Nr 25 (72)
z dnia 12 września 2003
powrót do wydania bieżącego
 
przegląd prasy | autorzy | archiwum     
 

PORTRET BEZ TWARZY
   
Agnieszka Kozłowska

   
   
Gondowicz wysuwa hipotezę, że Kafka świadomie zrezygnował z możliwości zrobienia sobie zdjęcia według najnowszej metody, jaką dysponowało przybyłe do Pragi objazdowe atelier, czyli wykonania fotografii osoby z pięciu stron na jednej kliszy. Jest to ta sama metoda, która rozsławiła jedno ze zdjęć Witkacego: Autoportret wielokrotny w lustrach. Pamiętamy mroczną twarz Witkacego w czterech odsłonach, w tym dwa profile (piąta odsłona to plecy). Słowo „odsłona” może być tu cokolwiek mylące, bo przecież taka odsłona niczego nie odsłania. Kafka podobnego zdjęcia sobie nie zrobił, chociaż miał możliwość. Jego decyzja mogła wynikać z niechęci wobec samej techniki, ale może było to coś więcej. Gondowicz pisze: „Nikt nie ma prawa – zdaje się sądzić Kafka – widzieć mnie bystrzej, niż sam się widzę”.



 
    Z GAŁCZYŃSKIM JAK BEZ GAŁCZYŃSKIEGO

Anna Kałuża

   
   
Chociaż Gałczyńskiego nie raz już starano się zrehabilitować i piękną legendę mu stworzyć − a największe zasługi w tej kwestii ma niewątpliwie córka poety − to smrodek jednak pozostał. I jak tu takiego pisarza brać na konstruktora tożsamości zbiorowej, regionalnej? Piotr Michałowski w Arcypoecie, kolaborancie, błaźnie robi co może, by rehabilitacji stało się zadość i pośmiertne losy arcypoety nie kompromitowała niechlubna rola agitatora i pojętnego ucznia systemu. Co jednak może? Niewiele ponad powtórzenie sądów o niewłaściwej recepcji dzieła poety, która wyodrębnia zamiast scalać stereotypowo przyznawane mu role: „Wydaje się, że te trzy role składają się na portret artysty, choć w świadomości dzisiejszego czytelnika Gałczyński pojawia się przeważnie wymiennie w jednym z tych wcieleń, mających zastąpić wizerunek złożony”. Niewiele też zmienia zakończenie tekstu, w którym Michałowski wielkodusznie stwierdza, że wszystkie wiersze poety przemycają jego tragedię, którą skrzętnie skrywał, a na którą my, współcześni, jesteśmy ślepi i głusi.



 
    MIĘDZY MŁOTEM A KILOFEM

Katarzyna Wajda

   
   
Banałem jest powtarzanie tezy o kryzysie polskiego kina, ale wraca ona jak bumerang w tekstach Krzysztofa Kłopotowskiego, który od roku toczy batalię z baronami polskiego kina, a dwa miesiące temu nawoływał na łamach „Filmu” do stworzenia „kina IV RP”. W lipcowym numerze jego postulaty skrytykował Bartosz Żurawiecki (Młot na kolesiów), uznając je za kaznodziejstwo godne I sekretarza KC nawołującego do stworzenia socrealistycznych agitek. Młody krytyk, momentami dosadnie, stwierdza, że demokracja polega na tym, że nie trzeba oglądać tego, czego się nie chce, a jego osobiście nie interesuje kino oparte na oczywistościach, którego przykładem byłby np. film o aferze Rywina. Żurawiecki krytykuje polskie filmy ostatnich paru lat, których twórcy kalkulowali, jak trafić w tzw. społeczne zapotrzebowanie, czyli – cytuję – „zrobić coś i zajebistego, i aktualnego.” A w efekcie powielali schematy. W tekście dostaje się i mistrzom, i adeptom, i krytykom – za intelektualną słabość, która w większym stopniu niż układy odpowiedzialna jest za kryzys naszego kina.