nr 4 (157)
z dnia 5 lutego 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Ostatnio zasugerowano mi, że Joyce – James Joyce – pisał lepiej ode mnie. Ile w tym prawdy, a ile złośliwej szpili, nie wiem, dzieła Joyce’a jeszcze nie liznąwszy. Autor Ulissesa jest tak czy siak na straconej pozycji, bo ja wciąż mam czas na to, żeby sprawić, że jednak wszystek umrze, a jemu co najwyżej pozostaje straszenie mnie po nocach. Dziś jednak nie o Joysie, ale o szpilach.
„Cały jego artykuł najeżony jest jadowitymi szpilami skierowanymi przeciw polskiej inteligencji” – pisze Piotr Wojciechowski w styczniowej „Więzi” (1/2006), reagując na wypowiedź Michała Pawła Markowskiego o inteligencji i literaturze (artykuł Wojciechowskiego nosi tytuł Twarz westernu, twarz inteligencji...). Odruchowo staję się podejrzliwy wobec osób, które podejrzliwe są wobec Markowskiego. Proszę sobie nie myśleć – potrafię się przemóc i skupić na tzw. meritum. Markowski na łamach „Tygodnika Powszechnego” zląkł się wpływu inteligencji na literaturę, co nie spotkało się z uznaniem Wojciechowskiego, któremu zamarzyła się zmiana – żeby szpak dziobał bociana. Markowski inteligencję tłucze po łapkach, Wojciechowski ją zaś przechwala, kadzi jej do zemdlenia, inkantując naukowe tytuły i zatrudnienia Markowskiego oraz uderzając w nutę taką np.: „To tylko inteligenci mogą być strażnikami narodowej mitologii, gospodarzami uniwersum symbolicznego, budowniczymi wizji i czerwiami gryzącymi wspólne sumienie”. Na widok tego zdania zaiskrzyło mi w głowie, że może opinie obu panów się nie znoszą (co za rozkoszna dwuznaczność), ale uzupełniają: wywyższonemu przez Markowskiego nieinteligentowi za nic w świecie nie marzy się kariera „strażnika”, „gospodarza”, „budowniczego”, a już na pewno nie „czerwia”. Tak więc Markowski bez zazdrości ni żalu zrzeka się tego, co dla swojej paczki rezerwuje Wojciechowski, i wszystko gra. No i o co tyle krzyku, chłopaki – zapytać bym chciał, jednak znam odpowiedź: o pryncypia!
Przyjmijmy, że tytuł książki J.L. Austina Jak działać słowami (spodobałby mi się bardziej dosłowny, a mniej trafny przekład: Jak robić słowami) jest pytaniem. I radujmy się, bo znamy odpowiedź, która skądinąd nadaje się na tytuł osobnej książki: Używać ich. Używając słów, robimy – komuś coś, np. człowiekowi przyjemność. „Oto człowiek”, i staje się. Ecce homo Nietzschego ma podtytuł Jak się staje, czym się jest. David Lynch pewno przez roztargnienie (bądź dla niepoznaki) nie dołączył do tytułu swojego filmu Człowiek-słoń słów Jak się staje, czym się nie jest. Oto człowiek-słoń – i proszę! Dramat w tym, że tytułowy bohater żadnym słoniem ani człowiekiem-słoniem nie jest, jeno tak go nazywają. A nazywając człowiekiem-słoniem – tymże go czynią. W klimacie naszym rodzimym obowiązuje lokalna wersja tej gry, w której płody muszą czuć się całkiem nieswojo, gdyż raz nazywa się je „embrionami”, innym razem „życiem nienarodzonym”. (Groźna to rozrywka – tak jak mówienie do jednego i tego samego dziecka czasem „Michaś”, a czasem „Ziuta”). Podobnie z homoseksualistami – zatrzęsienie nomenklatury sprzyja roztrzęsieniu. Niektórzy przywiązali się do starego dobrego „pedała”, inni proponują nowoczesnego z ducha „geja”. Wybrzydzanie na homoseksualistów nie jest tym, co Maciej Stroiński lubi najbardziej, przeto do własnego słowniczka typuje on określenie wtóre. Cezary Gawryś w artykule Kościół, homoseksualizm, człowiek (czy to przypadkowa kolejność słów?) pisze neutralnie o „osobach homoseksualnych”. Dobrze, niech mu będzie. Zauważmy na starcie, że Gawryś bardzo słusznie krytykuje pewne idiotyczne wypowiedzi o gejach, tfu, osobach homoseksualnych, które (wypowiedzi) przypominają nam, że ideologia i głupota są wiecznie żywe. Autor wykazuje się endemicznym ostatnio rozsądkiem, pisząc, że „kiedy jesteśmy bezradni wobec skomplikowanych powikłań ludzkiego losu, lepiej zachować milczenie, a przynajmniej pewną powściągliwość, niż wypowiadać radykalne, raniące innych sądy”. W świetle tych słów, składających się na finał jego wypowiedzi, jestem skłonny zapomnieć Gawrysiowi te zdania z wcześniejszych partii tekstu, które ranią np. mnie. Co ważne, Gawryś i ja mamy coś wspólnego: wiedząc, że nie ogarniamy rzeczy w całości, zatykamy buzie.
Nie mam wprawy w wypowiadaniu się na temat poezji. Nie wyrobiłem jej sobie nie z lenistwa, lecz raczej z tremy. Dziś na próbę przełamuję się, wnosząc o nieczytanie tego, co zaraz nastąpi, albo przynajmniej o wyrozumiałość.
„Więzi” odsłona styczniowa gości dwa wiersze Mirosława R. Kanieckiego. Pierwszy pt. Jesień na cmentarzu oddaje sprawiedliwość staruszce, po której przejechał walec zwany pechem. Po lekturze wiersza drugiego, choć weselszego, sposępniałem. Dowiedziałem się z niego, że podmiot liryczny posiada dziecko i żonę, jako swojego brata widziałby pająka, a za siostrę mrówkę ma. Ta poezja, proszę wierzyć, nie ma w sobie nic z naiwności, a dużo z rezygnacji. Nadzieja pokładana w mrówce i rodzinie z dużą siłą retoryczną i zaiste subwersywnie przekonuje, że żadnej nadziei nie ma. Uwierzyłem i zrobiło mi się jakoś smutno.
Ze mnie w ogóle ufne chłopię jest. Przykład: słyszę, jak Salieri w Amadeuszu Miloša Formana słowo music wypowiada z zachwytem i zmysłowo („mjuuuzik”), i już jestem kupiony, dając wiarę wszystkiemu, co płynie do mnie z ekranu. Nekrologowy dział „Więzi” już mnie miał, gdy nagle uczułem, że czegoś mi w nim nie staje. I nawet wiem, czego. Otóż czytamy tu notki, z których co chwila wyskakuje jakiś „historyk” lub „artystka”, „działacz” lub „ekonomista”. Brak natomiast „kelnerów” i „listonoszek”, „sąsiadek z bloku” i „spacerowiczów”. Plus wszystkich tych, którzy byli ważni, najważniejsi, ale niekoniecznie dla opinii publicznej. Z tego powodu wolę klepsydry przykościelne i nadrzewne, w których lekarzom i piosenkarkom już się nie chce wdawać w zagrobową rywalizację z kwiaciarkami i hydraulikami.
Omawiane pisma: „Więź”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt