Witryna Czasopism.pl

nr 17 (99)
z dnia 22 czerwca 2004
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

ZRÓB ZE MNĄ, CO CHCESZ

1. Dyskusja o poezji polskiej ostatnich lat piętnastu musi się albo skończyć, albo... zacząć, czyli pójść zupełnie innym niż dotychczas torem. Czuję niesmak po lekturze dziesiątków asekuranckich niby-szkiców i niby-recenzji, ujawniających rozczarowanie „pokoleniem bruLionu”, rozczarowanie „rocznikami siedemdziesiątymi”, wreszcie rozczarowanie mediami, które kulturę wysoką spychają na margines, instytucjami kultury, które niesprawiedliwie rozdzielają dotacje, wydawcami, że za słabo promują, kolporterami, że nie kolportują, księgarzami, że nie zamawiają, czytelnikami, że tępi. Dając wyraz swojemu rozczarowaniu, przyczynię się i ja do zagęszczenia atmosfery, jednak w odróżnieniu od większości spróbuję poszukać przyczyn tego solidarnego zrzędzenia, będę narzekał na kryteria wartościowania przyjęte, czy raczej: przejęte przez dzisiejszych komentatorów życia literackiego (tak, krytyk literacki stał się komentatorem, zaś „życie literackie” zdominowało literaturę), a żeby było sprawiedliwie, również na młodych poetów (rzecz jasna tych, których nie znam osobiście...) i stosowane przez nich (samobójcze w gruncie rzeczy) strategie pisarskie.

2. Poezja polska po roku 1989. Bizantyjska mozaika czy zwyczajne lastryko? Czym różnią się wiersze „bruLionowców” od wierszy „Nowonurtowców”, a wiersze „Ha! artowców” od wierszy obu poprzednich formacji? Co znaczą terminy: „formacja” i „pokolenie”? Na pierwszy rzut oka najważniejszą zmianą w liryce tego okresu wydaje się przeniesienie punktu ciężkości z postaw (rozumianych jako stosunek wobec określonych wartości) na języki (idiomy). Końcowym etapem procesu jest twórczość warszawskich „neolingwistów”, nawiązujących nie tylko do powojennej tradycji robótek słownych, ale też reinterpretujących (z różnym skutkiem) awangardowe wzorce z lat dwudziestych i trzydziestych. Wzmożone zainteresowanie językiem widoczne jest w nowych tekstach Krzysztofa Siwczyka, a także Marcina Świetlickiego, który swej fascynacji Białoszewskim nigdy nie ukrywał, choć dopiero w ostatnich tomach w sposób bezkompromisowy („Ja śni. / Ej!” – „Jaśniej”) wyraża przekonanie, że „szaranagajama” nie mniej jest realna niż „piec podobny do bramy triumfalnej”. Ale najczytelniej istotę owych przemian oddają przesunięcia w szeregach młodopoetyckich idoli (mam na myśli młodość publiki literackiej, nie młodość idoli); szukając największych oponentów połowy lat dziewięćdziesiątych, musielibyśmy wskazać na Krzysztofa Koehlera i Marcina Świetlickiego, bo pierwszy powie, dajmy na to: „Widzę wiatr w liściach, / wodę w brzegach, / szum, łoskot, bieg: / Dom rzeczy: sens.”, drugi zaś: „Nie ma świata. / Skończył się. / Nie ma czasu. / Skończył się. / Nie ma celu. / Skończył się. / Nie ma sensu. / Skończył się.” Dziś na świeczniku są: Andrzej Sosnowski i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. Opozycja – czy nie? Opozycja! – zauważy ktoś, opozycja postmodernizmu i tradycjonalizmu. A ja zaryzykuję twierdzenie, że Sosnowski i Dycki w równym stopniu fetyszyzują język; głównie stylistyka i topika wierszy Dyckiego decyduje o tym, że kojarzymy je z barokiem. Nie żebym nie widział zbieżności na poziomie refleksji metafizycznej, odnoszę jednak wrażenie, że metafizyka jest tu ewidentnie wytworem stylu, urokliwego, nie powiem, lecz czy autentycznego w oderwaniu od pozatekstowej figury Dycia, niewątpliwie pomagającej wierzyć w to, co napisane? Przypomina się wiersz Szymborskiej: „Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? / Czy z napisanej wody pić, / która jej pyszczek odbije jak kalka?”; napisana jest matka Dyckiego, jego trumienka, napisane są choroby i chryzantemy, i chłopcy są napisani. To tylko pozór, że Sosnowskiego interesuje, jak powiedziałby Miłosz, „zabawa łupinami”, Dyckiego zaś aksjologiczny środek, wnętrze słowa. Ale przecież ja sam zasugerowałem antynomię tych poetyk, po co, by teraz sobie zaprzeczyć? Nie. Obu autorów język niesie, ale każdego inaczej, różnica tkwi w stylu, ot, na jakie opozycje skazał nas ohydny postmodernizm.

3. Dobrze, a teraz biorę w nawias cały poprzedni ustęp, teraz się będę dekonstruował. Pytałem, czym jest pokolenie. Otóż nieważne, czym jest pokolenie, ponieważ pokoleniowość nie ma znaczenia jako kryterium oceny dzieła artystycznego. Każdy językoznawca świadom jest, że istnieją dwie perspektywy badawcze: synchroniczna i diachroniczna, które przynoszą wymierne efekty pod warunkiem, że nie stosuje się ich jednocześnie lub, co gorsza – zamiennie. Nie sposób być przy tym specjalistą w dziedzinie gramatyki historycznej, nie mając żadnej wiedzy z zakresu fonetyki czy morfologii, i odwrotnie. Za odpowiednik językoznawstwa diachronicznego można by uznać historię literatury, taką, jakiej uczymy się w podstawówce, liceum i na uniwersytecie. Językoznawstwo synchroniczne byłoby z kolei analogiem krytyki literackiej z prawdziwego zdarzenia. Świadomość historycznoliteracka sprzyja trafnemu opisowi nowych zjawisk, ale zasad według których usystematyzowano literacką przeszłość nie wolno nam a priori odnosić do teraźniejszości i przyszłości, bo wówczas stworzymy historię literatury życzeniową, postulatywną, jak miało to miejsce w PLR-u; niestety w myśleniu większości krytyków, choć samych pisarzy również, niewiele się od tamtej pory zmieniło. A potem się krytyka nadziwić nie może, że żadnych nowych osobowości pisarskich; cóż, niełatwo złowić szczupaka na ciasto. Precyzyjnie ujmuje sprawę Andrzej Waśko, pisząc na łamach „Arcanów” (jaka część młodej inteligencji słyszała o tym piśmie?): „Jednym z najważniejszych czynników determinujących stan dzisiejszego piśmiennictwa literackiego i poświęconych mu dyskusji prasowych jest ujmowanie obrazu polskiej literatury współczesnej w schemat pokoleniowy. (...) Teoria pokoleń literackich była pierwotnie jedną z wielu (...), ale w okresie PRL uznano powszechnie, że ta teoria jest wiernym odbiciem rzeczywistości literatury. (...) Nawet najwięksi buntownicy wśród tzw. młodych, świadomie czy nieświadomie, myślą tylko o dopisaniu kolejnego rozdziału do utrwalonej i kanonizowanej historii współczesnych pokoleń literackich”. Tekst powstał sześć lat temu, a jego aktualność zamiast maleć rośnie, trudno bowiem, patrząc na poczynania młodopoetyckich przeciętniaków, panicznie spragnionych zaistnienia (działalność internetowa bywa ostatnimi czasy najpowszechniejszym surogatem rzeczywistej aktywności literackiej), nie podzielić takiej oto opinii: „Przyjęty w minionym okresie schemat pokoleniowy jako swoista forma radykalnego historyzmu szkodliwie wpływa na twórczość literacką i krytykę. (...) Jeśli bowiem rozwój literatury odbywa się przez kolejne wystąpienia nowych pokoleń, to głównym zmartwieniem młodych literatów staje się nie odwieczne zadanie poetów – dążenie do doskonałości – tylko wyrażanie pokoleniowego doświadczenia i organizowanie nowych formacji pokoleniowych oraz ich promowanie w celu zaistnienia. Każde pokolenie ma przypisany sobie czas, co rodzi u młodych potrzebę natychmiastowego sukcesu, a więc i potrzebę promocji. W efekcie krzątanina wokół promocji zastępuje twórczość.”; trzeba zatem na siłę znaleźć „konstytutywne” cechy swojej formacji. Nie tak dawno, w eseju Ucieczka donikąd, będącym przy okazji recenzją zbioru szkiców pt. Frustracja. Młodzi o nowym wspaniałym świecie, wyraziłem swój pogląd na temat prób usankcjonowania odrębności pokolenia „roczników siedemdziesiątych”, dziś tylko go powtórzę: „Co na to młoda literatura, która żałuje, że nie ma swojej wojny, swojego pokoleniowego przeżycia, swojego wroga? – młoda literatura podłapuje dyskusję [na temat generacji Nic], starając się sprytnie ją rozbudować w uzasadniający kategorię roczników siedemdziesiątych kontekst socjokulturowy. Nie spierajmy się zatem, kto burzę rozpoczął, kto co od kogo zgapił, najrozsądniej będzie ująć problem tak: sposób myślenia przedstawicieli (domniemanej, czysto modelowej) generacji Nic oraz jej podzbioru: pokolenia literackiego, czy szerzej – artystycznego roczników siedemdziesiątych (używam tego określenia w znaczeniu czysto periodyzacyjnym) musi mieć po części podłoże społeczne, wszak ludziom tym o coś wspólnego chodzi, skoro chcą dyskutować; nawet jeśli każdemu chodzi o co innego tudzież wszystkim wspólnie o nic szczególnego nie chodzi. To zdanie jest tylko z pozoru idiotyczne, ponieważ, tu znów robię skok w stronę tzw. życia literackiego, coraz intensywniej próbuje się naczelną ideą scalającą roczniki siedemdziesiąte uczynić tejże idei brak, zaś zasadniczym wyróżnikiem pokoleniowości fakt, że oto od tego właśnie pokolenia... pokoleniowość traci rację bytu”. Zatem bez względu na dalszy los pokoleń dajmy sobie póki co z pokoleniowością spokój. Zdekonstruujmy „opozycyjność”.

Było wyżej o przesunięciu akcentów z postaw na języki, Świetlickiego przeciwstawiłem Koehlerowi, Dyckiemu zaś Sosnowskiego, jakim prawem? Co to w ogóle znaczy „opozycja”, czy nie jest aby tak, że każdy wybitny autor stanowi opozycję wobec wszystkich pozostałych, dlaczego opozycja: Przyboś – Białoszewski, albo: Koehler – Wencel, miałaby być mniejsza niż opozycja: Biedrzycki – Szlosarek. Kto ma więcej wspólnego z Eliotem – Wencel czy Różewicz? Gdy przestaniemy patrzeć na literaturę przez pryzmat spłycających ją antynomii typu klasycyzm-barbaryzm, okaże się nagle, że to, cośmy brali za szary środek, jest w istocie najpierwszorzędniejszą poezją, a za taką uważam dużą część wierszy Dariusza Sośnickiego, Tomasza Różyckiego, M. K. E Baczewskiego, Bartłomieja Majzla. Czy fakt, że białe nie jest czarnym, oznacza, że nie sposób zachwycać się białym ze względu na białe i czarnym ze względu na czarne? Tak chyba powinna wyglądać aktywność krytyczna – skupiać się na zielonym na jakiś czas unieważniając czerwone, bo, znów – kto powiedział, że zielone jest bardziej nie-czerwone niż nie-niebieskie? Mój tekst miał zaczynać się pytaniem następującym: Dlaczego pewne języki unikają określonych tematów? – absurdalnym, gdy chwilę się nad nim zastanowić. Ale ogniwem myślenia pośrednim, zanim dotarło do mnie, że takie pytanie nie ma racji bytu, była taka doń uwaga: ...tematów, czy raczej: ujęć tematów – bo język to ujęcie. I dopiero potem odkrywczo skonstatowałem, że język to dwa w jednym: i ujęcie, i temat, i dlatego żadna wybitna twórczość, także poezja, nie omija żadnego fundamentalnego tematu, a takie są dwa: miłość i śmierć. Zgadzamy się więc, że język jest tożsamy ze światopoglądem. Co zrobić w takim razie z zasygnalizowaną, niedorzeczną w tym kontekście, dominacją języka nad aksjologią, czy w istocie zaszła jakaś zmiana? Wydaje się, że tak. U Świetlickiego (mimo jego słownych gierek), Koehlera, Wencla światopogląd „chciał wyjść” z języka, u Sosnowskiego (ale i u Lipszyca oraz Cecki) światopogląd „chce być” językiem, a to oznacza coś niezmiernie ważnego: brak wiary w ponad- czy pozajęzykowy porządek. Skoro język jest światopoglądem, każdy wiersz bazujący na stylu niskim powinien, zdawałoby się, nieuchronnie ciążyć ku nihilizmowi... Podobną logiką kieruje się w swych rozprawkach krytycznych Julian Kornhauser, który w najnowszej poezji nie widzi nic poza skonwencjonalizowanym banałem („Zamiast zrozumienia – obserwacja, zamiast konstrukcji – konwencjonalizacja.”). Otóż nie jest prawdą, że dykcja kolokwialna nie może odsyłać ku pryncypiom. Powiem więcej; język potoczny jest w stanie bronić wartości, i częstokroć czyni to skuteczniej, wiarygodniej niż napuszona i przeestetyzowana fraza, powiedzmy: Adama Zagajewskiego. Dlatego też wiele spośród wierszy Świetlickiego biorę za akty heroicznego sprzeciwu wobec bylejakości życia, moralnej degrengolady, kultu sławy (która dawno straciła swoją antyczno-renesansową wykładnię, nie musi być bowiem „dobra”, wręcz przeciwnie, lepiej, gdy jest „zła”) i pieniądza. Poezja Świetlickiego doskonale obrazuje zło w jednej z dramatyczniejszych jego postaci – w postaci banału. Zło jako nuda, powtarzalność, zaniechanie, poczucie bezcelowości, ucieczka przed odpowiedzialnością... („Umarł Babilon. / Pstryk. / Umarł niepostrzeżenie. / Przerodził się w supermarket. / Przerodził się w telewizor.”) Tylko że takie wiersze czyta się inaczej; dziwne – Julian Kornhauser, potrafiący zachłysnąć się Różewiczem, powinien taki sposób czytania dobrze znać. To jest czytanie wspak. Czytanie negatywowe, bo i wiersze operujące językiem dosadnym i brutalnym, pod warunkiem, że dobre, nadzwyczaj często „negatywowo” są zbudowane. Powszechna jest strategia demaskacji bohatera lirycznego, który staje się ofiarą do złudzenia przypominającą samego autora po to, by spotęgować dramatyzm tekstu, aby spełniał on zasadnicze (Arystotelesowskie) kryterium poetyckości – kryterium prawdopodobieństwa.

4. Zapomnijmy o tanich przeciwstawieniach, usypiających do reszty nasze czytelnicze intuicje, każdy dojrzały utwór poetycki zawiera instrukcję obsługi samego siebie, zadaniem krytyka i czytelnika jest znaleźć ów kod dostępu, a nie – jak się to zwykle dzieje – od razu załatwiać sprawę łomem. Badacz literatury ma obowiązek pertraktować z wierszem, układać się z nim, choć oczywiście nie za wszelką cenę. Pierwsze rozpoznania to domena intuicji, zaś jedynym nadrzędnym kryterium wstępnej oceny powinien być zachwyt. Za nim pójść musi język na tyle giętki, by ten zachwyt „udowodnić”, krytyk tym się bowiem różni od zwykłego czytelnika, że ze swojego zachwytu (bądź rozczarowania) publicznie się tłumaczy. Ale absolutnie bezinteresowne podejście do tekstu jest niemożliwe – zauważa Stanisław Rosiek w szkicu Pewność i wahanie, zamieszczonym w poświęconej problemom krytyki (napisanej wspólnie ze Stefanem Chwinem, wydanej w 1981 roku, tj. w czasach, gdy pisarze miewali jeszcze poczucie misji) książce Bez autorytetu. Autor twierdzi, że krytyk zawsze jest zniewolony, zniewolony przez wiedzę. To błędne myślenie, nie sposób być niewolnikiem wiedzy, jeśli towarzyszy jej inteligencja, są rzeczy, które budzą zachwyt bez względu na posiadane przez nas „wiadomości”. Zachwyt jest od wiedzy pierwotniejszy, rozumiany jako bezinteresowna ciekawość determinuje przecież dziecięce poznanie, każe dziecku dotykać, oblizywać i gryźć. Krytyk też ma... wąchać, dotykać, oblizywać i gryźć, na bieżąco informując nas, co poczuł i czy zapach, kolor, kształt, okazały się wiarygodną obietnicą Smaku... Jeśli tak – formułuje (subiektywny, rzecz jasna) sąd, iż dzieło jest genialne. Marny natomiast będzie utwór, do którego jedynym kluczem jest wiedza, ale czy takim tekstem nie można się zachwycić? Można, pod warunkiem, że utożsamimy zachwyt z „uznaniem”, a to już zupełnie inna historia. Na szczęście teza o „zniewoleniu przez wiedzę” nie jest konkluzją rozprawy Rośka, a jedynie pretekstem do sformułowania postulatu, któremu na imię: „poetyka jawności” – prosta to i rozsądna recepta na krytycznoliteracki obiektywizm. Na czym miałaby ona polegać? – na tym mianowicie, by interpretując i wartościując konkretny tekst, wyraźnie artykułować swoją, że się tak wyrażę – ideową przynależność, jak też odsłaniać korzenie swoich estetycznych fascynacji. Po co nawiązuję do tych zapomnianych dawno koncepcji? Otóż chcę pokazać, że młodym przed dwudziestoma laty pisarzom o coś chodziło; byli oni świadomi, że literatura jest czymś ważnym, że zawsze miała, ma i mieć będzie określone obowiązki, wreszcie że refleksja krytyczna ma gigantyczne dla rozwoju poezji i prozy znaczenie, ponieważ jest „pracą w świecie wartości. Czynem aksjologicznym.” Kryzys krytyki, z jakim mamy od dobrych paru lat do czynienia, wynika z faktu, że krytyk przestał być osobą – realnym bytem z krwi i kości. Oddając sprawiedliwość tym, których podziwiam i szanuję, są wśród nich: Tomasz Burek, Piotr Śliwiński, Marian Stala, Karol Maliszewski, Leszek Szaruga, pragnę zauważyć, że krytyk dzisiejszy „nie ma twarzy”. Jest po prostu niewiarygodny, nieokreślony. Bezideowy. To – zgodzić się trzeba – komfortowa pozycja, pozwala uniknąć utarczek i uciążliwych polemik. Lecz, na Boga, czymże jest literatura, jeśli nie dyskusją, nierzadko burzliwą i jak burza ożywczą?; na pytanie, dlaczego nowa literatura, a poezja w szczególności, ledwo zipie, odpowiedź nasuwa się automatycznie: z powodu braku dyskusji. Krytyk nijaki zawsze jest bylejaki, pozbawiony tego, co najistotniejsze – odwagi sądów. Owszem, potrafi schlastać, nie mylmy jednak odwagi z tupetem i bezczelnością. Nie mylmy pojedynku na szable czy pistolety ze ślepym ciosem zza węgła! Wspomniałem o dziecięcej naiwności poznawczej – jakim cudem ją połączyć z postulowaną teraz „poetyką jawności”, która – w pełni przychylam się do słów Rośka – „stwarza propozycję bycia w świecie pozbawionym Normy. Upadłej Normie przeciwstawia osobę, bezpostaciowości twardość i wyrazistość personalnych punktów odniesienia, skrytości – jawność”? Mniemam, że nie jest to życzenie utopijne, oczywiście trudno wyzbyć się woli sądzenia przy wstępnej lekturze tekstu, ale samo dążenie do takiej czystości przyniesie zbawienny rezultat – sądy owe nie będą pochopne.

Zredagowany przeze mnie zeszłoroczny numer „Toposu”, poświęcony w całości najnowszej poezji polskiej, zawierał skierowaną do czytelników-niepisarzy ankietę m.in. na temat... powinności literatury. Odpowiedzi przyszło niewiele, prawie wszystkie były przerażające. I nie chodzi mi o całkowity brak znajomości nowej poezji – to żaden grzech, ale o nieumiejętność sformułowania swoich względem niej oczekiwań, obojętność wobec takich atrybutów literatury i kultury w ogóle jak hierarchia i ciągłość. Dziesięcioletni młodopoetycki karnawał zrobił swoje. Nie ma się jednak co trwożyć, dochodzi – zdaje się – do przesilenia, hucpiarzy wprawdzie jeszcze sporo, lecz coraz częściej dyskutuje się o sensach, o tzw. przesłaniu (przykładem – numer 1 / 2004 „Dekady Literackiej”); wkrótce może się okazać, że jajcarstwo i warsztatowa zręczność to za mało, by dać się zauważyć gdziekolwiek poza siecią lub poetyckim festiwalem. Nawet kpiarz Wiedemann przyznał na łamach wiosennej „Res Publiki Nowej”, że jakiś nowy pozytywizm nadciąga.

5. Gwoli równowagi, czepiał się będę również nowej poezji. Powstrzymam się od wymieniania nazwisk, nie chcę stwarzać wrażenia, że kogoś konkretnego atakuję. Choroba, o której wspomnę, nie jest tragedią indywidualną, dotyczy większości młodej populacji literackiej. Chorobą tą – niezrozumialstwo. Oho, już słyszę nonszalanckie komentarze moich znajomych – hermetystów, wygłaszane podczas jakiejś imprezy literacko-myzycznej: – Czytałeś tekścik Dąbrowskiego? – Nie, a co? – Pisze o niezrozumialstwie... – Co za łoś! Kto nie rozumie, ten nie rozumie... itd. Czuję szacunek dla Jacka Podsiadły, który wykazał się niemałą odwagą, ogłaszając w „Tygodniku” artykuł o tym, że poeci dzisiejsi – Nietzschem się posłużę – „mącą swe wody, aby się głębszemi wydały”. Jeszcze trzy, cztery lata temu za brak zainteresowania młodą poezją, czy też: za brak przekonania do niej, obwiniałem wszystkich poza samymi poetami. Zrewidowałem swój pogląd. Byłbym, rzecz jasna, szalony, twierdząc, że poezja powinna konkurować np. z filmem, że jej zadaniem jest przyciągać uwagę mas. Sądzę jednak, że dzisiejsza poezja często sama jest winna swojej samotności. „Poeta jest poetą, dopóki wiersz jest tajemnicą” – powiedział Leśmian. Czyżby młodzi poeci czytali Leśmiana? Chyba nie, musieliby wówczas dojść do wniosku, że tajemnica nie jest synonimem niejasności, czy wedle aktualnej nomenklatury: ściemniactwa. Postmodernizm mamy – zawoła jeden z drugim – musi być tak, żeby tylko wtajemniczeni wiedzieli, co jest grane, szkatułkowość, panie, etc. A ja na to odpowiem, że szkatułkowy był Mickiewicz, którego wiersz w warstwie podstawowej stanowił i stanowi źródło ważkich prawd i szlachetnej rozrywki, co nie przeczy istnieniu treści głębszych, ukrytych, po dziś dzień spędzających sen z oczu setkom teoretyków i historyków literatury. To, co dane wprost, było i jest poważną, szczerą obietnicą, zachętą do dalszych poszukiwań. Oto szkatułkowość. A cóż ma nas zapalić do podróży w głąb tekstu „hermetycznego banalisty” – imię kolegi po piórze, cecha anatomiczna wspólnej dziewczyny, aluzja do chlańska w Legnicy, Brzegu, Warszawie czy Gdańsku? Skąd się bierze ściemniactwo? – z braku własnego języka, a to znaczy: z braku świadomości siebie jako pisarza. „Młody poeta powinien pisać dzienniki” – usłyszałem w zeszłe wakacje od Tadeusza Różewicza. To była reakcja na moje żale, iż ciężko poecie, a debiutantowi zwłaszcza, w świecie popkultury. Początkowo zalecenie Różewicza wydało mi się niedorzeczne, nie związane w głównym tokiem naszej krótkiej pogawędki; aż się prosiło, by poutyskiwać na media, kolporterów, księgarzy i nieistniejących czytelników. A on... że trzeba pisać dzienniki. Niedługo potem dotarło do mnie, że to nie absurdalny żart, lecz najszczersza prawda, że pisanie dzienników, nie ekshibicjonistycznych blogów, ale dzienników „filozofujących”, jest najskuteczniejszą metodą rozpoznawania siebie, dojrzewania do bycia twórcą, kształtowania indywidualnego głosu.

Tylko wiersz jasny może być prawdziwy. Żeby odwołać się do Wittgensteina; dobra poezja, albo po prostu: poezja, odsyła ku temu, co niewyrażalne, co jest poza nami. Wiersz tak powinien operować wyrażalnym, by precyzyjnie wyprowadzić nas poza siebie (zamierzona jest dwuznaczność tego zdania; wiersz wyprowadzając poza swoje granice, zarazem wyprowadza nas poza nas samych...). Utwór poetycki ma przywodzić czytelnika na skraj wstrząsającego milczenia. „Zderzenie liryczne” (termin Różewicza) nie dlatego następuje, że bezpośrednio widzimy to, czego nie jesteśmy w stanie nazwać (widząc – już byśmy nazwali). Odczucie potęgi nienazwanego jest wprost proporcjonalne do ontologicznego zawodu czytelnika. O wielkości tego, co poza wierszem, świadczy fakt, że nasza praca nad nazwaniem, tj. chęć dotarcia (przez ów tekst) do Prawdy, nie przynosi pożądanego efektu. Znajomy Wittgensteina, Paul Engelmann, przesłał mu w 1917 roku na front wiersz Uhlanda, zauważając, że wiersz ów jest „tak jasny, iż nikt go nie rozumie”. Oto jak Wittgenstein uzasadnił swój zachwyt tym lirykiem: „I tak to jest: gdy się nie silimy, by wyrazić to, co niewyrażalne, n i c się nie zatraca. Niewyrażalne jest bowiem wtedy – niewyrażalnie – w wyrażonym z a w a r t e!” Aż się prosi, by wysunąć kontrargument: Domeną poezji jest przecież wieloznaczność. Jak ma się wieloznaczność do jasności? Tak mianowicie, że jedno drugiego nie wyklucza, jasność to po prostu „znaczność”, prawdziwą antynomią jasności byłaby: „bezznaczność”. Wiele dzisiejszych wierszy odsyła ku „bezznaczności”, udając, że jest ona tym, co niemożliwe do wypowiedzenia. „Bezznaczność” nastręcza jednak kolejny problem, wszak Wittgenstein wysuwa tezę, że każde zdanie poprawne musi posiadać sens, i podaje za przykład stwierdzenie „Sokrates jest identyczny”, które nic nie mówi, ponieważ słowu „identyczny” nie nadaliśmy znaczenia przymiotnikowego. Lecz w prawdziwej poezji sensowność zdań to za mało. Współczesna liryka zbyt często przerzuca na odbiorcę własne słabości, określ mnie – mówi. Nie czytelnik ma się czegoś o sobie poprzez wiersz dowiedzieć, ale odwrotnie – wiersz pragnie się czegoś (czegokolwiek) o sobie dowiedzieć dzięki wysiłkowi czytelnika-krytyka. Zrób ze mną, co chcesz – szepce do nas z wyuczoną zalotnością prostytutki wiersz współczesny, wypełnij mnie, nazwij, jak ci się tylko podoba: Martą, Marią, Adasiem, księżniczką, suczką...

6. Było ogólnie, ale – jestem przekonany – prawdziwiej, niż gdybym rozwodził się nad zjawiskiem slamu albo nad szansami, jakie otwiera przed poezją internet... Niechaj za pointę posłużą mi słowa Herberta, wyjęte z felietonu pt. Poezja w próżni? (opublikowanego przed ponad półwieczem na łamach „Tygodnika Wybrzeża” w cyklu Poetyka dla laików): „Można by napisać gruby tom o tym, jak poezja w ciągu całego rozwoju ludzkości torowała drogi nowym ideom, jak walczyła o wolność, postęp, o sprawiedliwość społeczną i pokój. Zadaniem bowiem wielkiej poezji, jak i wszelkiego pisarstwa, jest wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu. Sprawiedliwość i piękno. (...) Ale poezja nie może być arką, dzięki której przeżywamy potopy. Musi być chlebem codziennym, artykułem pierwszej potrzeby. W zamierzchłych czasach poeta był czarodziejem, o wiele wieków później udawał czarodzieja, gdy mówił, że wyraża tajemniczy sens bytu. (...) Spoglądał z góry na wszystkich tych, co nie podziwiali go, obdzielał epitetami od profana do mydlarza. (...) Ten konflikt jeszcze trwa, jeśli jeden ze współczesnych pisze, że poezja jest tangensem samotności – Nie mistrzu! Poezja nie jest w ogóle żadną funkcją trygonometryczną. Jest funkcją ludzką, arcyludzką. Po wielu błądzeniach dojdzie do celu i wtedy będzie rozmową wzruszonego człowieka z bliźnim”. Piękna jest wyrażona w ostatnim zdaniu nadzieja. Zdanie to samo w sobie jest tej nadziei spełnieniem. Proste. Prawdziwe. Piękne.

Tadeusz Dąbrowski

Tekst został pierwotnie opublikowany w miesięczniku „Odra” nr 6/2004.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
LEKTURA NIEWAKACYJNA
METAFIZYCZNY BULGOT
POWSZECHNE ZMIANY

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt