nr 12 (190)
z dnia 20 czerwca 2007
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Wiele osób próbuje dociec, czym właściwie jest sztuka. Ja również – realizując z Żukiem Piwkowskim projekty dokumentalne Bank wspomnień i ARTyści o sztuce – nieraz zadawałam „zwykłym ludziom” i artystom to pytanie. Stawia je także sporo innych osób, jak choćby Maria Parczewska z Laboratorium Edukacji Twórczej CSW. Z odpowiedzi, jakie otrzymujemy, wynika, że sztukę definiować można na sto różnych, niekiedy całkowicie sprzecznych ze sobą, sposobów.
Dlatego też spodobał mi się ostatni numer „Exitu” [2 (70) 2007]. Wśród wspomnianej nieskończoności bytów, które składają się na obraz i pojęcie sztuki, pismu udaje się zachować spójność. Widać redakcyjną troskę Jacka Werbanowskiego o zawartość, nieskazitelną rękę dyrektora artystycznego Macieja Kałkusa; są interesujące projekty – które poruszają, wzbogacają i zwracają uwagę; są artyści, których szanuję. Odważnie zmagają się z formą Mikołajczyk, Robakowski i Rytka – w kolejnej już odsłonie wspólnej wystawy Energia przekazu. Jest Elżbieta Jabłońska i jej „domowe” zdarzenia codzienności, metafizyczna instalacja Juliana Raczki Septuaginta czy też Michał Brzeziński, teoretyk wideo i „recykler” obrazów. Jest dobrze.
Byłoby bardzo dobrze, gdyby nie jeden z tekstów opublikowanych w „Exicie”, z powodu którego zaczęłam się zastanawiać, cóż ja takiego nieopatrznie zażyłam, że litery i słowa układają się przed moimi oczami w takie właśnie dziwaczne ciągi znaczeniowe.
Doprawdy, niepotrzebnie zaczęłam lekturę od tego właśnie tekstu, ale cóż, stało się: padło na niedoścignionego mistrza historyczno-sztucznej ezoteryki. Jest nim Kazimierz Piotrowski (Metástasis), któremu fakt, że stał się ze względu na swój język postacią anegdotyczną, najwyraźniej w ogóle nie przeszkadza. Zacytuję fragment: „Nie jest to więc rodzaj anagogé (wznoszenia się platońskiej dialektyki) czy fenomenologicznej ejdetyki, lecz typowa dla strukturalizmu metoda ujmowania inwariantów w tym, co jest już wynikiem oddziaływania związków przyczynowo-skutkowych, które jednak nie są zdolne w niczym naruszyć praw morfologicznych (koegzystencjalnych).” Oto, co krytyk ma do powiedzenia o sztuce Juliana Henryka Raczki, przy okazji wzruszającej wystawy, zrealizowanej przez zmagającego się z chorobą artystę, który w swoje 70. urodziny postanowił podsumować duchowe, bardzo szczere poszukiwania, rozpięte między dwoma biegunami: katolicką tradycją i agnostycznym strukturalizmem.
Jeśli więc ktoś jeszcze zacznie niefortunnie lekturę od Piotrowskiego, to już chyba więcej po „Exit” nie sięgnie. Ale uspokajam: co prawda, tego typu „kwiatki” zdarzają się i u innych autorów (za co prawdopodobnie należy winić system nauczania historii sztuki, gdzie rzadziej uczy się patrzeć, a częściej każe się zagłębiać w wywody Ingardena), lecz nie jest to język dominujący w tym kwartalniku. Być może nie wypada powiedzieć wybitnemu kuratorowi, by pisał raczej… dla ludzi i nie wyrządzał tym samym niedźwiedziej przysługi promocji sztuki, i bez jego starań uznawanej w Polsce za zjawisko dostępne dla niewielu i co najmniej balansujące na granicy przyzwoitości.
Jeśli miałabym wskazać jeden tekst leżący na przeciwnym biegunie, napisany prosto i z pazurem, to byłaby to recenzja Jerzego Truszkowskiego z wystawy Kobieta o kobiecie, prezentowanej w Galerii Bielskiej BWA (Natalia LL dominuje, Konopka rządzi). Lubię widzieć już na pierwszy rzut oka, że autor ma jakieś poglądy (nawet jeśli nie wszystkie spośród nich podzielam) i że sztuka przemawia także do jego emocji, a nie tylko do aparatu poznawczego.
„Artystki budują często swoje wizerunki tak, by przedstawiać siebie takimi, jakimi chciałyby być” – od postawienia tej właśnie tezy zaczyna Truszkowski swój tekst, a robi to w związku z pracą Natalii LL, zdjęcia, na którym jest ona przedstawiona jako domina w butach z lateksu i z łańcuchem dziarsko sterczącym pod brodą.
Jako osoba sceptycznie podchodząca do sztuki klasyfikowanej jedynie w kategorii „feministyczna”, przeczytałam ten artykuł z dużą radością. Truszkowski ma społeczno-ekologiczne zacięcie, które w Polsce nie jest jeszcze szczególnie częste, zwłaszcza w wywodach o sztuce – i sprowadza na ziemię niektóre z pomysłów artystek wystawiających w Bielskim BWA. „Marta Deskur – pisze – przedstawia muzułmańskie chusty, ale jedynie chusty są ważne, natomiast noszące je kobiety się nie liczą. Ich problemami nie interesuje się artystka zupełnie”. Gdzie indziej pyta: „czy Ewa Kaja w swoich pracach poświęconych włosom, jako dodatkowi do kobiety, nie dostrzega tego, że użyte przez nią warkocze pochodzą z końskich ogonów? Jeszcze niedawno były to fragmenty żywych zwierząt. Ludzie zabijają je bezmyślnie i bez potrzeby, tak jak wiele łagodnych zwierząt, których wcale nie musimy jeść”. Tu oczywiście może podnieść się krzyk, że jak to – artysta ma prawo zajmować się tylko chustami albo tylko ogonami, widząc w nich choćby jedynie wartość estetyczną, a nie koniecznie musi zbawiać przy okazji świat. Sęk w tym, że jeśli nasza sztuka angażuje się w jakiś społeczny dyskurs, powinna to robić bardziej odpowiedzialnie i biorąc pod uwagę szerszą perspektywę. Mam wrażenie – podpuszczona nieco przez Truszkowskiego (i dziękując mu za tę refleksję) – że zalew średnich prac, które poruszają tematy tylko pozornie ważne, może spowodować, że w przyszłości z niechęcią będzie się sięgać po mniej krzykliwą sztukę, mówiącą o sprawach dotyczących nas wszystkich, głęboko i naprawdę.
Przez otwarte okno wpada do mojego pokoju mix przebojów, które jakiś oszalały sąsiad co najmniej raz w tygodniu puszcza na cały regulator. „Rudy rydz”, arie z „Carmen”, Seweryn Krajewski, „Kolorowe jarmarki” – wciskają się w każdy kąt, najczęściej w porze usypiania dzieci. Nie mam nic przeciwko nim, ale martwi mnie, że będę je słyszeć, nawet jeśli puszczę sobie w swoim domu na przykład Erica Satie.
Czy ten ostatni akapit ma jakiś związek ze sztuką współczesną? Chyba tak.
Omawiane pisma: „Exit”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt