Witryna Czasopism.pl

Nr 30 (112)
z dnia 2 listopada 2004
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | artykuły | autorzy | archiwum

ZABUDOWA TRAWNIKA – DRUGOLIGOWY MAGAZYN LITERACKI

Podobnie jak lubię śledzić tabele niższych lig piłkarskich, emocjonując się rywalizacją w rozgrywkach o mniejszej randze, tak też z zainteresowaniem obserwuję wydarzenia literackie, którym uwagi nie poświęcają nie tylko popularne dzienniki, ale i najbardziej poczytne magazyny kulturalne. Być może zestawianie ze sobą zjawisk z zakresu literatury i sportu wyda się niektórym zbyt daleko posuniętym eksperymentem myślowym, niemniej jako miłośnik piłki nożnej mam skłonność do postrzegania całego świata w kategoriach rywalizacji sportowej.

Podstawowym problemem większości autorów (zresztą nie tylko tych drugorzędnych) jest kwestia zwrócenia na siebie uwagi. Niestety tylko nielicznym się to udaje – w czym zresztą nie ma nic dziwnego: wybitność z założenia jest czymś elitarnym. Co więc robić, jeśli mimo usilnych prób nie udaje nam się zostać znanym i szanowanym autorem? Ano, można na przykład rozsyłać swoje (te same) teksty po różnych redakcjach (czyli rozmnażać je przez klonowanie) – to stwarza przecież doskonałe pozory aktywności twórczej. Jednym ze sposobów na autopromocję jest również uczestnictwo we wszystkich możliwych konkursach literackich (niezależnie od ich rangi), można także podłączać się do różnego rodzaju grup literackich, mając nadzieję, że krytycy poważniej potraktują działających razem autorów niż jakieś odosobnione przypadki. Przy okazji warto może zwrócić uwagę, że dzisiejszych grup literackich nie łączy żadna ideologia, tak więc w przypadku braku sukcesów łatwo można się przyłączyć do kogoś innego (podobne metody stosują partie polityczne). Jedynym celem grupy literackiej jest zapewnienie wzajemnego poparcia. Docelowym stanem jest stworzenie towarzystwa wzajemnej adoracji, skupiającego zarówno pisarzy, jak i krytyków, którzy wychwalaliby „swoich” twórców (tego typu zjawiska są zresztą bardziej rozpowszechnione niż mogłoby się wydawać).

Obserwując wysiłki autorów, którzy podejmują kolejne próby zwrócenia na siebie uwagi, mam wrażenie, że to już nie są literaci, ale sportowcy przygotowujący się do startu na olimpiadzie. Zbieranie punktów w postaci kolejnych publikacji czy też nagród (lub wyróżnień) w konkursach literackich (choćby nie wiem, jak bardzo podrzędnych) ma zagwarantować danym autorom nominację do udziału w igrzyskach olimpijskich (czyli: fakt potwierdzenia wartości danej twórczości). O ile jednak osiągane przez sportowców wyniki (w postaci osiągniętego czasu, pokonanej wysokości itd.) w bezdyskusyjny sposób świadczą o pozycji danego zawodnika w sportowym rankingu, o tyle w przypadku literatury nie ma chyba takiego zdarzenia, które potrafiłoby uświadomić pewnym autorom ich drugoligową przynależność. Jest znaczące, że np. piłkarze San Marino nie będą się uważać za mistrzów świata – wystarczy wszak przywołać ich ostatnie wyniki, żeby uciąć wszelkie dywagacje. Co więcej, wyliczanie zwycięstw (choćby nie wiem, jak licznych) z przeciwnikami w rodzaju Wysp Owczych czy Luksemburga nie zrobi na nikim większego wrażenia. Podobnie zresztą, jak nikt na świecie nie będzie sobie zawracał głowy wyróżnieniami dla najlepszego piłkarza San Marino czy też najlepszej drużyny jakiegoś innego małego regionu. Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć: nie umniejszam ani tym bardziej nie pogardzam osiągnięciami tych ludzi (zwłaszcza, że sam nie osiągnąłem nawet porównywalnego sukcesu), zwracam tylko uwagę na różnicę w skali. Czym innym jest udział w finałach mistrzostw świata w piłce nożnej, czym innym znowuż liczne zwycięstwa ze słabymi sparingpartnerami.

Niewątpliwie w świecie literatury obowiązują nieco inne prawa, niemniej obserwując autorów szczycących się publikacją w kilkudziesięciu (podrzędnych czasem) magazynach, zwycięstwami i wyróżnieniami w lokalnych (czasem nawet osiedlowych) konkursach literackich i uznających to za dowód własnej wartości, mam wrażenie, że obcuję z jakimiś szaleńcami, którym po wygraniu z kolegą w szachy wydaje się, że zostali arcymistrzami. Jałowość i groteskowość podobnych zachowań można zilustrować także w inny sposób. Zwróćmy np. uwagę, że po śmierci wybitnego autora prezentacja dorobku polega najczęściej na wymienieniu (o ile w ogóle) jednego, góra dwóch najważniejszych magazynów, z którymi dany autor współpracował. Uwaga skoncentrowana jest w takich przypadkach przede wszystkim na tekstach, które ten autor stworzył. A to, czy publikował w dziesięciu czy też dwudziestu magazynach, nie ma żadnego znaczenia. Nie zauważyłem także, by przy takich okazjach wymieniono wszystkie konkursy literackie, których zmarły autor był laureatem.

Ktoś może powiedzieć, że od czegoś trzeba zacząć i że te wszystkie konkursy mają pomóc początkującemu autorowi w wyrobieniu sobie pozycji. Oczywiście – tyle tylko, że kiedy następuje moment, w którym dany autor przestaje być „początkującym”? Jestem też skłonny uważać, że kariery literackiej nie powinno się rozpoczynać od akcji promocyjnych. Sądzę, że najpierw wypadałoby popracować nad stworzeniem wartościowego tekstu.

Na koniec pozwolę sobie podsumować powyższe wywody, aby uniknąć wszelkich podejrzeń czy nieporozumień. Krytykując postawę drugoligowych pisarzy, nie dążę do całkowitego wyeliminowania produkowanych przez nich textów. Wręcz przeciwnie – i wspomniałem o tym na samym początku swojego wstępniaka. Chodzi jednak o to, żeby autorzy skupili się na pisaniu i przestali śnić o własnej wielkości. Do „Zabudowy Trawnika” często zgłaszają się twórcy, którzy zamiast pisać o swoich fascynacjach literackich lub o nadesłanych tekstach koncentrują się na wyliczaniu periodyków, które zdecydowały się opublikować ich twórczość. Trafiają do nas także ludzie, którzy co prawda nic jeszcze nie napisali, ale nie przeszkadza im to w opowiadaniu o przynależności pokoleniowej bądź w szczyceniu się z założenia jakiejś grupy artystycznej. Powtarzam: nie ma w tym nic złego, ale trzeba zachować świadomość, że wszystkie te działania mają charakter wyłącznie amatorski. Dobrze świadczą o danym autorze, niemniej obsesyjne wyliczanie wszystkich pisemek, z którymi się współpracowało, sumienne odnotowywanie konkursów, w których brało się udział, może tylko rozśmieszyć „poważnych” redaktorów naczelnych. Decydującym kryterium i tak będzie lektura tekstu. Z pewnością głównodowodzącego np. „Odry” nie powali na kolana wiadomość, że dany autor współpracował kiedyś z „Zabudową Trawnika” (nie powali, bo pewnie nigdy o nas nie słyszał).

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Tak, „Zabudowa Trawnika” jest pismem drugoligowym. I nie mam tu oczywiście na myśli prezentowanej na naszych łamach twórczości (zresztą nasi autorzy potrafią – mam taką nadzieję – samodzielnie ocenić wartość swojej twórczości i nie ma chyba sensu rozwodzić się nad tą kwestią). Drugoligowość dotyczy raczej zasięgu i pozycji, jaką zajmuje nasz magazyn w powszechnej ocenie. Wiedza o naszej działalności jest znikoma – jeśli już podaje się informacje na nasz temat w różnego rodzaju opracowaniach, to najczęściej z błędami. Trudno jest mieć nawet o to pretensje, zważywszy niewielki nakład, brak jakiegokolwiek wsparcia instytucjonalnego oraz brak zainteresowania ze strony opiniotwórczych środowisk. Podkreślam: nie szukam wytłumaczenia dla tej sytuacji. Fakt, iż zajmujemy pozycję niszową, wynika z braku poważniejszych działań promocyjnych. Redaktor naczelny, nie mając wsparcia ze strony współpracowników (nie mówię tu o osobach zajmujących się stroną internetową czy składaniem numeru – bez ich wysiłku „Zabudowa Trawnika” już dawno zakończyłaby działalność), nie jest w stanie podołać większości zadań. Poza tym godzi się na obecny stan rzeczy, skupiając wszystkie siły na obmyślaniu pisma (a nie na robieniu wokół niego zamieszania – choć gdyby dysponował wolnym czasem, to z pewnością nie miałby nic przeciwko podobnym działaniom). Red. millevitch wychodzi także z założenia, że dobry produkt nie potrzebuje reklamy i prędzej czy później zostanie zauważony (czyli biorąc pod uwagę, że pismo istnieje od 1996 r. można założyć, że poziom „Zabudowy Trawnika” pozostawia wiele do życzenia). W sytuacji, kiedy jest się pewnym tego, co się robi (a dodatkowo sprawia to jeszcze ogromną przyjemność), nie są potrzebne żadne zewnętrzne czynniki potwierdzające wartość tych przedsięwzięć. Tę wiekopomną sentencję pozostawiam do rozważenia autorom, których pozwoliłem sobie opisać w niniejszym tekście.

Maciej Kowalski (millevitch)

Artykuł pochodzi z magazynu „ Zabudowa Trawnika”, nr 13 (2004).

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt