nr 14 (167)
z dnia 5 lipca 2006
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
Wiadomo... w głowie im wskaźnik oglądalno...ści
Zacznijmy od telewizji publicznej. Niech mnie gościec pognie, jeśli padnie tu nazwisko Wildstein. Ups, właśnie padło. A niech mnie...
Telewizja publiczna różni się od telewizji niepublicznej. Czym? Jeśli nie wiadomo, to chodzi o pieniądze: telewizja publiczna czerpie z pieniędzy publicznych, a niepubliczna nie. Pieniądze publiczne charakteryzują się tym, że zawsze są (chociaż nie zawsze tam, gdzie trzeba) i – w pewnych ramach – można z nimi robić co bądź, np. finansować i emitować WC Kwadrans. A skoro wolno (prawie) wszystko, to czemu nie zafundować sobie dobrego programu informacyjnego? Takiego, któremu nie zaszkodzi spadek wskaźnika oglądalności, takiego, którego racją bytu niekoniecznie będzie chwilowe przyciąganie uwagi widza ogłupiałego od nadmiaru doniesień. Jak komuś takie Wiadomości się znudzą, na pomoc przyjdą stacje komercyjne, gdzie targetowi, będącemu ich oczkiem w głowie, dogadza się należycie i według potrzeb.
Skazany na windę
Temu, co powyżej, przyklasnąłby Jeremi Sadowski, który w artykule pt. Telewizja i świat – opublikowanym w „Res Publice Nowej” na lato (3/2006) – pisze mniej więcej to samo. (Odnotujmy, że letnia „Res Publica” przynosi jeszcze trzy inne rzeczy o telewizji: Marcina Króla Telewizję i demokrację, Ireneusza Białeckiego ...i politykę i ...i religię Adama Szostkiewicza). Tak wiele osób poświęca telewizji czas i uwagę, że ze spokojem mogę się obyć bez jej oglądania – tego, co trzeba lub wypada, i tak dowiem się z drugiej, zaufanej ręki. Jednak za nic nie zamierzam bagatelizować telewizji jako zjawiska: gdy ostatnio moje osiedle pozbawiono prądu podczas telewizyjnej transmisji meczu mundialowego, w mym wielkopłytowym bloku zahuczało i zawrzało. Zdany na tymczasową egzystencję unplugged, przegrzebywałem mieszkanie w poszukiwaniu świec (nie przyznam się, gdzie je w końcu znalazłem) i samorzutnie wizualizowałem sobie, co by było, gdyby odprądowienie przytrafiło mi się w windzie. Czy wtenczas telewizja byłaby mi ku pomocy? Okołotelewizyjne artykuły z „Res Publiki” i wyobraźnia logistyczna sugerują, że niekoniecznie. W ciemnej kabinie zawieszonej nad ziemią byliby ze mną za to pan Mozart i pan Miłosz (ten pierwszy sprawdził się, gdy w podobne okoliczności popadł grany przez Tima Robbinsa więzień ze Skazanych na Shawshank), a w głowie kołatałoby mi się to oto pytanie: czym jest TV, która nie ocala? Nieuchronnym epilogiem tej opowieści okazałby się powrót elektryczności. Ale nawet na nowo wskrzeszony prąd nie zdołałby odebrać mi przeżyć z windowego szybu.
Z mózgu soda
Do „telewizyjnego” bloku „Res Publiki” mógłbym dołączyć coś swojego, czemu – zgodnie z przyjętą w numerze formułą – nadałbym tytuł Telewizja i psychoanaliza. Nie znałem planów wydawniczych „Res Publiki”, więc propozycji nie składałem. Koniec końców artykuł ukazał się pod inną nazwą i gdzie indziej [Czytaj!]. Naświetlam ten fakt nie tylko dla narcystycznej autokreacji, ale też po to, żeby gładko i z sensem przejść do drugiego zagadnienia, które zainteresowało mnie w treści ostatniej odsłony „Res Publiki”: chodzi właśnie o psychoanalizę. Temat wypłynął przy okazji wypadającej 6 maja br. sto pięćdziesiątej rocznicy urodzin Zygmunta Freuda, którego przedstawiać nie zamierzam.
Podług popularnego i resentymentalnego wyobrażenia psychoanaliza (którą Freud – było, nie było – wymyślił) jest domeną mącicieli, którzy potrzebują pomocy bardziej od swoich pacjentów. Nasz freudo- i lacanoznawca Paweł Dybel w „respublikańskim” artykule Grzech psychoanalizy bierze pod uwagę również i tę możliwość, że psychoanalitykom, zachłyśniętym terapeutyczną nowinką, mogła woda sodowa uderzyć do głowy i że psychoanaliza to w ogóle robienie ludziom z mózgu wody być może. Przyznać trzeba, że terapia psychoanalityczna jest sprawą delikatną, dlatego łatwo przy niej o błąd w sztuce. Co nie dyskredytuje, oczywiście, samej metody, która dobrze użyta, może się okazać znakomita. „Kwestię psychoanalizy” komplikuje dodatkowo jej nieprosty rozwój – od jej ojca (Freuda) poprzez dzieci (m.in. Fromma i Junga) aż po wnuki (np. Lacana), no i dalej (poststrukturaliści i Žižek np.). Z Freudem jest tak jak z paroma innymi indywidualnościami: Freud per se jest w porządku, natomiast jego czciciele i tępiciele wszystko psują. Proszę zważać na słowa: czciciele to nie uczniowie, a tępiciele to nie krytycy. Fromm (jak Jung, jak Lacan itd.) stanowi dialektyczny i ożywczy splot ucznia z krytykiem. Unaocznia, że psychoanaliza is not dead, powodując przy okazji, że jest ona pod stałą obserwacją albo wręcz atakiem. Myślę sobie po cichu, że tym, czym (idąc za wyrażeniem Dybla) grzeszy psychoanaliza, nie jest pycha, lecz raczej popularność, a nawet bycie modną. O takiej zaś przewinie możemy powiedzieć, że jest całkiem pozamerytoryczna, czyli nie-dorzeczna.
Ład.nie
W sprawie tytułu tego omówienia: jest on zapisem formuły, jaką obmyśliłem, by na świeżo połączyć paru osławionych i z dawien dawna zaprzyjaźnionych panów: Lacana z Freudem, Derridę z Heideggerem, Deleuze’a z Nietzschem i Foucaulta z Marksem. Na moją formułę składa się, co następuje: Francja (FR), czyli ojczyzna panów z lewej strony, i Niemcy (D), czyli ojczyzna tych drugich. Francja i Niemcy dają – jakkolwiek by było – w skrócie Europę (EU). A wszystko to zbiera receptura „FR.EU.D”. Ładna, prawda?
Omawiane pisma: „ResPublica Nowa”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt