Nr 2 (119)
z dnia 12 stycznia 2005
powrót do wydania bieżącego
zapraszamy | przeglądy prasy | autorzy | archiwum
„Mieszkanie było bodaj największym marzeniem obywatela Polski Ludowej”, zaczyna swój artykuł Krzysztof Madej i trudno się z nim nie zgodzić, tym bardziej że właściwie jest tak do dziś. Tekst znajduje się w magazynie historycznym „Mówią Wieki” nr 1/2005, w bloku Czas przeszły i zaprzeszły. Zebrano tu takie opowieści, z których realiami, w większości, mogliśmy się (my, współcześni) zetknąć zupełnie bezpośrednio. Realia te niejednokrotnie niejednego czytelnika straszyły i straszą nadal, i choć dzięki świadomości „jak było” koszmar nie minie, to może niektórym lżej będzie. Ażeby poznać genezę polskiej rzeczywistości mieszkaniowej, cofnąć się należy do 1945 roku. To wystarczy (choć niekoniecznie pomoże).
Budujemy nowy dom
– tę optymistyczną pieśń znają wszyscy ci, których pamięć sięga nawet schyłkowego PRL-u, również, jeśli pamięć to jest przedszkolna. Śpiewano wtedy głośno i radośnie, choć zainteresowani szybko odkryli (nie wszyscy, rzecz jasna), że komunistyczne państwo nie umie zabrać się za ów problem poważnie i że ma zamiar dostarczać całym pokoleniom czegoś w rodzaju atrapy. I czegoś w rodzaju mocnych przeżyć z pogranicza budowniczego absurdu (patrz: słynne dialogi kabaretowe Majstra – w tej roli Kobuszewski – i studenta). Mądrość ludowa głosi wprawdzie, że „co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr”, ale w rzeczywistości taka ona ludowa, jak i mądra: efekty tamtych polityczno-budowlanych pomysłów odczuwalne są niestety do dziś.
Cofamy się zatem do 1945 roku. Sytuacja przedstawiała się tak: dookoła gruzy, a miliony zdeterminowanych ludzi migrują w poszukiwaniu dachu nad głową i jeśli nie świetlanej, to przynajmniej – znośnej przyszłości. Z problemem próbowano sobie poradzić, wydając dekret nakazujący „przymusową gospodarkę lokalami mieszkań o więcej niż 5 izbach”. Wkrótce pojawiły się też inne, podobne w przesłaniu i sposobie realizacji dekrety, mające sprawę odbudowy przyspieszyć. Akcję odbudowy wspierał cały kraj, jak słusznie zauważa autor – nie zawsze dobrowolnie.
„Względny liberalizm w mieszkalnictwie kończył się w 1948 roku, a w 1950 – zaczął plan sześcioletni” – przypomina Madej. W owych latach na cztery zawarte małżeństwa przypadało jedno mieszkanie, a urzędnicy kwaterunkowi byli jak bogowie, wszechwładni i rozpasani, mogli dokwaterowywać kogo chcieli komu chcieli i gdzie im się podobało. Sprawdzony za miedzą system stalinowski – kwitł, a ludzie marnieli. O oszczędzaniu w ogóle nie było mowy, zasiedlane siłą mieszkania szybko popadały w ruinę, a sztandarowe osiedla niewiele poprawiały sytuację. Skargi na sprawy dotyczące czterech kątów zaczęły się tuż po październikowej odwilży i płynęły wartkim strumieniem. Ale trudno było cokolwiek zdziałać (Putrament na przykład, pisze autor tekstu, dużo mógł, ale załatwić komuś mieszkania – absolutnie nie).
Polityka mieszkaniowa
musiała się zmienić. Dlatego od 1954 roku spółdzielniom mieszkaniowym zaczęto wydawać zezwolenia na budowę mieszkań własnościowych, a część domów wyłączono spod kwaterunku. Dwa lata później ogłoszono tzw. nową politykę mieszkaniową. I rzeczywiście coś się w tej kwestii ruszyło. Ale już na początku lat 60. priorytetem przestały być mieszkania, a zaczął być przemysł ciężki – i ciężko zrobiło się wszystkim! Fundusze na budowy pokończyły się ostatecznie, a wyż demograficzny się zbliżał. Nieubłaganie.
Wkrótce zaczęto promować „budownictwo oszczędne” i ograniczono metraż nowych mieszkań. Kto kiedykolwiek mieszkał w czymś takim, wie, o jaki bubel chodzi, i na pewno nie mógł oszczędzać, na remontach. Realizowano też (na szczęście nie na szeroką skalę) pomysły typu: jedna łazienka na kilka mieszkań. Nic więc dziwnego, że budowane wówczas mieszkania wykazywały „szybkie zużycie społeczne”. Choć władze dziwiły się nieustannie.
Postawiono zatem na nowe techniki budowlane, to znaczy na azbest i strunobeton. W latach 60. wykorzystywano też technikę wielkiej płyty, więc budynki zaczęły rozpadać się jeszcze szybciej. W latach 70. do akcji wkroczyły rzesze inżynierów Karwowskich i szybko okazało się, że bloki z wielkiej płyty stanowią siedemdziesiąt procent nowych mieszkań. Wytwórnie prefabrykatów działały sprawnie, ale same prefabrykaty były do niczego, do tego spółdzielnie mieszkaniowe miały się źle, bo wpłaty na książeczki mieszkaniowe nie dawały żadnych gwarancji. Na nic. A już na pewno nie na mieszkanie. Coraz dalej nam było do mieszkaniowego raju. Idea książeczek skończyła się katastrofą, a sytuacja mieszkaniowa obywatela nie poprawiła się ani na jotę. Kolejki oczekujących na własny kąt – rosły. I rosły. I…
Edward Gierek
doszedł do słusznego wniosku, że społeczeństwo bardziej go polubi, jeśli będzie miało gdzie mieszkać. „Nigdy wcześniej ani później nie oddano w Polsce do użytku tylu mieszkań” – pisze Madej. Oczywiście ilość nie szła w parze z jakością, ale robiła wrażenie. Bezwstydnie wręcz oddawano mieszkańcom całe osiedla bez dróg dojazdowych, prądu i bez innych „bez”. Absurdy zaś mnożyły się szybciej niż grzyby po deszczu. Powstało naprawdę wiele osiedlowych koszmarów, straszących i teraz, i tu, i tam. Madej przytacza kilka smakowitych i przerażających jednocześnie historii fuszerek. Mieszkania dostawali przy tym przedstawiciele szanowanych zawodów (milicjanci, urzędnicy np.) i to za łapówki. Korupcja mieszkaniowa sięgnęła zenitu w latach 80., kiedy to zaczęła wychodzić na światło dzienne.
W 1978 r. obliczono, że na izbę mieszkalną (a kuchnia to też izba) przypadało 1,2 osoby, więc w latach 80. ruszyła sprzedaż mieszkań za walutę, co niektórym dało nadzieję na własny kąt, ale sytuacja nadal była katastrofalna. Pod koniec PRL-u okazało się po prostu, że „mieszkania są dla tych, którzy są w stanie je kupić” i tak jest do dziś. Oczywiście można zacząć lamentować, ale uprzedzam, może to nie przynieść zamierzonych efektów, gdyż nie stąd bierze się własny kąt.
Omawiane pisma: „Mówią Wieki”.
buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt