nr 18 (220)
z dnia 20 września 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum
Nieocenione doprawdy pożytki wypływać mogą z czytania powieści kryminalnych pisanych przez poetów. I nowe, cenne, a może i bezcenne – bo czymże mierzyć ich wartość? – doświadczenia. Biorę sobie na przykład do ręki Trzynaście Marcina Świetlickiego (Kraków 2007) i od razu się orientuję, że mam do czynienia z powieścią nie tylko intrygującą, ale i par excellence mistrzowską. Intrygującą, bo zawiera intrygę; mistrzowską, bo zawiera mistrza (choć pisanego małą literą).
Jakim mistrzem jest mistrz? Czy w ogóle nim jest? Mistrz zwany jest mistrzem „nie wiadomo czemu”. „Na szczęście jest to mistrz pisany z małej litery, co w pewnym stanie oddaje stan jego mistrzostwa” (s. 114). Jest to mistrz, który „napuchł, utył, posiwiał”, o czym wielokrotnie się czytelnikowi przypomina. Prawdę mówiąc, jest to żaden mistrz. Jest to mistrz niegodzien własnego mistrzostwa. A nie tylko nie jest własnego mistrzostwa godzien, ale i wcale go nie chce. Mistrz się nie poczuwa. Mistrzowi nie zależy. Mistrzowi się nie chce. Mistrz ma w nosie.
Mistrz jest mistrzem byle jakim, ale postacią literacką o niemałej potencji. Jest śmieszny i tragiczny zarazem. Ironiczny i autoironiczny. Jest mizantropem łaknącym prawdziwej bliskości. Jest indywidualistą uwikłanym w obcowanie pośród zbiorowych stereotypów, przesądów, fobii, kompleksów, ideologii, mitologii, resentymentów, wzorców postępowania, wizji życia etc. Outsiderem trapionym niemożnością delektowania się własnym outsiderstwem, bo społeczne relacje, normy, ograniczenia, zobowiązania, przymusy, nakazy, bo jest się między ludźmi, bo człowiek jest zwierzęciem stadnym, bo z czegoś trzeba żyć, bo kogoś/coś trzeba kochać, bo ileż można pić (to jest zawsze doświadczenie indywidualne), bo co to za życie, bo trzeba je czymś wypełnić, bo samotność bywa zbawienna i nader pożądana, ale to także „taka wielka trwoga”.
Mistrz jest samotnikiem, bo świat, w którym żyje, nie jest światem, w którym chciałby żyć. Bo ludzie, którzy ten świat stworzyli, nie są ludźmi, z którymi chciałby obcować. A jego przekleństwem jest to, że tenże świat i ci ludzie nie akceptując go, chcą go jednocześnie albo (re)socjalizować, albo wykorzystać go takim, jakim jest, aby na nim zwyczajnie zarobić, ukazując go lubującej się w cudzej krzywdzie publice jako społeczne kuriozum, margines, nieledwie kobietę z brodą albo i cielę z dwiema głowami. Albowiem mistrz jako dziecko, więc w czasach PRL-u, zagrał w serialu Mały mistrz na tropie, w którym dzieckiem będąc, dzielnie wspomagał nie mniej dzielną Milicję Obywatelską w wymierzaniu sprawiedliwości, wtenczas ludowej. Jako (złote) dziecko zagrał w serialu, gwiazdował, a teraz – patrzcie – „napuchł, utył, posiwiał”. Głównie zresztą dlatego, że się nie szanuje i pije ponad wszelką przyzwoitość. To i dobrze mu tak. Był lepszy, ale już nie jest. Był ponad normę, a teraz jest poniżej. Miał szansę, ale ją haniebnie zmarnował. Zawsze to miło usłyszeć.
Nieprzypadkowo, jak się wydaje, autor kazał mistrzowi zagrać w serialu dla młodzieży i borykać się z tym faktem w dorosłym życiu. Czyż to nie do Świetlickiego bowiem przylgnęła łatka „twórcy swoistej odmiany literatury dla młodzieży” czy też „wielbionego przez nieletnich wyraziciel ich uczuć i stanów ducha”. To ostatnie stwierdzenie pochodzi z wywiadu z autorem przeprowadzonego przez Mirosława Spychalskiego, a opublikowanego w „Dzienniku”. Poeta zareagował znamiennie, bo nerwowo: „Odwieczny motyw uwielbienia mnie przez nieletnich oto znowu się pojawia! To ewidentna próba zlekceważenia tego, co przez wiele lat napisałem. Kto to wymyślił? Niechże mi pan tych nieletnich, a zwłaszcza te nieletnie pokaże. Ja nie mam znajomości w tych kręgach... Strasznie pan monotonny jesteś...”.
I czy to nie sam Marcin „napuchł, utył, posiwiał” (chciałbym powiedzieć: jak my wszyscy, ale ja mam ten problem, że utyć nijak nie mogę)? Bo choć „powtarzam: bohater to nie autor”, powtarza wielokrotnie Świetlicki, co się zresztą rozumie samo przez się, to z drugiej strony: „Mam taką przypadłość, że wszystko, co robię w sferze artystycznej, wiąże się z tym, co robię w sferze życiowej”, jak powiada w innym miejscu, a co między innymi oznacza, iż związek pomiędzy Marcinem Świetlickim a podmiotem lirycznym jego wierszy czy bohaterem powieści jest nader ścisły, aczkolwiek nie jest to, oczywiście, relacja prosta ani jakoś prostacko zadzierzgnięta, bo przetworzona literacko. Na dobrą sprawę, jedyny niepodważalny wniosek, jaki możemy z tego faktu wysnuć, jest ten, iż Marcin Świetlicki jest takim człowiekiem, który jako autor jest zdolny do stworzenia takich podmiotów lirycznych i takich powieściowych bohaterów, jakie stworzył. Taki jest punkt wyjścia. I taki jest, być może, punkt dojścia, zważywszy, że wszystkie inne wnioski, które da się na tej podstawie wyciągnąć, pozostaną mniej lub bardziej uzasadnionymi hipotezami. I jeśli nawet istnieje „uzasadnione podejrzenie”, że Marcin Świetlicki ma wiele wspólnego z powieściowym mistrzem, jak nam podpowiada intuicja, to jednak wciąż pozostaje to tylko „podejrzeniem” i tylko „intuicją”.
I czyż to nie ta sama intuicja każe nam także podejrzewać, że mistrz to tyleż alter ego autora, co postać będąca stereotypowym wyobrażeniem tegoż autora, wyrojonym w głowach czytającej (i słuchającej) publiczności? Zarówno Marcinowi Świetlickiemu jako „bohaterowi” mediów, jak i mistrzowi jako bohaterowi powieści zdaje się doskwierać to samo: narzucany mu z zewnątrz stereotypowy, zmitologizowany wizerunek i powinności, do jakich w oczach innych wizerunek ten miałby go zobowiązywać, a z jakich on wywiązywać się nie ma zamiaru. „Wielokrotnie stykałem się, robiąc to, co robię, z takimi sądami. Pisałem wiersze – mówiono, że to nie są wiersze, tylko proza. Pisałem piosenki, mówiono, że nie są to piosenki, tylko wiersze. Czegokolwiek się tknąłem – natychmiast pojawiały się jakieś dziwne postaci szepczące, że to nie jest to, czego oczekują. Troszeczkę mam tego dosyć. Nie jestem po to, żeby wypełniać ludzkie, dosyć banalne, oczekiwania”. To Świetlicki. A mistrz?
„- Kim pani jest?
- Myślałam, że wiesz. Bo ja wiem, kim ty jesteś.
- Jestem pijakiem, proszę pani.
- Nie żartuj. Nie jesteś żadnym pijakiem [...] Mówię ci, ty jesteś bohaterem.” (s.211)
Klasyczna projekcja podmiotu na przedmiot. I kościół międzyludzki Gombrowicza zarazem. Co mistrz – co zdarza się i nam – stara się podstępnie i nie całkiem świadomie wykorzystać:
„- Jestem szczęśliwy? – pyta mistrz.
- Jesteś – odpowiada ona z przekonaniem.” (s.215)
Mistrz bierze to przekonanie jak swoje i natychmiast jest przekonany, że jest szczęśliwy. Jest przekonany, więc jest szczęśliwy. Albo tylko stara się w to uwierzyć. Albo tylko bardzo by chciał – jak każdy. Każdemu dane jest to, w co wierzy. Do czasu.
Prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt