Co się dzieje z polskimi pismami literackimi?
Na tak postawione pytanie Robert Ostaszewski w artykule
Zmierzch miesięczników („Gazeta Wyborcza” z 8 VIII 2003,
Witryna.Czasopism.pl z 12 VIII 2003) odpowiada krótkim bilansem: w maju przestał wychodzić „Arkusz” – poznański miesięcznik kulturalny ukazujący się od 1991 (najpierw jako dodatek „Głosu Wielkopolskiego”, od 1994 jako osobne pismo wydawane przez Oficynę Wydawniczą Wielkopolski); w czerwcu „Res Publica Nowa” przestała być miesięcznikiem – po przerwie wakacyjnej odrodzi się jako kwartalnik; krakowska „Dekada Literacka” zamiast dwunastu numerów wydaje pięć albo sześć; „Odra” wychodzi z coraz większymi opóźnieniami; „Nowe Książki”, „Twórczość” i „Dialog” – pisma patronackie wydawane przez Bibliotekę Narodową na zlecenie Ministerstwa Kultury – coraz częściej publikują numery podwójne. W konkluzji autor pisze: „Wszystko wskazuje na to, że szykuje się nam kolejna zmiana w pejzażu kulturalnym: zniknięcie miesięczników o tematyce literackiej czy kulturalnej”.
„Nie-jestem-pewien” – tak nazwałbym swoje odczucia po przeczytaniu tego tekstu. Materiał zebrany przez Roberta Ostaszewskiego jest dość wątły, a wniosek przez niego postawiony – katastroficzny. W dodatku sam autor zaznacza, że w Polsce istnieje kilkaset pism kulturalnych wydawanych w internecie lub na papierze i że część z nich to pisma prawie zupełnie nieznane. Nie chodzi mi jednak o to, by podważać „diagnozę zmierzchu” prostym stwierdzeniem, że istnieje szara (to znaczy słabo rozpoznana) strefa piśmiennictwa w polskiej literaturze – bogata w tytuły, dynamiczna, oferująca ciekawe teksty – bez której uwzględnienia każdy wniosek ogólny będzie fałszywy. W tym zakresie Robert Ostaszewski, jako współredaktor internetowego informatora „Witryna Czasopism”, jest z pewnością najlepiej zorientowaną osobą, więc jeśli nie omawia pism z tej strefy, to znaczy, że nie mają one istotnego wpływu na publiczny wizerunek miesięczników literackich w Polsce. Rozumiem zatem, że autor omawia raczej strefę oświetloną – miesięczniki dobrze znane, od lat zadomowione na rynku, mające swoich odbiorców i obserwatorów. Przy niej więc pozostanę.
Miesięczniki i finanse
Ze statystyk dotyczących miesięczników literackich wyłania się dziwna opowieść.
W największym skrócie historia przedstawia się tak: w ciągu ostatnich 25 lat liczba miesięczników powoli, lecz stale wzrastała – od siedmiu w roku 1976 do trzynastu w 1989; w roku 1990 było ich 17; w 1993 powstało 16 nowych tytułów i na rynku istniały już 33 miesięczniki. Pułap ten nigdy później nie został przekroczony; ta sama liczba miesięczników powtarza się jeszcze tylko w latach 1995 i 1998, ale druga powtórka wygląda jak wyskok w stałym ubywaniu, które od roku 1996 było stałą tendencją – w 1999 zniknęło osiem tytułów, w roku następnym kolejne dwa. W roku 2000 istniały więc – tylko? aż? – 23 miesięczniki, w roku 2002 – 19.
Częściowym wyjaśnieniem zarówno stałej tendencji spadkowej, jak i nagłego skoku w jej trakcie, będzie przypomnienie polityki dotacyjnej za ostatnie lata.
W styczniu 2000 roku Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ogłosiło listę 44 pism kulturalno-literackich, które miały otrzymywać dotacje w okresie 2000-2002. Lista, wyłoniona w drodze sondażu przeprowadzonego przez MKiDN, objęła 38 pism ogólnokulturalnych oraz 6 tytułów patronackich, wydawanych przez Bibliotekę Narodową (sondaż nie dotyczył pism mniejszości narodowych dotowanych stale). Dotacje – lista wydaje się konieczna – otrzymały: „Akcent”, „Arkusz”, „Borussia”, „Czas Kultury”, „Dekada Literacka”, „Dialog”, „Didaskalia”, „FA-art”, „Format”, „Fraza”, „Guliwer”, „Jazz Forum”, „Kartki”, „Kino + Reżyser”, „Konteksty”, „Kontrapunkt” (dodatek do „Tygodnika Powszechnego”), „Krasnogruda”, „Kresy”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Le Theatre en Pologne”, „Literatura na Świecie”, „Magazyn Sztuki”, „Nowaja Polsza”, „Nowe Książki”, „Odra”, „Opcje”, „Pogranicza”, „Pokaz”, „Pomerania”, „Ruch Muzyczny”, „Ruch Teatralny”, „Scena”, „Studium”, „Śląsk”, „Teatr Lalek”, „Teatr”, „Teksty Drugie”, „Twórczość”, „Twórczość Ludowa”, „Tygiel Kultury”, „Tytuł”, „Znak”, „Życie Muzyczne” (dane za: „Rzeczpospolita” – „Rzecz o Książkach” z 2 II). Do wykazu dopisać należy jeszcze dwa tytuły: 13 kwietnia Kazimierz Michał Ujazdowski, minister kultury i dziedzictwa narodowego po Andrzeju Zakrzewskim, przywrócił na listę pism dotowanych przez ministerstwo „Frondę” i „Arcana”.
Pisma te miały otrzymywać z budżetu państwa wsparcie pokrywające od 10 do 80 procent wydatków. Uparcie powtarzam „miały”, ponieważ 29 maja 2002 roku nowy minister kultury, Andrzej Celiński, przymuszony okolicznościami wywołanymi przez tzw. dziurę budżetową, okroił listę – i z czterdziestu sześciu tytułów zostało 30 („Gazeta Wyborcza” z 9 VIII 2002). Wypadły m. in.: „Czas Kultury”, „FA-art”, „Fronda”, „Magazyn Sztuki”, „Opcje”, „Studium”, „W drodze”, „Znak”.
Na liście – oprócz sześciu pism patronackich – znalazły się:
Tytuł pisma Kwota dotacji
„Akcent” 25 000
„Arkusz” 15 000
„Borussia” 14 000
„Dekada Literacka” 20 000
„Didaskalia” 14 000
„Fraza” 12 000
„Guliwer” 25 000
„Jazz Forum” 20 000
„Kartki” 14 000
„Konteksty” 14 000
„Kontrapunkt” (dodatek do
„Tygodnika Powszechnego”) 14 000
„Krasnogruda” 16 000
„Kresy” 14 000
„Kwartalnik Artystyczny
»Kujawy i Pomorze«” 14 000
„Le Theatre en Pologne” 60 000
„Poezja Dzisiaj” 5 000
„Pogranicza” 10 000
„Pomerania” 11 000
„Pracownia” 10 000
„Regiony” 16 000
„Scena” 35 000
„Śląsk” 25 000
„Teatr” 200 000
„Teatr Lalek” 40 000
„Teksty Drugie” 14 000
„Twórczość Ludowa” 14 000
„Tygiel Kultury” 20 000
„Tytuł” 14 000
„Życie Muzyczne” 15 000
Lista za rok 2003 obejmuje sześć pism patronackich (w tym: „Nowe Książki”, „Twórczość”, „Literatura na Świe cie”, „Dialog”) oraz 38 innych pism (w tym 24 kulturalno-literackie):
Lp. Tytuł pisma Kwota dotacji
1. „Akcent” 26 000
2. „Arkusz” 15 600
3. „Borussia” 14 560
4. „Chopin in The World” 10 400
5. „Dekada Literacka” 20 800
6. „Didaskalia” 60 160
7. „FA-art” 14 560
8. „Format” 14 560
9. „Fraza” 12 480
10. „Guliwer” 26 000
11. „Jazz Forum” 20 800
12. „Karta” 10 400
13. „Kartki” 14 560
14. „Konteksty” 14 560
15. „Kontrapunkt” 14 560
16. „Krasnogruda” 16 640
17. „Kresowe Stanice” 3 700
18. „Kresy” 14 560
19. „Kwartalnik Artystyczny” 14 560
20. „Le Theatre en Pologne” 70 720
21. „Nowa Okolica Poetów” 5 200
22. „Naji Goche” 5 200
23. „Odra” 104 000
24. „Pamiętnik Literacki” 20 800
25. „Pogranicza” 10 400
26. „Pomerania” 11 440
27. „Poezja Dzisiaj” 5 200
28. „Pracownia” 10 400
29. „Regiony” 16 640
30. „Scena” 36 400
31. „Śląsk” 26 000
32. „Teatr Lalek” 41 600
33. „Teatr” 208 000
34. „Teksty Drugie” 14 560
35. „Twórczość Ludowa” 14 560
36. „Tygiel Kultury” 20 800
37. „Tytuł” 14 560
38. „Życie Muzyczne” 15 600
Razem 991 340
Przekształćmy teraz te wykazy tytułów w krótszą tabelę – ukazującą liczbę pism dotowanych przez Ministerstwo. Zestawienie jest proste:
Rok Kwota Liczba pism
1997 6612 tys. 116
1998 6977 tys. 120
1999 5340 tys. 125
2000-01 60-65% kwoty
3,5-4 mln zł na rok 46
2002 820 tys. 30
2003 991 340 38
I jeszcze, dla porównania, kwoty przyznawane tzw. pismom patronackim na rok 2003 (koszty są rzeczywiste, wpływy planowane, kwoty podane w zaokrągleniu):
Koszty Wpływy netto
„Dialog”
– miesięcznik 560.000 120.000
„Literatura
na Świecie”
– miesięcznik 500.000 120.000
„Nowe Książki”
– miesięcznik 720.000 160.000
„Ruch Muzyczny”
– dwutygodnik 650.000 170.000
„Twórczość”
– miesięcznik 470.000 70.000
„Nowaja Polsza”
– miesięcznik 880.000 - *
Razem: 3.780.000 640.000
Obsługa wydawnicza
(m.in. kolportaż,
księgowość,
promocja) 230.000 –
* prawie cały nakład rozprowadzany jest w formie gratisów na terenie Federacji Rosyjskiej
Widać więc, że, po pierwsze, dotacja dla pisma patronackiego jest dziesięcio- lub nawet dwudziestokrotnie wyższa niż dotacja „zwykła”. Po drugie, jasne się staje, że nagły wzrost liczby pism (i miesięczników) z roku 1998 to pochodna koniunktury dotacyjnej, a powolny spadek tytułów – skutek dotacyjnej zapaści. Robert Ostaszewski napisał: „Z roku na rok kurczą się możliwości pozyskiwania dotacji na wydawanie pism. Ministerstwo Kultury prowadzi chaotyczną i nieprzemyślaną politykę współfinansowania pism kulturalnych”. To prawda: pieniędzy jest coraz mniej, a kryteria dotowania są niezbyt jasne. Jednak różnica pomiędzy stanowiskiem autora i moim tkwi w chronologii: w latach 1997-1999 liczba dotowanych pism wynosiła ponad sto – w roku 2000 spadła o dwie trzecie. Prognoza Roberta Ostaszewskiego, piszącego w 2003 roku o zmierzchu miesięczników, jest spóźniona o trzy lata.
Robert Ostaszewski stwierdza: „wszystko wskazuje na [...] zniknięcie miesięczników o tematyce literackiej czy kulturalnej”. Chyba jednak inaczej: wszystko wskazuje na to, że liczba miesięczników spadnie w ciągu najbliższych lat do poziomu sprzed roku 1989. A to, mam wrażenie, jest zupełnie inna opowieść – nie katastroficzna, lecz retro story. Mówi ona, że na wolnym rynku utrzymają się zasadniczo tylko te miesięczniki, które istniały przed wolnym rynkiem. Tytuły o najdłuższej tradycji, świetnie (a przynajmniej ciekawie) redagowane, zatrudniające najlepszych redaktorów, mające swoją renomę wśród czytelników i współpracowników. Sądzić można, że ich instytucjonalna stabilność i osadzenie w świadomości społecznej stanowią dobrą kartę przetargową w walce o dotacje. Przetrwają więc – pozwolę sobie na spekulację – „Nowe Książki”, „Twórczość”, „Dialog”, „Literatura na Świecie”, „Odra” i kilka innych pism. Być może niektóre z nich zmienią rejestr miesięczny na kwartalny. Ale i tak znajdziemy się w pejzażu PRL-owskim. Nie oznacza to, broń Boże, że pisma te przenoszą dawny ustrój, wyznają dawną ideologię bądź że są czytane przez byłych komunistów. Nic z tych rzeczy. Oznacza tylko tyle, że dla przetrwania pisma ważne okazuje się, aby jego korzenie sięgały poza III RP, aby data urodzenia była wcześniejsza niż 1989. Za taką metryką stoją bowiem trzy pokolenia czytelników, nie zaś – jak w przypadku pism powstałych w latach 90. – tylko jedna generacja. W generacji tej ogień przełomu stopniowo się wypalał: młodzi pokończyli studia, poszli do pracy i niekoniecznie prenumerują. Dlatego jeśli jakieś tytuły znikają z rynku, to nie miesięczniki w ogóle, lecz pisma młodoliterackie. Starsze trwają.
Czy pejzaż z dziesięcioma miesięcznikami będzie krajobrazem po katastrofie? I tak, i nie.
Nie, ponieważ pisma, które przetrwają, są czytane. Tak, jeśli wziąć pod uwagę boom czasopiśmienniczy początku lat 90. Tamten spontaniczny ruch, który sprawił, że w 1993 roku mieliśmy na rynku ponad 100 pism literackich, był wartościowy ze względu na zróżnicowanie: istniały pisma o ambicjach ogólnopolskich i regionalnych, pisma o profilu lewicowym, prawicowym, anarchistycznym i religijnym, pisma bezpłciowe, feministyczne i gejowskie, periodyki wysmakowane i niedbałe, nastawione na wieczność i na teraźniejszość. Wszystko wskazywało na to, że rynek pism będzie odpowiadał zróżnicowaniu społecznemu – będzie więc zmienny, nietrwały, niestabilny, ale komunikacyjnie żywy. Jeśli dziś obserwujemy kryzys, to niepokoić może nie tyle znikanie miesięczników, lecz raczej upodobnianie się pism do siebie.
Nawet jednak gdyby w ciągu najbliższych lat zniknąć miały wszystkie miesięczniki, i tak katastrofy nie będzie. Bo – proszę mi wybaczyć cyniczne pytanie – kto to zauważy? Na pewno minister, który z ulgą stwierdzi, że nie musi już dotować. Na pewno ogólnopolskie dzienniki i tygodniki, które wyleją kilka krokodylich artykułów na okoliczność zgonu. I jeszcze dwapromilenaszegospołeczeństwa – czyli tyle, ilu jest czytelników. Tylko kto z tymi czytelnikami się liczy?
Gdzie jest czytelnik
Stawiając pytanie o ewentualną reakcję na zniknięcie ostatniego miesięcznika literackiego z powierzchni polskiej ziemi, dotykamy kilku spraw: sponsorów, odbiorców oraz roli miesięczników w kulturze lat 90.
Zacznijmy od sponsorów. Z tekstu Roberta Ostaszewskiego jasno wynika, że winę za upadek pism ponosi wyłącznie Ministerstwo. Nie ma pewnie tak ostrych słów, których nie można by skierować pod adresem tej instytucji. I pewnie nie ma dzisiaj innego rozwiązania dla czasopism niż dotacje z funduszy centralnych. Właśnie to jednak należałoby uznać za jeden ze składników niedobrego stanu – brak zainteresowania pismami ze strony innych instytucji niż państwowe.
Oczywiście, w okresie 1989-2003 pisma były finansowane z bardzo różnych źródeł. Pieniądze dawali prywatni biznesmeni (przypadek „Nowego Nurtu”), firmy medialne („Ex Libris” był finansowany przez „Życie Warszawy”, „Res Publica Nowa” przez „Politykę”, „Arkusz” przez „Głos Wielkopolski”), fundacje (długa jest lista pism dotowana przez Batorego), przez banki i przedsiębiorstwa. Lista tych sponsorów nie jest jednak zbyt obszerna. Być może zniechęcają ich niekorzystne przepisy i odpisy podatkowe; być może decydują się oni wspierać raczej jednorazowe imprezy niż długofalowe inicjatywy czasopiśmiennicze; być może nie pojawił się w ogóle – bardzo pożądany – snobizm na finansowanie czasopism (np. redagowanych przez „studentów naszego uniwersytetu” albo publikujących „wiersze poetów naszego regionu”). Być może są jeszcze inne powody. Tak czy owak pisma lokują się na ostatnim miejscu wśród przedsięwzięć kulturalnych sponsorowanych przez instytucje niepaństwowe. Jeśli zatem rozmawiamy o klęsce czasopism, to do przyczyn należy również dopisać ekonomiczne osamotnienie – brak zainteresowania ze strony sektora prywatnego. Chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że nikogo nie obwiniam: ani biznesmenów, że nie widzą w pismach okazji do zbudowania wizerunku filantropa, ani pism, że nie zdołały uwieść biznesu. Po prostu stwierdzam, że tak jest: pisma są uzależnione od kasy centralnej, więc giną z jednej ręki.
A jest to, trzeba przyznać, ręka dość kapryśna, która dzieli coraz mniejszą kwotę wedle tajemniczych zasad. Najbardziej spektakularnym przypadkiem dotacji ministerialnej lat 90. pozostają „Wiadomości Kulturalne” – założone dzięki decyzji ministra Dejmka, który w 1994 roku wyasygnował na tygodnik 22 mld złotych z ogólnej kwoty 58 mld przeznaczonych na wszystkie pisma. „Wiadomości” wychodziły w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy – jednakże w roku 1998, ostatnim roku swego istnienia, miały 75% zwrotów. Czy tygodnik ten upadł dlatego, że minister Wnuk-Nazarowa odmówiła mu dotacji, czy dlatego, że pismo nie miało czytelników? A pozostałe pisma – upadły, bo minister, czy „bo czytelnik”?
Pewnie jedno i drugie. A skoro tak, to znaczy, że czternastoletnie losy czasopiśmiennictwa w nowej Polsce można potraktować jako historię nie tylko z zakresu finansowania, lecz także z zakresu czytelnictwa. W tej zaś materii okaże się, że miesięczniki znikają, ponieważ zbyt mała część nas ma zwyczaj comiesięcznego sięgania po pisma istniejące i szukania tytułów nowych. Miesięczniki zmierzchają więc z podobnego powodu co tygodniki – ci, którzy mają pieniądze, nie są zainteresowani czasopismami, ci, których interesują pisma, nie mają pieniędzy.
I jeszcze jedna hipoteza. Być może tygodniki upadły, ponieważ potrzeby kulturalno-literackie znaczącej części inteligencji zaczęły zaspokajać gazety ogólnopolskie i telewizja; ze źródeł tych odbiorca mógł zaczerpnąć informacje o tym, co się czyta (a także: wyświetla, wystawia, śpiewa). Mając do wyboru pisma polityczno-społeczno-ekonomiczno-kulturalne z jednej strony oraz pisma literackie ze strony drugiej wybraliśmy te pierwsze. Tylko tak potrafię wyjaśnić sobie fenomen trzech tygodników – „Polityki”, „Wprostu” i „Newsweeka” – które utrzymują nakład powyżej 250 tysięcy egzemplarzy każdy i które w nieznacznym tylko stopniu odebrały sobie nawzajem czytelników. Przykład tych trzech tytułów pokazuje, że czytelnicze zainteresowanie tygodnikami nie zanikło, lecz skierowało się w inną stronę – „pism opiniotwórczych”, dających orientację w aktualiach polityki i biznesu, nie stroniących od sensacji, kulturę zaś traktujących protekcjonalno-misyjnie („czy to służy społeczeństwu?”) lub protekcjonalno-marketingowo („towar pierwszej klasy”). Ten sam przykład podważa także tezę często formułowaną, że na naszym rynku jest za dużo pism literackich. Pism może być tyle, ile w nas jest gotowości kupowania i czytania.
Nie twierdzę, że wszystkie upadki pism literackich były spowodowane brakiem odbiorców. Sądzę jednak, że przyczyny likwidacji nie są pojedyncze (odmowa dotacji), lecz co najmniej potrójne: brak wsparcia ministerialnego, brak zainteresowania ze strony biznesu, niedostateczna liczba czytelników. Znaczy to, że poprawa sytuacji może nastąpić dopiero wtedy, gdy minister będzie miał więcej do rozdania i będzie to robił sprawiedliwiej, gdy prywatni sponsorzy wesprą nonprofitowe pisma i gdy my będziemy więcej czytać.
Ostatnia taka przestrzeń?
No dobrze, ale po co w ogóle miesięczniki? Robert Ostaszewski odpowiada: „[...] realne jest zagrożenie, że zmierzch miesięczników oznaczać będzie zniknięcie chyba ostatniej ogólnopolskiej przestrzeni dialogu o literaturze czy kulturze w ogóle”.
Na karb szlachetnej intencji kładę retoryczną przesadę tego zdania. Bo prawdę mówiąc nic tu się nie zgadza. Po pierwsze miesięczniki w latach 90. nie były zbyt często ogólnopolską przestrzenią dialogu. Nie dlatego, że przeciętny nakład każdego z tych pism wynosi około 2 tysięcy egzemplarzy, lecz dlatego, że zdecydowana większość miesięczników – z wyjątkiem „Res Publiki Nowej”, „Znaku” czy „Didaskaliów” – nastawiona była mało dialogowo: „Nowe Książki” to bardzo rzetelny, w tej chwili bodaj najlepszy, informator o książkach ukazujących się na naszym rynku; „Odra” jest ciekawym pismem dla odbiorcy zainteresowanego wszystkim-co-się-w-kulturze-dzieje; „Literatura na Świecie” konstruuje genialne numery monograficzne poświęcone wielkim pisarzom (np. Proust), filozofom (Paul de Man, Lacan), literaturze miasta-regionu (Quebec), literaturom poszczególnych państw – ale spory, które toczą się na łamach tego pisma, dotyczą najczęściej jakości tłumaczeń (co jest zgodne z charakterem pisma); „Dialog” jest bezcennym miesięcznikiem dla każdego, kto interesuje się dramaturgią polską i zagraniczną, ze świetnym działem recenzenckim i rzadko odwiedzanym działem polemicznym... I tak dalej, i tak dalej. O każdym z tych miesięczników można napisać sporo dobrych słów nie popadając w przesadę, o żadnym z nich jednak nie dałoby się powiedzieć, że w ogólnopolskiej przestrzeni toczyły szczególnie ożywione dialogi. Chyba że przez „przestrzeń dialogu” rozumieć będziemy stwarzanie możliwości dla rozmowy, ale pod tym względem miesięczniki nie różnią się zbytnio od innych pism.
I to jest właśnie druga sprawa, która mi „się nie zgadza”. Bo nawet jeśli miesięczniki są przestrzenią, to na pewno nie ostatnią. Są jeszcze kwartalniki i nieregularniki. Zgodnie z prawdą należałoby chyba powiedzieć, że właśnie pisma poniżej i powyżej-miesięcznikowe okazały się najbardziej dynamicznymi uczestnikami ogólnopolskiego dialogu po roku 1989. To one – „Tygodnik Literacki”, „Ex Libris”, „Nowy Nurt”, „bruLion”, „Czas Kultury”, „Fronda”, „Kresy”, „Lampa i Iskra Boża”, „FA-art”, „Pełnym Głosem” i wiele innych – wszczynały dyskusje o pojedyncze książki i zbiorcze problemy, urządzały ankiety, animowały dyskusje i publikowały materiały z rozmaitych sesji. To one uświadamiały, jak bardzo jesteśmy zróżnicowani i poszerzały naszą wolność, dopuszczając do głosu mnogość stylów mówienia i interpretowania. Pisma te miewały numery ekscytujące i średnie, podnosiły dyskusję na bardzo wysoki poziom i spadały nisko, skandalizowały i prowokowały, ale szukały idei. I choć niekiedy w ogniu idei spalały się do cna, to właśnie im zawdzięczamy żywe, przenikające do codzienności gadanie o literaturze. Wytworzyły one raczej przestrzeń polilogu niż dialogu – rozmowy toczonej wieloma językami, często nieuzgadnialnymi, bez szans na jakikolwiek konsensus. Ale właśnie taka mnogość zbliża się do rzeczywistego zróżnicowania w społeczeństwie.
Nie sugeruję, że miesięczniki nie miały swojego udziału w dynamice życia literackiego ostatniej dekady. Miały. Gdyby jednak zabrakło pozostałych pism, dynamika byłaby nieco statyczna.
Kto następny
Kłopotliwą cechą dyskusji inspirowanych przez takie diagnozy jak „zmierzch miesięczników” jest obezwładniające poczucie niemocy. Ktoś woła: „Likwidują nam pisma!”, i dodaje: „Niewiele da się zrobić”. Woła, ale bez wiary w skuteczność własnej przestrogi. I tak pustynia rośnie, my zaś siedzimy na jej obrzeżach i obserwujemy, jak piaski podchodzą ze wszystkich stron.
Można oczywiście domagać się sprawiedliwszego rozdziału finansów lub podsuwać pomysły tworzenia fundacji oraz ubiegania się o pieniądze unijne. Z pewnością każdy z tych konceptów wart jest realizacji. Może jednak warto również zastanowić się, jaki to proces pożera pisma literackie. Trudno mi bowiem zgodzić się z przeświadczeniem, że wszystko jest kwestią pieniędzy i że wystarczy więcej dotacji, aby miesięczniki wróciły do kiosków. Oprócz finansów potrzebny jest również czytelnik. A ten czytelnik nie wynosi nawyku czytania pism ani ze szkoły podstawowej, ani z gimnazjum; później zaś, gdy jest już dojrzały, nie otrzymuje zachęty do sięgania po pisma ani z gazet, ani z telewizji czy radia. Miesięczniki, a właściwie pisma literackie w ogóle, istnieją w komunikacyjnej próżni – nie dlatego, że zajmują się sprawami nieistotnymi z punktu widzenia ogółu, bo tak nie jest, lecz dlatego, że nie zostają włączone w obieg masowy. Środki przekazu nie „podają dalej” pism literackich. Obowiązuje zasada: nie mam misji, nie dam transmisji. Mass-media nie poczuwają się do obowiązku prezentowania magazynów literackich (i mają do tego pełne prawo, choć wolałbym, aby oprócz praw istniały również obyczaje), nie ma więc na masowych łamach streszczeń, rekomendacji czy przytoczeń. I pisma literackie z roku na rok coraz słabiej funkcjonują w świadomości społecznej.
Pozwolę sobie powtórzyć: nie tylko ministerstwo wykańcza czasopisma literackie. W skład „sił likwidacyjnych” wchodzą: deregulacja państwa (czyli zwycięstwo zasady „Liczymy się tylko z silniejszymi – słabsi niech radzą sobie sami”), osamotnienie ekonomiczne i komunikacyjne, niski poziom czytelnictwa w ogóle oraz ubóstwo tej części społeczeństwa, która pisma chciałaby kupować. I pod tym względem ostatnie lata nie wnoszą niczego nowego. Pisać więc dziś o nadchodzącym zmierzchu miesięczników to podnosić alarm pięć po dwunastej. Bo dwunasta była siedem lat temu.
Powrót centrali
Zaryzykowałbym twierdzenie, że jesteśmy świadkami – uczestnikami, ale i współtwórcami – procesu, który zaczął się ujawniać w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wtedy właśnie, w latach 1996-98, rozpędu nabrał proces ponownego centralizowania się układu literackiego. Wcześniej, w 1994 roku, Janusz Sławiński w artykule
Zanik centrali („Kresy” 1994 nr 18) opisał zjawisko przeciwne: oto po roku 1989 doszło do rozpadu poetyckiej Całości – przeświadczeń, że istnieją książki, które powinni znać „wszyscy” i które przez wszystkich odbierane są „tak samo”. Szybko jednak okazało się, że zróżnicowanie poetyckie nijak nie przekłada się na stan społecznej komunikacji, która zamiast ulegać pluralizacji dziwnie się ujednolica. Można raczej powiedzieć, parafrazując tytuł tekstu Janusza Sławińskiego, że mniej więcej od roku 1996 obserwujemy „powrót centrum”. Upadek „Ex Librisu” i „Nowego Nurtu” (1996), ufundowanie ogólnopolskiej nagrody literackiej, dla której nie utworzono przeciwwagi utrzymującej wartościową wielość na rynku nagród (1997), rosnące znaczenie dwóch dzienników ogólnopolskich jako najważniejszych dla czytającej części społeczeństwa mediów informujących o literaturze, ujawnienie się nieprzekraczalnych barier wydawniczych dla debiutu, dominacja prozy środka (która wchłania bieguny, więc przestaje być wariantem literatury, a staje się niejako jej jedyną reprezentacją) – oto wybrane objawy tego zjawiska. Ma ono jeszcze inną nazwę: w nawiązaniu do formuły „kres paradygmatu romantycznego” zaproponowanej przez Marię Janion, można by powiedzieć, że znaleźliśmy się w środku paradygmatu masowego. A w centralizującej się i masowej kulturze miejsce czasopism literackich przypada na marginesach.
W takiej kulturze – zgadzam się z Robertem Ostaszewskim – każdego pisma literackiego należy bronić jak niepodległości. Nie należy jednak przy tym mówić, że pisma są jedyną i ostatnią przestrzenią dialogu o literaturze i kulturze, bo to – mimowiednie – wspiera wielkie media, zwalniając je z powinności prezentowania literatury. Bo z określenia „jedyna przestrzeń” płynie wyobrażenie o literaturze jako sferze odświętnej, dla której potrzebna jest osobna przestrzeń. Tymczasem nie to jest ważne, ile mamy pism literackich w Polsce, lecz to, ile jest literatury w codziennym i publicznym życiu w Polsce. Bo życie publiczne nasycone literaturą to komunikacja społeczna, w której skłonni jesteśmy trochę częściej interpretować słowa drugiego człowieka równie uważnie jak wiersz, w której trochę częściej słuchamy siebie nawzajem i staramy się nawzajem siebie rozumieć, w której zaciekawieniem reagujemy na cudzy styl ekspresji i w której znajdujemy wiele zachęt, by budować język własny.
Pisma literackie nie mogą zrobić nic więcej ponad to, co może literatura w życiu publicznym. Jeżeli prezentacja wielogłosowości uprawiana przez nasze pisma jest coś warta, to należy częściej wpuszczać tę wielogłosowość do środka. Skoro bowiem pisma reprezentują komunikacyjne różnice, to upadek każdego z nich oznacza zniknięcie jakiejś językowej inności. Jeszcze kilka upadków, a wszyscy będziemy mówili tak samo.