości rozmienić. Mogą natomiast budować swoje hierarchie i oczywiście robią to. Ale ich prawdziwa wartość (hierarchii, ale mediów też) jest i tak przez życie weryfikowana.
W opiniach Hanny Baltyn wyczuwam natomiast niewiarę w prawdziwą mądrość. Ta niewiara powoduje, że Baltyn chciałaby wesprzeć mądry głos tubą odpowiednich rozmiarów, chciałaby wpływać na miliony, zapewnić taki wpływ ludziom – w jej pojęciu – mądrym. Należałoby powiedzieć – zamiast palić komitety, zakładaj własne. Nie warto narzekać na złą prasę, można jej po prostu nie czytać, zamiast martwić się poziomem telewizji, lepiej jej po prostu nie oglądać, a swoje mądre myśli formułować w innych, mniej powszechnych tytułach.
Dziwnie się natomiast robi, kiedy Hanna Baltyn pisze: „Znikła wprawdzie cenzura prewencyjna, ale umocniła się redakcyjna i kto dzierży władzę naczelnego, ten dopuszcza, a czasem dyktuje krytykowi treści tekstów”. Zdanie pachnie teorią spiskową, jest intrygujące i szkoda, że nie zostało rozwinięte i poparte konkretnymi przykładami. Jak rozumiem, chodzi o to, że Adam Michnik wybiera Romanowi Pawłowskiemu przedstawienia do zrecenzowania, po czym dla pewności sam Pawłowskiemu te teksty pisze, żeby ocena widowisk była taka, jak sobie życzy. Albo może Jacek Sieradzki, kiedy pisywał w „Polityce”, pytał Jerzego Baczyńskiego, czy wolno mu przychylnie wypowiedzieć się o twórczości teatralnej na przykład Krystiana Lupy, i konsultował z naczelnym pogląd na temat „Braci Karamazow”? Malowniczy byłby to widok.
Nie tylko jednak popularyzacja mediów przyczyniła się do upadku etosu krytyka, także indywidualne cechy piszących o teatrze. Wielu, zdaniem autorki, to ludzie zazdrośni, bezwstydni, chciwi. Może tak. Ale cóż niby miałoby z tego wynikać? Zazdrośni i chciwi bywają także taksówkarze, księgowi i kapitanowie żeglugi wielkiej.
Jednym z dowodów upadku poziomu i znaczenia krytyki teatralnej w prasie codziennej, uważa autorka, jest młody wiek recenzentów i brak dokumentów zaświadczających ich kompetencje. Na łamach „Gazety Wyborczej”, wielkiego pisma, o teatrze pisze „po roku współpracy (...) Joanna Derkaczew, osoba przed magisterium”. Czyli co? Hanna Baltyn uważa, że o sztuce mogą się publicznie wypowiadać tylko recenzenci z potwierdzonym w dokumentach tytułem magisterskim. Brawo! Spieszę z przykładami jeszcze poważniejszych nadużyć: Jarosław Iwaszkiewicz miał czelność pisywać w „Życiu Warszawy” o książkach, i to przez kilkadziesiąt lat, chociaż nie obronił dyplomu na uniwersytecie w Kijowie, a Leszek Serafinowicz uprawiał krytykę literacką od roku 1919, czyli już jako dwudziestolatek – ledwo wtedy studia zaczął, gdzie mu było do dyplomu.
Uderza w argumentacji Hanny Baltyn brak dobrej woli. Nie przyjdzie jej do głowy, że recenzentka „Gazety Wyborczej” w „Gazecie” pisze, bo jest po prostu zdolna, bo pisze sprawnie. Nie wiem zresztą, czy istotnie jest zdolna, ale przyjmuję, że skoro ją tam przyjęli, to chyba nie po to, żeby się z nią męczyć, i jakiś pożytek z niej mają. Baltyn narzeka za to, że „odczuwa środowiskową opresję, bo jako biała kobieta o orientacji heteroseksualnej, obecnie w średnim wieku, czuje się drastycznie wyobcowana i totalnie ignorowana”. Czyli że w środowisku harcują czarni mężczyźni o orientacji homoseksualnej, obecnie w młodym wieku, i to oni nie dopuszczają Hanny Baltyn do redakcji. Poza tym chyba i tu autorka grzeszy brakiem dobrej woli. Bo przecież może gazetki ją ignorują nie z powodu orientacji, wieku i koloru skóry, ale dlatego, że pisze zbyt mądrze, że jej wyrafinowane eseje o teatrze sięgają tam, gdzie zwykłego czytelnika wzrok nie sięga. Lepiej taki dorobek opublikować w obszernych tomach, żeby oświecały kolejne pokolenia młodych recenzentów, a nie marnować się po gazetach.
Ujawnia się tu przy okazji zabawny paradoks. Hanny Baltyn nie oburza mianowicie, że młodzi i niedyplomowani pisują na przykład na łamach „Dialogu”. Czy przypadkiem więc, jeśli dobrze ją rozumiem, nie potwierdza, że sama za centrum krytyki teatru uważa właśnie prasę codzienną i telewizję, czy nie przyznaje w ten sposób, że to tam pulsuje prawdziwa wiedza o teatrze, a nie w pismach fachowych? Jednocześnie powołuje się na mistrzów krytyki współczesnej – Martę Fik, Konstantego Puzynę, Jerzego Koeniga. Tyle że autorytet tych krytyków ufundowany został nie dzięki prasie i tygodnikom, jakkolwiek i tam pisywali, ale dzięki wybitnym książkom, przenikliwym szkicom i esejom, dzięki świetnym tłumaczeniom, których dokonywali, wreszcie dzięki pismom specjalistycznym, które przez wiele lat współtworzyli.
Zresztą dostaje się także tym autorom, którzy dyplom wprawdzie mają, tyle że niewłaściwy. I to nie tylko recenzentom, ale także osobom, które raz tylko odważyły się zabrać głos: „gwiazdą dyskusji publicznych na tematy teatralne jest młody neokomunista, który próg teatru na specjalną prośbę przekroczył ubiegłej jesieni, redaktor naczelny »Krytyki Politycznej« Sławomir Sierakowski”. Baltyn nazywa Sierakowskiego „ignorantem ze świata »cywilów«”, chociaż nie wyjaśnia, co dowodzi jego ignorancji (chyba właśnie tylko ta „cywilność”), a wcześniej wykłada na swoim własnym przykładzie, jakie wykształcenie upoważnia do publicznego wypowiadania się o teatrze. Pisze skromnie o „swoim jakim takim profesjonalizmie, nabytym w PWST”.
Można oczywiście długo wyśmiewać ten naiwny i ciasny korporacjonizm. Koncesje sprawdzają się w monopolu tytoniowym, dyplomów szkoły pożarniczej wymagają w Straży Pożarnej, a w kopalniach chcą zaświadczeń z uczelni górniczych, wszystko to jednak sensu nie ma żadnego w pisaniu o sztuce. Znowu można byłoby mnożyć przykłady publicystów, krytyków i dramatopisarzy niesubordynowanych, którzy, chociaż z niestosownymi dyplomami, jak choćby Tadeusz Żeleński „Boy” – pediatra, lekarz kolejowy, pracownik stacji sztucznego żywienia niemowląt „Kropla mleka”, brali się do literatury i teatru.
Ale mniejsza o to. Pod tym naiwnym przekonaniem, że cenzusy, zaświadczenia, dyplomy i zezwolenia pomogą podnieść poziom czegokolwiek, kryje się bowiem zrozumiała tęsknota za hierarchią, potrzeba wzorca, jakiejś stałej miary, do której można byłoby się odwoływać. Tylko dlaczego tą ostateczną miarą ma być stempelek dziekana?
Hanna Baltyn ujawnia także pogląd na instytucję recenzenta – figurę oficjalnie zatwierdzoną, ze środowiska, stosownie kształconą. W moim pojęciu recenzent to tylko zwykły widz, który po prostu odczuwa potrzebę głośnego podzielenia się kilkoma myślami na temat przedstawienia, które widział. Niektórzy recenzenci widzą dużo, inni mało, jeszcze inni widzą zawsze to samo. Są też tacy, którzy widzą sporo, ale nie potrafią tego napisać. Bywa różnie – pewne jest jednak, że od myśli miałkich i nieciekawych albo źle napisanych dyplom szkoły teatralnej nie uchroni.
Wiadomo więc, że jest źle, wiadomo też, dlaczego. Pora poinformować, jak temu wszystkiemu zaradzić. Otóż pomóc mogłaby organizacja krytyków teatralnych, która miałaby „jednoczyć ponad podziałami w obronie interesów środowiskowych”. I tu nie wiadomo niestety, kto zyskiwałby przywilej wstąpienia do stowarzyszenia – recenzenci z tytułem magisterskim w ogóle – pewnie nie, bo to przecież „cywile”, czy tylko ci z tytułem magisterskim szkoły teatralnej? Co jest interesem środowiskowym i dlaczego należałoby go bronić wspólnie – nie wiadomo także. Można przypuszczać, że stowarzyszenie krytyków mogłoby żądać od dyrektorów teatrów wyższego poziomu przedstawień teatralnych, mogłoby też piętnować słabych recenzentów, mogłoby wreszcie domagać się większej obecności teatru w mediach. Podobnie jak Stowarzyszenie Komentatorów Meczów Piłki Nożnej powinno walczyć o zwiększenie w telewizjach i stacjach radiowych ilości transmisji meczów piłki nożnej.
Bywało już, że stowarzyszenia zawodowe naprawiały rezolucjami zły świat. W latach czterdziestych związek literatów był wprawdzie tylko jeden, ale pisał do władz dużo pożytecznych wniosków, na przykład o lepszą polszczyznę: „ZZLP zwraca się do najwyższych czynników państwowych z apelem o wypowiedzenie bezwzględnej walki karygodnemu panoszeniu się błędów językowych w tekstach (...) przez powołanie i zaopatrzenie w odpowiednie pełnomocnictwa należycie wykwalifikowanych komisji kontroli czystości językowej”. Albo o lepsze radio: „ZZLP stwierdza z poczuciem najdalej idącej troski, że (...) poziom znacznej większości audycji tak słownych, jak muzycznych Polskiego Radia jest niski, cechuje je atmosfera banału, wulgarności i zaniedbania wartości artystycznych”.
I co się po sześćdziesięciu latach okazuje? Rezolucje wtedy przyjęto, ale polszczyzna jakoś nadal słaba i radio też kiepskie. Tego przecież, niskiego poziomu debaty krytycznej w mediach, dotyczy tekst Hanny Baltyn.
Artykuł pochodzi z pisma ”Teatr" nr 11/2006
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt