nr 5 (207)
z dnia 5 marca 2008
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Zanim odważę się napisać pierwsze słowa, chciałabym zauważyć, iż nie utożsamiam się z „osobną kategorią zazdrosnych prawie-twórców”.
„Morele i Grejpfruty”. Pomyślałam sobie: młodość, świeżość, energia. Mnóstwo zdjęć w intensywnych kolorach, sporo rysunków, trochę literatury, rozmowy, przedruki, impresje. Teatralnie, muzycznie i literacko. Mozaikowo. Taki ogólnokulturalny kiermasz różności. I choć jest w tym jakaś duża doza orzeźwiającej lekkości i uroku, to jednak – by zadośćuczynić wymagającemu czytelnikowi i skusić na lekturę „winogronka”, o których w rozmowie z Dariuszem Łukaszewskim opowiada Jan Klata – trzeba by tu i ówdzie w czasopiśmie poprzycinać coś, dopasować i wykroić.
Lotta continua...
Ogromną część marcowego numeru „Moreli...” (2/2008) stanowią rozmowy – nie wywiady, ale rozmowy właśnie. Jan Klata, Artur Tyszkiewicz, Wojtek Pilichowski, Piotr Dumała, Witek Łukaszewski... Duża część owych rozmów skonstruowana jest na zasadzie wolnego, niczym nieskrępowanego, wolność ubezpieczającego dialogu. Widać to szczególnie w „pogaduchach” z Klatą. Bo o ile interesuje mnie, co sam reżyser ma do powiedzenia na temat polskiej publiczności teatralnej, kultury popularnej czy pokoleniowego następstwa artystów teatru, o tyle zupełnie nie obchodzi mnie zarówno to, czy Dariusz Łukaszewski wziął ze sobą okulary, czy też nie, jak i odkrywanie na nowo kopiowanego już setki razy wywodu Klaty na temat jego kryzysu zawodowego sprzed kilku dobrych lat. Nie przeczę, zapisywanie rozmowy w formie surowej, z poszanowaniem okoliczności, wszystkich przerywników i dodatków, ze stenograficzną precyzją i lubowaniem się w szczególe może być ciekawe. Powstaje wówczas coś w rodzaju work in progress czy niecenzurowanego strumienia dialogujących świadomości, pozbawionego korektorskiego szlifu i retuszu. Oczywiście, tak ukształtowana rozmowa jest bardziej przystępna, pełniej oddaje codzienne wahania językowe i niedociągnięcia składniowe, a czytelnik czuje, jakby sam przysłuchiwał się dyskusji; mam jednak nieodparte wrażenie, że czasem język mówiony należałoby podrasować do poziomu słowa pisanego. To, co w odsłuchu jest niezauważalne, w lekturze może wydawać się zbyt jaskrawe lub wręcz przeciwnie – rozprężone, nieczytelnie rozciągnięte. Klata wie, że o widza trzeba walczyć i że ta walka trwa bezustannie. Że w zamian za czas, jaki mu widz poświęca i jest gotów posłuchać, co reżyser ma do powiedzenia, musi dostać pożywkę intelektualną, emocjonalną i artystyczną – możliwie najwyższych lotów. Bo „winogronka to są ludzie, którzy stoją z boku, z prawej, z lewej strony, na korytarzach, w przejściach, i pomimo tych nader niekomfortowych warunków decydują się dwie godziny swojego cennego czasu poświęcić na coś, co uznają za godne swoich wyrzeczeń”. To samo dotyczy tekstów, które drukowane są przecież dla czytelnika, a nie dla krewnych i znajomych redakcyjnego królika, dlatego należy selekcjonować to, co interesujące, i oddzielać od tego, co już było (a nie jest i nie pisze się w rejestr). Jeśli „Morele...” prowokują Wojtka Pilichowskiego do dywagacji na temat współczesnej kultury popularnej, muzyki, edukacji i krytyki muzycznej, to czytam to z nieskrywaną przyjemnością – tym bardziej że brak tu jakiegokolwiek zadęcia intelektualnego czy artystowskiego, wymuszonych „ę” i „ą”, dostajemy za to wyciąg z poglądów jednego z najlepszych polskich basistów. Ale dlaczego muszę wiedzieć o tym, że syn Dariusza Łukaszewskiego ma na imię Stachu, spalił krupnik, zamówił pizzę, pizza była serowa, dobrze, że nie z pepperoni... Zastanówmy się, co wnosi to do rozmowy, jak wzbogaca znaczenia pojawiające się na styku słów i zdań, odpowiedzmy sobie na pytanie, czy ten wtręt nadaje kontekst albo zmienia perspektywę? Hmm... Nie.
Podobnie rzecz ma się z przyklaskiwaniem rozmówcy i prowadzeniem czytelnika za rękę – chyba najbardziej razi to w rozmowie z Arturem Tyszkiewiczem, któremu Błażej Baraniak ustawicznie podbija bębenka... Gdy reżyser mówi: „Wyobrażasz sobie – taki zarzut, że publiczność dobrze się bawi na spektaklu?!”, ten odpowiada: „Idiotyczny”, a gdy reżyser konstatuje, że w recenzjach wytykają mu, iż spektakl jest sprawnie skonstruowany, Błażejewski zaskakuje swoim malowniczym stwierdzeniem: „Chyba pojąłem. Krytycy to jest zupełnie, że tak powiem, osobna kategoria zazdrosnych prawie-twórców”. Tym mocniej razi tak butny pogląd na rzeczywistość, że trzy strony dalej Błażejewski sam pokusił się o résumé teatru Michała Zadary – i w takich właśnie wypadkach radziłabym nieco wnikliwiej przyjrzeć się własnym, autorskim stwierdzeniom. Bo ani sformułowania „zupełnie osobny jest”, ani „on nie jest do wpisania w żadną szufladkę” czy nawet „to zupełnie jakby inny teatr” nie są na tyle precyzyjne, by dać czytelnikowi choćby blade pojęcie o „mistrzostwie reżysera”... Na szczęście, w tym kontekście wywiad Agnieszki Wróblewskiej z Piotrem Dumałą, twórcą takich filmów animowanych (autorska metoda gipsowych płyt, na których powierzchni – najpierw pokrytej klejem i ciemną farbą – skalpelem wydrapywany jest obraz), jak Zbrodnia i kara czy Kafka, okazuje się wcieleniem przysłowiowej wisienki na torcie. Całuski, cukiereczki, ciasteczka. To rozważania o animacji, o czasie, technikach filmowych, samotności, o wielkich filmowcach i najnowszym, na poły animowanym i aktorskim, projekcie Dumały zatytułowanym Las... Bon appétit!
Dorośli tego nie widzą
Na deser proponuję fragmenty z pamiętnika Merynos, Traktor, ojciec i ja Dorotki Krawiec z ilustracjami Kasi Leszczyc-Sumińskiej. Błyskotliwe, chwytające rzeczywistość pod włos, czasem naiwne, a w swojej naiwności rozczulające i mimowolnie podrażniające intelektualnie historyjki, przypominają dawne, wspaniałe czasy – epokę Karlsona z Dachu i Dzieci z Bullerbyn. „Ach, młodość, młodość! Cóż to za cudowne czasy!”, jak pisał Gombrowicz... Tymczasem teraz młodość przemawia piórem Dorotki Krawiec – jej percepcja rzeczywistości zachwyca prostotą i czystością myślenia, bez skazy kontekstualnej całej maszynerii znaku i znaczenia, przymusu savoir vivre'u i manii poprawności. Mamy wrażenie, jakbyśmy wkraczali w świat negujący zdolność racjonalnego wnioskowania, ale w zamian za to uruchamiany magiczną i senną logikę: „Zwalniamy do czterdziestki. Merynos budzi się. I wymiotuje. Zatrzymujemy się w lesie. Tato czyści samochód, a ja rozmawiam z Merynosem. Na zdrowym runie leśnym. Potem ruszamy w dalszą drogę. Czterdzieści na godzinę. Merynos jest bardzo zdenerwowany i kręci się niespokojnie. Tato przyspiesza. Kiedy wskazówka na liczniku przekracza liczbę 140, Merynos uspokaja się i zasypia. Zupełnie nagle. Jakby dogonił swoje sny sprzed paru minut. To mi daje do myślenia”. Czasem, poprzez proste opowieści prześwituje jakiś drażniący impuls, który każe przemyśleć napisane zdania na nieco głębszym poziomie: „Merynos gapi się na moje buty. I rozmawia z nimi jak ze mną. To znaczy szczeka tak samo. I wścieka się, bo buty nie odpowiadają na jego zaczepki. Może myśli, że one są kawałkiem mnie? Przecież kiedy w nich chodzę, to stanowimy całość. Skąd ma wiedzieć, że ja to ja, a moje buty to tylko moje buty? Czy moje buty to też ja? Z punktu widzenia psa – tak. A włosy? A moje ukochane włosy? Gdybym ścięła włosy, to one po ścięciu byłyby jeszcze mną, czy już nie?”. W świecie Dorotki nie ma miejsca dla wystudiowanych, sztucznie spreparowanych czy poddanych estetycznej obróbce faktów i wyobrażeń: „Jaka szkoda – mówi ciocia Ewa. – Niestety, musimy chyba kończyć nasze muzykowanie. Taki świetny wieczór! Ale nie martw się, Dorotko, jeszcze kiedyś sobie pośpiewamy. – Nie martwię się, ciociu – mówię szczerze”.
„Morele i Grejpfruty” to szansa na przewietrzenie magmy pism kulturalnych o wysublimowanym zacięciu, na wsączenie w obieg pewnej dozy energii i świeżości. Jeżeli coś w „Morelach...” może razić, to warsztat redaktorski i buta w ferowaniu sądów (vide: rozmowa z Arturem Tyszkiewiczem). Przyznam, że przeczytałam marcowy numer od deski do deski i mam apetyt na kolejne... Wystarczy nieco rzemieślniczej sprawności redaktorskiej i wyczucia w dziedzinie „przytnij, wytnij, wklej, dopasuj”. Wtedy to, co formalnie nie do końca sprawnie zrealizowane, odsłoni wyrazisty kontur myślowy i artystyczny czasopisma oraz wygładzi nierówności.
Owszem, jest to osąd subiektywny – inny być nie może. Z jednej strony tak, z drugiej siak. Energetycznie, pomysłowo, wizualnie – tak. Korektorsko-redaktorsko – siak. Jak Dorotka od Merynosa i Traktora: „Bardzo jesteś rozczarowana? – Nie. Wcale nie tak bardzo – mówię rozczarowana”.
Omawiane czasopismo: „Morele i Grejpfruty”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt