Witryna Czasopism.pl

nr 23 (201)
z dnia 5 grudnia 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum

WKŁAD W PRZEKŁAD

Czy kogoś z kręgu cywilizacji europejskiej dziwi, że niektóre ludy tureckie traktują wilka jak Voldemorta z Harry'ego Pottera, tzn. Tego Którego Imienia Nie Można Wypowiadać i zamiast nazwać zwierzę po imieniu, mówią „Szara Eminencja”? Albo czy znajdzie się ktoś, kogo nie wprowadzi w lekką konsternację metafora, w której nasza „baba jak beczka” w języku perskim będzie mieć „brzuch jak półka, a twarz jak ogródek”? A jeśli ktoś, kto będzie chciał się przypodobać kobiecie, powie, że ma ona oczy jak krowa? 90% Polek nie zareaguje życzliwie na porównanie, choćby najsubtelniejsze, do zwierzęcia skazanego na ubój, trzymanego w warunkach skrajnego smrodu i kojarzonego z bezmyślnym przeżuwaniem trawy.

Najjaskrawiej różnice kulturowe widać w mieszanych małżeństwach. Pewna Iranka opowiadała mi o swoim weselu w Polsce. Otóż w jej kraju istnieje zwyczaj, że narzeczona kupuje garnitur na ślub mężowi, a narzeczony białą suknię ślubną dla przyszłej żony. Sądziła, że to powszechna zasada, dlatego nie przypominała narzeczonemu, by tego zwyczaju dotrzymał, nie chcąc go urazić. Do Polski z eleganckich ubrań zabrała tylko takie w kolorze czarnym i jedną różową kamizelkę. Kiedy nadszedł dzień ślubu, musiała założyć na siebie coś w kolorach dalece odbiegających od bieli, jej mąż natomiast przywdział piękny szary garnitur. Tuż przed ceremonią krewny Iranki podszedł do małżonka i upomniał go, że powinien mieć czarny smoking, jeśli nie chce narazić się na poniżenie. Zdawałoby się, że błahy (jak widać, błahy niekoniecznie) problem ubrania świetnie posłuży mi za przykład istotnej różnicy kulturowej. Choć teraz wspomniana para patrzy na swoje ślubne stroje utrwalone na zdjęciu jak na cyrkowe przebrania błaznów, można się spodziewać, że był to dla niej tylko początek nowej drogi „pomiędzy”.

Ku czemu zmierzam, przywołując tę historyjkę? Ku najnowszemu numerowi „(op.cit.,)-u” [nr 3 (36) 2007], w którym Marta Rakoczy w artykule Bronisław Malinowski a problem przekładu skupia się na problemach tłumaczenia międzykulturowego. Malinowski uważał, że znajomość języka badanej kultury jest przy badaniach niezbędna. Jednakże nawet spełnienie tego warunku nie prowadzi do idealnego przekładu, gdyż są zwroty niezwykle szczegółowe, niemożliwe do oddania dla rodzimego języka. Przy badaniach kulturowo-przekładowych bardzo łatwo odsunąć się od osiągnięć językoznawstwa, Malinowski próbuje jednak „przełożyć” metody lingwistyczne na własne badania. Jest daleki od rozumienia dwóch języków jako sumy słów, które równają się identycznemu wynikowi w języku badacza. Nie można odrywać słów czy zdań od kontekstu, czyli od tradycji kulturowej (a więc jeśli nawet ktoś powie kobiecie, że ma twarz jak ogródek i ona zrozumie sens tego zdania, nie musi poczuć się obrażona, jakby zrobiła to kobieta perskojęzyczna, wyrosła w tamtej kulturze).

Teoria języka Malinowskiego dążyła do negocjacji znaczeń i ich renegocjacji z innymi kulturami. I choć niektórzy mogliby oczekiwać od najbardziej znanego polskiego antropologa szczegółowej teorii przekładu, nie chciał on stworzyć wyizolowanej dyscypliny, jaką miałaby być antropologia językowa – o precyzyjnej metodologii rywalizującej z lingwistyką w swej ścisłości. „Zajmowanie się nimi (praktykami językowymi) w separacji od badań terenowych przypominałoby postępowanie badacza, który chcąc zrozumieć bogactwo przyrody ożywionej, obserwuje pojedyncze preparaty zanurzone w formalinie”. Malinowski ostatecznie nie definiuje reguł przekładu, co może prowadzić do wniosku, że być może antropologowi nie jest to potrzebne. Zbliża się raczej do sztuki rozmowy i negocjacji.

Rozmiar trudności, które napotyka się podczas przekładu międzykulturowego, zdaje się wpływać na to, że bagatelizujemy przeszkody i bariery wewnątrz jednej kultury – które w praktyce okazują się być poważniejsze i bardziej dotkliwe. Napisy na murach, mimo że niosą komunikat przeciwko konkretnej osobie lub grupie, nie zawsze są przez wszystkich rozumiane, dlatego też ich znaczenie potęgowane jest w grupie „docelowej”. Graffiti zazwyczaj sprowadza się do formy wandalizmu, zapisana ściana nie od razu kojarzy się z egzekucją. Jednakże już podczas II wojny światowej była to partyzancka metoda walki z okupantem. W ten sposób także antysemici walczyli z wyznawcami judaizmu, a Lettrist International (paryskie awangardowe ugrupowanie w latach 50. XX w.) miało wpływ na paryski Maj '68 dzięki słynnym hasłom-napisom: „Nigdy nie pracuj!”, „Plaża na ulicach!”, „Władza w ręce wyobraźni!”. Mieszkańcy Krakowa pamiętają na pewno graffiti wykonane po śmierci papieża, które potraktowano jak pełnowartościową kapliczkę, ludzie zapalali przy nim świeczki. Bardzo ciekawym etnograficznie i socjologicznie okazał się fenomen Józefa Tkaczuka, woźnego pracującego w szkole podstawowej nr 15 przy ul. Angorskiej w Warszawie, który od uczniów otrzymał przydomek Turek. Podczas kampanii wyborczej w 1993 pojawiły się hasła na murach Warszawy, a potem całego kraju: „Tkaczuk na prezydenta”, „Tkaczuk dobrym Prezydentem, Demokratą i Turkiem”. Potem za granicą (Słowacja, Węgry, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Egipt) odkrywano napisy: „Tu byłem. Józef Tkaczuk”.

Ignacy Strączek w artykule Wykluczeni na mury. Uniform ma być jeden przytacza słowa Rocha Sulimy: „Inskrypcja na murach jest zastępczą egzekucją publiczną, swego rodzaju spaleniem kukły”. Autor zastanawia się nad mocą graffiti w przestrzeni publicznej, nad jego bezwzględnością i siłą wykluczania „Innych” poza grono wtajemniczonych. Napis na murze typu: „Jolka to decha, lafirynda” jest symbolicznym mordem bez możliwości obrony. Dla przypadkowego przechodnia napisy tego typu niosą znamiona wandalizmu, jednakże według Pawła Kowalskiego „człowiek spoza” jest reprezentantem obcości (powtarzam za autorem artykułu, Ignacym Strączkiem). Z jednej strony zatem czytelnik odrzuca napis, a z drugiej – jest przez niego odrzucany. Ponadto znaki na murach nie powstają w miejscach przypadkowych, są to miejsca z góry ustalone, przygotowane dla konkretnych czytelników. Napisy malowane są najczęściej tam, gdzie młodzież spędza wolny czas lub w przestrzeni represyjno-uniformizującej, tzn. w szkole. Grupa zbuntowanych młodych ludzi, wędrująca wieczorami ze sprejem, stara się zawłaszczyć przestrzeń publiczną krzykami i wulgaryzmami, jednakże najlepszym na to zawłaszczenie sposobem są właśnie napisy. Graffiti wynikać może również z pojedynków słownych na osiedlach, gdzie rolę odgrywa cięta riposta, a wygrany ma prawo do zakomunikowania zwycięstwa w sposób trwały, czyli na piśmie.

Interesującym aspektem tematu graffiti jest rola ofiary – osoby odtrąconej na mury. Według Rene Girarda: „ofiara przywraca harmonię i wzmacnia więź społeczną. Przez rozpowszechnienie i sparodiowanie imienia takiej osoby traci ono na swej indywidualności”. Poza tym, jak pisze Roch Sulima (Antropologia codzienności): „Inwektywy, przezwiska, obelgi, to dziś pozostałości po magii słowa”. Język i słowo ma w tym kontekście moc sprawczą, może pozbawiać podmiotowości.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby socjolog lub antropolog podszedł do rozkrzyczanej i wulgarnej grupy młodych ludzi i powiedział, że są: „performatywną siłą regulującą stosunki międzyludzkie”, jedyny efekt, jaki mógłby wywołać, to nowe napisy i rysunki na murach z jego wizerunkiem.

Magdalena Galas

Omawiane pisma: „(op.cit.,)”.

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
POGAWĘDKA O KULTURZE
MAŁA, UNIWERSALNA
BARBARZYŃCA W CZELUŚCIACH MIASTA

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt