Witryna Czasopism.pl

nr 19 (172)
z dnia 20 września 2006
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | wybrane artykuły | autorzy | archiwum

WSPÓLNOTA NIEDOMYJCÓW

POLSKOŚĆ dzieje się tu i teraz. Jest formą naszej codzienności. Kształtuje się w prozie naszego życia, w codzienności naszego pośpiechu i marazmu, w naszym pracoholizmie i bezrobociu, sukcesach i słowach „bez-perspektyw”. Polska rośnie na co dzień w nas i nami. Jesteśmy na nią skazani, ale i ona skazana jest na nas. W tym codziennym rodzeniu się i dojrzewaniu w naszych domach, instytucjach i przedsiębiorstwach, Polska jest prawie niewidoczna. O jej istnieniu, o sile jej trwania w nas i zakorzenieniu możemy się przekonać niezbicie tylko od czasu do czasu. Wielkie spektakularne narodowe wydarzenia. Wielkie spektakle polskości. Komu się wtedy nie zakręci łza w oku, kogo nie przeszyje dreszcz emocji, komu głos nie zadrży, kto przynajmniej skrycie, w sercu nie wierzy, że jednak „nie zginęła”, że jest i... jest wielka? Dwa przykłady najświeższe. Jeszcze brzmi w uszach to głośne: Benedetto, Benedetto... i miesza się z równie namiętnym, potężnym, równie jednogłośnym, rytmicznym i pełnym wiary: Polska, biało-czerwoni... Takie odświętne ukazywanie się polskości mobilizuje i porywa. Już nie myślimy o naszej biedzie, o politycznym chamstwie i rozwydrzeniu, korupcji, cwaniactwie, pijaństwie, przemocy w rodzinie i szkole. „Jesteśmy razem”, „trwamy mocni w wierze”, wierzymy w Boga i w to, że „jeszcze tego lata to Polska będzie mistrzem świata”. Jakich potrzeba zmysłów, jakich myśli otwartych i narzędzi obserwacji, analizy i interpretacji, żeby nie stracić z oczu głębokiego związku naszej codzienności, w której się Polska skrycie wykuwa, i tych wielkich spektakli, w których się odsłania i jaśnieje nam Najjaśniejsza...


„Ogólna teoria ludzkiego smrodu”

Jakiego zmysłu użyć, aby namierzyć wspólny nerw naszej codziennej szarugi i odświętnej świetności? Wielka feta uwodzi wzrok barwnością nieprzebranego ludzkiego morza, a słuch zniewala tumultem gromkich wiwatów i śpiewów. Wzrok i słuch są zniewalane widowiskiem, są bezbronnie wciągane w magię spektakularnego pojawienia się; są powolne zbiorowym zachwytom i ekstazom. Poddają się emocji i natężeniu, ich opór wobec siermiężnej codzienności topnieje, gdy serce, porwane zbiorowym, niecodziennym rytmem, mocniej i pewniej bije w piersiach. Dlatego potrzeba tu zmysłu bardziej chłodnego i niewzruszonego, zmysłu bardziej czujnego i bezwzględnego w swych ocenach. Potrzeba węchu, bo tylko jego nie da się zwieść i oszukać; bo kiedy barwy i dźwięki przesłaniają „nagą” prawdę woalem uwodzicielskiego wdzięku, spod zasłony dobywa się bezlitośnie zapach.

W historii polskiej kultury niewielu jest „mistrzów nosa”, u których można wziąć lekcję wyostrzającą powonienie. Kto wie, czy Polska nie doczekała się tylko jednego eksperta w tej dziedzinie, ale za to jego czułość i znawstwo woni i wyziewów są bez wątpienia wybitne. Otóż moja ogólna teoria smrodu ludzkiego – pisze Witkacy w Narkotykach [Wszystkie cytaty z Narkotyków i Niemytych duszy za: St. I. Witkiewicz, Narkotyki-Niemyte dusze, Warszawa 1979. Każdy cytat opatruję w tekście numerem strony podanym w nawiasie.] – jest następująca [...]: niedokładne mycie całego ciała, a dokładne mycie pewnych jego części: twarzy, szyi, nóg, pach itp. jest powodem, że wszystkie świństwa, które muszą się wydzielać z organizmu przez całą skórę, wydzielają się tylko przez te części, których pory skóry są odetkane (174). „Niepach” ludzki bierze się, zdaniem Witkacego, z ukrytych w człowieku toksyn i paskudztw, które w tak przykry sposób wydzielają się na zewnątrz. Wydzielają się zaś tym intensywniej, im bardziej są wstrzymywane przez niemycie się i odziewanie. Swój niepach zlikwidować można tylko przez dokładne i częste mycie całego ciała, dzięki czemu przez jego otwarte pory uwalniają się toksyny na bieżąco, nie tworząc przykrych dla otoczenia złogów. Człowiek jest, ogólnie biorąc, szczególniej w parażach klimatu średniego i zimnego, najbrudniejszym bydlęciem świata, i to głównie z powodu konieczności noszenia ubrań. Ogólnie wiadomo, że na ogół ręce mniej śmierdzą niż nogi – a czemu? Bo nie są zamknięte [...] i są oczywiście częściej myte. Chodzić gołym nie można, ale wszystko można nadrobić myciem się, zapamiętałym, fanatycznym, wściekłym (173–174). Nie chodzi więc tylko o likwidację przykrej woni – a więc o komfort tych nielicznych, którzy wyróżniają się czujnością powonienia. Gra toczy się o znacznie większą stawkę: o odtrucie wnętrza człowieka, a więc o jego zdrowie, świeżość, radość, witalność etc. Nie chodzi tu tylko o względy estetyczne, ale i o zdrowie, bo skóra jest bądź co bądź zasadniczym narzędziem wydzielania (176). Niestety ludzie nie są skłonni zatroszczyć się o samych siebie – są zbyt dla siebie tolerancyjni i zbyt na sobie „zafiksowani”, aby uznać siebie za źródło tego przykrego dla innych, a dla nich samych groźnego problemu. Niestety każdy niedomyjec nie zdaje sobie sprawy, że sam jest elementem ogólnego niepachu, że dla innych jego smrodki, które u siebie toleruje, wcale nie są znów tak przyjemne, jak dla niego samego, a może i dla najbliższych (174). W ten sposób – prawem zwielokrotnienia – utrzymująca się toksyczność, a w efekcie też smrodliwość poszczególnych jednostek staje się problemem społecznym. Zatrute są domostwa i miejsca publiczne. Wszystko jest pełne niepachu, tym bardziej przykrego, im intensywniej, dla niepoznaki, skrapianego perfumem. Często widzi się mieszkania, w których wiszą na ścianach drogocenne obrazy, wszystko jest udywanione i wypoduszkowane, a jednak panuje w nich brud, a nawet smród, często subtelny, ale jakościowo bardziej jadowity (172). Iście przemożna i wściekła niechęć i niemożność znoszenia przykrych woni, zakrawająca o fanaberię, jest więc głęboko uzasadniona – wyrasta z troski o zdrowie człowieka, z pragnienia, aby go odtruć i pchnąć ku pełni życia. Jak ktoś mi powie, że nie był nigdy w łaźni, a jest w dodatku już po czterdziestce, to naprawdę w mordę bym prał niechluja dla jego dobra do krwi (351).


Węzłowisko upośledzenia

Węch świdrujący człowieka w poszukiwaniu toksycznych złogów nie może być tylko organem fizycznym. Musi być również władzą „duchową”. Człowiek jest bowiem zatruwany nie tylko w sferze swej fizjologii, lecz również psychiki. Władza rozpoznająca niepachy i ich jadowite źródła, jeśli ma integralnie dbać o zdrowie człowieka, musi mieć swą wersję głębszą, zdolną do psychoanalitycznych „wziewów”. Wersję nakierowaną na „niematerialne” paskudztwa psyche, na jej toksynogenną strukturę. Węch integralny, a więc też duchowy, musi ustanawiać standardy takiego „mycia” i oczyszczania, które chroniłyby duszę przed samozatruciem, a innych ludzi przed szkodliwością jej psychicznych wyziewów.

Sprawny, specjalnie szkolony węch jest w stanie wedrzeć się w najgłębsze pokłady duszy. Jego psychoanalityczna furia nie zadowala się nawet samą sferą psychiki, ale przenika w najgłębsze ontologiczno-egzystencjalne struktury ludzkiego bycia. Bycie to, jako Istnienie Poszczególne (234), a nie jakiś „abstrakcyjny” byt w ogóle, obdarzone jest indywidualną odrębnością i niepowtarzalnością. Ta indywidualność nie jest jednak czymś trwałym, raz na zawsze danym, ale wymaga walki, jest zasadą ciągłego rozwoju, samoprzewyższania i wybijania się. Człowiek jest nie przez to, że jest po prostu i koniec, ale przez to, że ma pewien kierunek, że rozwija się, że staje się czymś więcej, niż jest w danej chwili, że przerasta siebie, a przez to przerasta innych, staje się czymś wyróżniającym się (234). Ceną poszczególności jest ograniczoność, którą trzeba wciąż przezwyciężać, gdyż jest ona zwiastunem końca. Nie da się jednak całkiem jej pokonać i dalej pozostać indywiduum. Dlatego twórcze wysiłki jednostki są nieuchronnie tragiczne: tylko oddalają koniec, niesiony przez śmierć, rozpad i zapomnienie. Ontologiczna struktura człowieka jest zatem zapętlona, jest „węzłowiskiem” dwu zasad: ograniczoności i dążenia do wybicia się aż po nieskończoność – dążenia daremnie usiłującego rozerwać ramy indywidualnego ograniczenia. To zapętlenie (complexum) jest nieusuwalnym węzłowiskiem upośledzenia (239) (kompleksem niższości) u samych podstaw, w samym jądrze bycia człowiekiem. W tym „transcendentalnym” prawie [...] tzn. absolutnym prawie ontologicznym [...] leży źródło kompleksu niższości, na tym tle, że mimo iż jest nam dany [...] „rozpęd do nieskończoności”, nikt z nas nie może go w swoim istnieniu w całej pełni ziścić i życie nasze jest wypadkową najróżniejszych starć naszych danych z otaczającym nas układem osób, sił społecznych i natury (235). Węzłowisko niższości [...] wynika z samych podstaw istnienia, które jest rozwojem, i z ograniczeń, które ten rozwój z konieczności na swej drodze napotyka (236).

Węch wdający się w kwestie egzystencjalno-ontologiczne odkrywa rzecz wprost niepojętą i wstrząsającą. Bycie człowieka jest węzłowiskiem upośledzenia, które jest przez człowieka tak lub inaczej podejmowane i „spełniane”: pozytywnie lub negatywnie; „wypacając” przez twórczą pracę niebezpieczne toksyny swego „upośledzenia” lub gnijąc w nich, dusząc się w oparach swego rozkładu i trując wszystko dookoła. Dobrze spełniony [...] komplekst niższości, przy odpowiedniej dla istotnego rozwoju danego osobnika sumie warunków, może być powodem najistotniejszej, najautentyczniejszej jego twórczości, począwszy od objawów czysto indywidualnych: sztuki, filozofii, nauki, aż do działalności najbardziej bezpośrednio społecznej [...]; źle spełniony staje się powodem przykrych deformacji osobnika, który [...] zatruwa tak siebie, jak i swe otoczenie ptomainami swego psychicznego rozkładu (235). Myli się jednak ten, kto myśli, że spełnienie „pozytywne” jest „roz-wiązaniem” i usunięciem węzłowiska. Aby się wyzbyć kompleksu niższości, trzeba by bowiem przestać być człowiekiem.


Polska niepachem stoi...

Skrajnie czuły, ponadprzeciętnie wykształcony węch podpowiada zatem Witkacemu, że człowiek źle lub dobrze pachnie w zależności od tego, co robi ze swoim byciem, które jest nieuchronnie za-kompleksione, a więc podatne na powolne gnicie w pułapce własnego zawikłania. Jeśli człowiek nie obiera drogi twórczości, jego bycie psuje się we własnym zapętleniu. Może odbywać się to na dwa sposoby: albo równowaga kompromisu i ugody, normalnego półzadowoleńka wydzielonym kęskiem istnienia i nasycenia własną osobowością (239), albo droga nieprawdziwego napuszania urojoną wielkością, którą na pewien czas nawet innych zmamić można, wiedzie przez kraj brzydkiej i małej fikcji do niesławnego końca, który można by przyrównać do rozprucia pustego, nadętego śmiesznie balonu (239). Witkacy pierwszej ewentualności mało poświęca uwagi – toksyny tu wytworzone słabo bowiem przenikają na zewnątrz i nie są przeszkodą dla rozwoju innych; przeciwnie, stanowią tło i naturalny „podkład” indywidualności wybitnych. Druga kategoria jawi mu się jednak jako ze wszech miar groźna. Tu potrzeba zapamiętałego psychoanalitycznego mycia, gdyż ta „zła” forma „spełniania” kompleksu jest w stanie sparaliżować wszelką w ogóle twórczość, stając się obowiązującą wszystkich formą społecznego życia.

Skąd wie to Witkacy? Bynajmniej nie czerpie swej wiedzy z jakiejś „transcendentalnej dedukcji”, ale z tego, co na co dzień wącha. Całe polskie społeczeństwo jest „w jego nozdrzach” zniewolone „złym” spełnianiem swego zapętlenia; spełnianiem poprzez puszenie się. Jego wyjątkowy niepach ujawnia się we wszystkich wymiarach i dziedzinach życia. Są narody czyste i brudne. Powiedzmy sobie otwarcie, że należymy do tych ostatnich i starajmy się temu zaradzić (172). O ile w dziedzinie zapachów „fizycznych” niczym szczególnym się nie wyróżniamy wśród innych społeczności niedomytych, to w kwestii zjadliwych oparów psyche nasza sytuacja jest osobliwa. Nasz dzisiejszy społeczny niepach nie jest, jak gdzie indziej, prostą sumą wyziewów indywidualnych, ale to niepach „narodowy”, uwarunkowany dziejowo. Chodzi mi w tej chwili o uwydatnienie różnicy pomiędzy Polską a innymi krajami kuli ziemskiej w tym czasie, kiedy tworzyła się nasza zachodnia kultura. Na mnie robi to takie wrażenie, jak bym na względnie czystej i pięknej twarzy oglądał jakiś ropiejący wrzód (259). O ile przynależność do innych narodów Europy nie przesądza, a nawet nie wpływa na taki, czy inny, sposób przeżywania przez indywiduum swego węzłowiska, o tyle bycie Polakiem od razu skazuje na „złe” spełnienie w puszeniu się i nadymaniu. Bycie Polakiem skazuje zapętlenie człowieka na nieuchronne, drażniące nozdrza wzdęcie, które rozerwać może duchowe trzewia. Wieczne niezadowolenie i wieczne nadęcie ponad możność, i życie ponad stan, fizyczne i poniekąd duchowe, jeśli chodzi o poczucie ważności i władzy, stało się zasadniczym rysem psychicznym każdego niemal Polaka (270).

W jaki sposób dziedziczenie polskości związało się z niewłaściwie przeżywanym kompleksem niższości? Witkacy nie ma wątpliwości, że ten tragiczny związek ukształtował się w czasach demokracji szlacheckiej. ...pewne nasze wyłącznie specjalnostki, w szczególności zaś jedna [...] zawiera w sobie źródło zwichnięcia naszego charakteru narodowego, zahamowania swoistej kultury i wypaczenia tych właściwości duszy, które mogłyby być podstawą wielkich czynów społecznych i wielkiej twórczości: mam tu na myśli tego potwora, którego nikt w tych czasach nie spłodził, tylko my: szlachecką demokrację (260). Mechanizm powstawania polskiego, „dziedzicznego” obciążenia „źle” spełnianym węzłowiskiem jest dokładnie tym samym „demokratycznym” mechanizmem, któremu poddana była szlachta. Tak pokrótce rekonstruuje go Witkacy: wszystkiemu winna jest magnateria, która walcząc o wpływy na sejmikach, dokonywała masowych aktów „uszlachcenia”, aby w ten sposób zyskać stronników. Szlachcicem można było więc zostać „za byle co”. Nie za cenę „wielkiego czynu”, ale wykazując się warcholstwem: umiejętnością rozepchnięcia się łokciami, przekrzyczenia i przechytrzenia oponenta, zyskania posłuchu. Wszystko to jednak nie po to, aby wybić się na budzącą szacunek i podziw wielkość, ale kuć swój mały interes, uprawiać prywatę, będąc na usługach arystokratów. U nas, na tle tego, że takie ilości ludzi zostawały szlachtą za byle co, głównie za podlizywanie się i służalstwo wobec możnych, potrzebujących podpór dla swych wychodkowych zaiste troników, [...] atmosfera wielkich czynów, poza czysto szablonową odwagą, była odwartościowana (266). W ten sposób polska dusza, miast pójść drogą wielkiej twórczości i czynu, powiązanych z głębokim namysłem, wpadła w koleinę małego, doraźnego zysku, błyskotliwego, ale w istocie ćwierćinteligentnego cwaniactwa, wybijania się na krótką metę i jak najmniejszym kosztem, ale za to z „fantazją”. „Mądry Polak po szkodzie” (byłoby jeszcze dobrze, ale on i po szkodzie bywał głupi, tzn. nie głupi – inteligencji u nas nie brakło – tylko lekkomyślny), to „jakoś to będzie”, krótkodystansowość, aprenuledelużyzm, robienie wszystkiego na „łapu-capu” [...], ten, że tak powiem, „jebał-piesizm” [...], ten parszywy pseudoindywidualizm, dobry wtedy, gdy trzeba było się bić, gardłować, pić i jeszcze co najwyżej nabijać kabzę, ale nie myśleć (264). Ale to hulaszcze kombinatorstwo związane z niewiarą w twórczość, czyn i myślenie stanowi jedynie „przygrywkę” dla właściwego, polskiego, napuszonego wzdęcia. Jest ono przedziwnym wywyższaniem się we własnych słowach, już nie tylko po to, aby wyszarpnąć coś dla siebie, ale by przykryć własną niemoc. Aby się samemu ze swoją bylejakością i nieudacznictwem lepiej poczuć. Wykreować wielkość swą we własnych oczach, obowiązkowo wypatrując przy tym przywar i braków u innych. Dokładnie tak, jak praktykowała to szlachta. Tak więc banda ludzi bez wykształcenia, bez poczucia obowiązku [...], niezdyscyplinowana [...] banda, w której [...] każdy – według potwornej na owe czasy [...] zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” – uważał się za pierwszego i nadymał się też odpowiednio, aby swoje ubóstwo, swój strój szaraczkowy, swój brak ogłady i wykształcenia pokryć (266-267). To właśnie tu ...mamy źródło tej naszej wady narodowej [...], tzw. przeze mnie puszenia się (267).


Bicie na alarm

Nietrudno wyobrazić sobie, jakie niepachy musiały dobywać się ze społeczności tak dogłębnie strutych dusz szlacheckich. Stopniowo struktura tej społeczności, zmuszająca jednostki do rozkładu, sama ich gniciem deformowała się i galareciana, stawała się koloidalną, aż wreszcie zmieniła się w bezkształtną kupę na wpół płynnych ekskrementaliów za Sasów i Poniatowskiego (268). Nic dziwnego, że wkrótce znudzone naszą ohydą państwa ościenne odebrały nam swobodę dalszego gnicia we własnym śmierdzącym sosie (261). Witkacy, pisząc nosem, uderza – wolno twierdzić – zbyt jednostronnie, ale przecież nie po to pisze, aby pisać „na chłodno” historię Polski. Witkacy w ten sposób bije na alarm, podnosi larum, przekłada przez siebie tylko odczuwane wyziewy na słyszalne dla wszystkich wycie. Bo niepachy przeszłości unoszą się również i dzisiaj, i to z rosnącą mocą.

Nasze codzienne indywidualne cwaniactwo i napuszenie, przechodzi od święta w puszenie się samą polskością. Zakrawa to na bezkrytyczne, nałogowe otępianie się własną, przykrą w zapachu „dziedziczną” toksycznością. Jakby nie dość było nam codziennego zadęcia sobą, by ukryć beznadzieję własnego życia, nam trzeba nadymać się własną ojczyzną. Polskie dzisiejsze zadęcie, wyrażające się choćby w przekonaniu o „ewangelizacyjnej misji w Europie” i „mistrzostwie świata”... w kibicowaniu, badane nosem Witkacego dochodzi do momentu krytycznego, balansuje na skraju unicestwiającego obłędu, tego samego, który musiał wymazać kiedyś Polskę z mapy Europy. To nie jest czas na wywarzone sądy, na ostrożne, długo przemyśliwane wnioski. Trzeba zacząć walić w mordy, myć niechlujne pyski i głowy trząść, i łbami zafajdanymi walić o jakieś chlewne ściany z całych sił, bo naprawdę, jak przyjdą wypadki przerastające naszą epokę obecną [...] to mogą zastać już nie naród, a kupę płynnej zgnilizny (281).

W dziedzicznym niepachu naszego narodu, który zatruty u swych dziejowych źródeł w swej jadowitości wzmagać się musi z każdym, uwikłanym w polskość, pokoleniem, Polska jawi się nader nieprzychylnie i wstrząsająco. Cechą wielkich europejskich narodów – jeśli w ich przypadku w ogóle można mówić o związku ze sposobem „spełniania” przez ludzi swego węzłowiska – jest nadawanie takiego lub innego kolorytu, jakiejś lokalnej specyfiki „spełnianiu” właściwemu, budującemu wielkość na wielkich dziełach. Polska, aspirująca również do wielkości, jest tu niechlubnym wyjątkiem – nie inspiruje pozytywnie. Dlatego właśnie duma z polskości, wynoszenie jej pod niebiosa przy każdej niemalże sposobności, inaczej niż u innych narodów, jest groźne i niszczące tak dla jednostek, jak i dla całej społeczności. Rację tu ma Witkacy; na te surowe wnioski bezwzględna zgoda! Ale wąchanie z nim „nos w nos” prowadzi do nieporównanie radykalniejszej tezy: polskość jest niczym więcej niż niezdrowym wzdęciem egzystencjalnego zapętlenia w trzewiach człowieka. Wniosków stąd płynących Witkacy sam już nie wyprowadza. Przeciwnie, wikła się w sprzeczność, bo chce ratować coś, co nie ma racji bytu; „myć” coś, co jest „czystym” brudem; coś, co powinno jak najszybciej zniknąć. Bo jeśli nawet chodzi mu „tylko” o to, aby ludzi mieszkających w Polsce ze smrodliwej polskości wyleczyć psychoanalizą, to w imię jakiego „patriotyzmu”, w imię jakiej „innej” polskości, walczy tak zaciekle o naszą twórczą suwerenność i oryginalność?


Witkacy a Nietzki

Czy tu zmysł węchu jednak nie zawodzi? Czy ten wyjątkowo bezwzględny i nieugięty narząd nie ujawnia pewnej słabości. Będąc znakomitym czujnikiem niewidocznych powszechnie zagrożeń – tego, że nasza „wielkość”, budowana dawno już zaprzepaszczoną „solidarnością” i płytką „wiarą”, jest gigantem na zupełnie przegnitych nogach – czy nos nie nazbyt traci dystans i trzeźwość? Zwłaszcza gdy w bójkę się wdaje i razy otrzymuje tęgie, czy nie zaczyna potępiać „w czambuł”? Aby wyprowadzić właściwe wnioski z pracy powonienia, potrzeba dystansu. Potrzeba odejścia na bok, gdzie przynajmniej przez dłuższą chwilę można być wolnym od ludzkich wyziewów, można okiełznać wywołane nimi poczucie odrazy i wzgardę. Nietzsche – równie wytrawny mistrz wąchania – swe największe myśli rodził w odosobnieniu. Wtedy, gdy jego nos uwolnił się wreszcie [...] od ludzkiego zapachu [F. Nietzsche, To rzekł Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo, Warszawa 1999, s. 240.]. Dlatego właśnie Polska Nietzkiego, choć może bardziej „naiwna”, bez wątpienia mniej pomna narodowych przywar, więcej ma w sobie trzeźwości i głębi. Ze spotkania z Witkacym wychodzi się pozbawionym wszystkiego – jego zamysł się spełnia: jesteśmy zupełnie wymyci i oczyszczeni, zdajemy sobie sprawę z bagna, jakim jest nasza polskość, nawet (zwłaszcza!) gdy zwodniczo jawi się jako Najjaśniejsza. Witkacy bezwzględnie odsłania polski „wrodzony” instynkt negowania wytężonej twórczości i czynu. Demaskuje bez litości niekonstruktywność polskiego protestu. Czy jednak właśnie jego praca nie otwiera drogi do dostrzeżenia za tą trującą zasłoną przebłysków instynktu takiej twórczości, którą na dnie polskiej duszy wyczuwał Nietzsche?

Na bok z naszym obrzydliwie zionącym puszeniem się! Prześwitująca tu twórczość nie może konkurować z kreatywnością wielkich narodów, mniejszy ma rozmach, przyprószony szarzyzną koloryt. Ta twórczość jednak jest szczególnie cenna, bo swym cudownym ocaleniem w potopie zabójczych nieczystości daje wyjątkowe świadectwo o byciu człowiekiem. O byciu, którego nie sposób uchronić przed ciągłym zapętlaniem się i gniciem, ale które nigdy nie traci zupełnie swego twórczego potencjału. Tak łatwo pominąć tę dwuznaczność człowieka, stanowiącą sam rdzeń jego bycia, gdy patrzy się tylko na wybitne jednostki wielkich społeczeństw. Wąchanie Polski i jej trawienie w odosobnieniu, w wytrwałym, często tragicznym, dystansie może być drogą do człowieka. Solą trzeźwiącą na nasze złudne i zgubne, nie tylko polskie, nowożytne samowyniesienie.

Piotr Augustyniak

Artykuł pochodzi z czasopisma „Przegląd Polityczny

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
KONIEC TEORII I TEORIA KOŃCA
felieton ___COŚ Z AUTORA (NA LITERĘ „T”)
HEAVY METAL, CZYLI RZECZ O SZTUCE PROWOKACJI

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt