Witryna Czasopism.pl

nr 17 (195)
z dnia 5 września 2007
powrót do wydania bieżącego

zapraszamy | teraz o… | autorzy | archiwum

felieton ___CZY LEPIEJ CZYTAĆ COELHA, CZY NIE CZYTAĆ JOYCE’A?

Chciałoby się rzec: nihil novi, nihil obstat. Żaden namaszczony koryfeusz nie jest w stanie zapobiec małodusznej proliferacji dzieł Kuczoka, Huellego, Masłowskiej czy wreszcie Zagajewskiego (by nie rzec: Coelha) w sytuacji, gdy krajowy rynek (czytaj: ryneczek) wydawniczy od lat nastu grzęźnie w recesji, a za frontalny sukces uznaje się (ubiegłoroczną bodaj) stagnację.

O powodzeniu książki może zadecydować banalny przypadek (ot, skrawek pustego miejsca na stoliku przy wejściu do Empiku; przejściowy zachwyt popularnego blogera). Może również bezkompromisowa opinia szanowanego krytyka. A te ostatnie – oględnie mówiąc – rzadko bywają niearbitralne. Czy komentarze respondentów internetowych (kumple.blog) po nominacji Gnoja Kuczoka do finałowej siódemki nagrody Nike nie były w ostatecznym rozrachunku utrzymane w duchu krwawego rewizjonizmu: „my im wreszcie pokażemy, tym wyjadaczom przychylnych notek i entuzjastycznych recenzji”?

Ale co, jeśli pokazujemy i pokazujemy, a z tego pokazywania nic nie wynika? Jeśli nasze wartości nie mają posłuchu? Jeżeli niewidzialna ręka rynku wydawniczego odrzuca higieniczne propozycje tej widzialnej? Oto ambaras ekshibicjonisty na plaży dla nudystów. My im pokazaliśmy, a oni nie ujrzeli. Tyłek pokazującego w pustyni i w puszczy.

Tak oto irytujący fakt bestsellera wytraca impet metafizyczny. Sukces rynkowy zaczyna się bowiem tam, gdzie kończy jego uzasadnienie. Czy nie lepiej byłoby nie czytać wcale? Irracjonalny czytelnik z desperacją godną lepszego odmętu rzuca się w nielukratywne intelektualnie objęcia Coelha, tymczasem nieczytający może się faktycznie delektować kontestacją lektury zasadniczej. Na przykład Joyce’a. (Bóg jeden wie, czemu, ale ten ostatni autor wydaje mi się zajmować pozycję bodaj czołową na liście nieczytanych. Gdybyśmy, rzecz jasna, taką listę spróbowali wysnuć ze śledzienniczych utyskiwań publicystów i krytyków literackich. Niestety. Mamy tylko listy bezsensellerów.)

Ze wszystkich orderów ojczystego kraju ten wydaje mi się najbliższy sercom rodaków: pecking order. Nadać własnym wyborom estetycznym moc imperatywu kategorycznego. Czyż w rzeczy samej nie jest to przywilej nielicznych? Tworzenie list „pecking order” w rezultacie przeciwstawia się kanonicznej idei liberalnej demokracji. Niemniej przeto jest jej istotą. „Dziennik” po raz drugi (pierwszy raz zadano to pytanie 15 lat temu) zadaje pytanie o hierarchię w polskiej literaturze współczesnej.

Przeczytałem z uwagą, bo może i ja jestem niedoceniony? Pewności nigdy wszak mieć nie można. Po doszczętnym odbyciu lektury spłynął wszelako na mą duszę cały Pacyfik spokoju. Barometr samooceny nie opadł, narzeczona kocha bezdyskusyjnie, nadworny komornik grasuje w odległych rewirach miasta – a więc wszystko w porządku. Tak, na dodatek (jakże zapobiegliwie!) pisarzem nie jestem, więc obławie „Dziennika” wymknąłem się był w dwójnasób.

Można by spostponować całą tę debatę tak oto: kilku (przeważnie) panów w wieku (oględnie mówiąc) późnopopoborowym (czyli powyżej średniej krajowej) dyskutuje o sprawach obchodzących tylko i wyłącznie ich samych. Problem w tym, że nikt inny w kraju nad Wisłą niczym się innym nie zajmuje.

Większość głosów opiera się na tzw. ogólnym wrażeniu, fatalnie pomijając przy tym krytycznoliterackie truizmy (nawet przykrojone do skali mainstreamowej gazety). Iks zatem utyskuje: Igrek nie dostarczył mu zamówionego towaru wzlotów duszy. Inaczej rzecz ma się z Zetem. Ten zaowocował u Iksa eksplozją czytelniczej rozkoszy. Lecz zaraz potem nastąpił zimny prysznic. Nie było się nią z kim podzielić.

Wywód jest jednak zdradliwie monokulturowy. Nie wyjaśniono na przykład, która z omawianych książek ukoi czytelnikowi nerwy przed zaśnięciem, a która... Ach, nawet bezludna wyspa staje się mniej bezludna, gdy ma się pod poduchą Goldinga! Zbrakło mi jeno entuzjastycznie odjechanej opinii któregoś z krytyków piszących notki na okładki tomów poetyckich „Ha-art!”-u, grunge'owej finezji statystycznego publicysty „Akantu”, na koniec – świeżutkiego niczym nieupieczone ciasto osądu analfabety.

Tytuł ankiety (pisarze niedocenieni, przecenieni) nie pozostawia wątpliwości co do tego, że dyskusja dotyczy wartości, czyli tego, co w czasach demokracji – jak redakcja „Dziennika” zdaje się sugerować – utraciło na wartości. Tymczasem są one – wartości – tym, co najważniejsze w życiu. Popełniłem w poprzednim zdaniu średnio głupawą tautologię, więc póki drogocenny Czytelnik się nie połapał, szybciutko uściślam: wartości są nieocenione w życiu prywatnym, a w odniesieniu do politycznej egzystencji są one tak wielkim luksusem, że mając je lub głosząc – albo i jedno, i drugie; co jednak wydaje się znacznie rzadszym zjawiskiem – można już zapewne zrezygnować z brylantowej spinki do krawata czy nawet z jednej albo drugiej sesji w zaprzyjaźnionym solarium. Natomiast jeśli idzie o gazetę codzienną, to wartości – czemuż by nie? – mogą nawet i przynieść zysk.

Otóż rzeczony „Dziennik” postanowił zaatakować establishment literacki (nie wiem, czy bardziej nolens, czy volens) prawie w momencie ogłoszenia nominacji do tegorocznych nagród literackich. Ankieta ma więc i niejakie odniesienie do literatury światowej: oto powód, dla którego Galater przysyła pomocników do geometry K.

Nie byłoby tego tekstu, wyznaję ze skruchą, gdyby nie był mnie zainspirował red. Kęder swoim tekstem poświęconym taniej jatce jako sposobowi istnienia rynku księgarskiego (polecam Państwa uwadze: „Witryna” nr 15; tytuł tekstu: Tania jatka). Rozszerzyłbym tylko kontekst znaczeniowy tego pojęcia. Niekosztowność wydaje mi się po prostu imperatywem współczesnej debaty okołoliterackiej.

Chętny do czytania jest w tym kraju zjawiskiem na tyle rzadkim, że indoktrynować go w jakikolwiek sposób widzi mi się wykroczeniem. Niech czyta na własną odpowiedzialność i z własnego wyboru. Niechaj nade wszystko czyta więcej – i odrzuca, co mu nie służy, bo wiadomo: strawa dla orła i koźlęcia niejednaka. A co, jeśli jakowaś lektura ubydli go ze szczętem (termin ten wbrew pozorom ma głębokie odniesienie heideggerowskie)? To ja już nie wiem. Nie wiem, co z bydleniem w ubydleniu. Po prostu nie wiem.

Wartości literackie? Rzecz niedyskutowalna i bezdyskusyjna. Ewentualny proces poznawczy jest zatem zagrożony z obydwu stron: i podmiotowej, i przedmiotowej. Cóż jednak, gdybyśmy przyjęli kryterium statystyczne i spróbowali scharakteryzować owo enigmatyczne zjawisko z rynkowego punktu widzenia? Konkluzja będzie zaiste niełatwa do przełknięcia. Wypadnie bowiem nazwać wartością literacką skłonność pewnych książek – stroniących od towarzystwa bądź też wybrednych w przedmiocie warunków lokalowych (resp. bydleniowych) – do odstręczania swych właścicieli od zakupu pobratymców.

Ale cóż w końcu: czy lepiej czytać Coelha, czy nie czytać Joyce'a? Kłopot w tym, że czytając Coelha, w ogóle nie wiem, czy cokolwiek czytam. Z drugiej strony: czy nie czytając nic wcale, mogę mieć jakąś pewność, że nie czytam właśnie Joyce’a?

Wartości literackie muszą mieć niekiepski kłopot z moim podejściem: czytam, co podejdzie, choćby nie podchodziło ni w ząb, ni między zęby; na wszelkie podchody wygodnickich tomów reaguję tym, co mam akurat pod ręką. Najchętniej spazmem.

Jakiż byłby zatem cel ankiety „Dziennika”? Pokazać, że król jest nagi, a żebrak przyodziany nadto obficie jak na panujące w literackim ćwierćświatku upały? Czy to raczej kij w mrowisko i szyld „Centrum Handlowe” nad grotą pustelnika? Jedno i drugie? Przyznam, że moje własne preferencje estetyczne po lekturze ankiety „Dziennika” jakoś nie zadrżały w posadach. Odżegnałem się nawet od szukania sojuszników wśród uczestników ankiety.

A co do moich przekonań, to w zasadzie nie różnią się one od rynkowych: najistotniejsza w debacie publicznej jest nie jej treść, lecz liczba uczestników. Mali ludzie też mają swoją opowieść. Świadectwem tego choćby niniejszy tekst.

M.K.E. Baczewski

zobacz w najnowszym wydaniu Witryny:
KOMEDIA NIE JEST (POLSKĄ) KOBIETĄ
PASOLINI – REAKTYWACJA
PLANETA PRL
felieton__PiSarz i POeta
...O CZASOPISMACH KULTURALNYCH
O CZASOPISMACH OTWARTYCH I ZAMKNIĘTYCH, CZYLI O TYM, DLACZEGO KAPELUSZ MIAŁBY PRZERAŻAĆ
zobacz w poprzednich wydaniach Witryny:
MAŁOLETNI TRZYDZIESTOLETNI
BYCIE I PISANIE – NA POGRANICZU
Dreptanie wokół czerwonej zmory

buduj Witrynę | © 2004 Fundacja Otwarty Kod Kultury | pytania? | kontakt