Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 1 z dnia 30 sierpnia 2001

Literatura – duch fartowny czy hartowny?

„FA-art” – „Ha!art”

     Pamiętam jak jeszcze do niedawna w szufladkujących komentarzach „FA-art” nazywany był pismem o zacięciu postmodernistycznym. Na tle tradycjonalistycznych praktyk czasopiśmienniczych sytuował się gdzieś pomiędzy „Czasem Kultury” a „bruLionem”. Tymczasem kolejne numery „FA-artu”, łącznie z najnowszym, podwójnym 1-2 (43-44) 2001, wskazują na konsekwentne odchodzenie od poprzednich zainteresowań, czego stwierdzenie proszę potraktować jako prostą obserwację, nie ocenę. Apogeum tego „odchodzenia” od dynamiczno-eksperymentalnej (w sensie diagnozowania stanu literatury najnowszej), „postmodernistycznej” zasady był numer wcześniejszy, także podwójny, 3-4 z ubiegłego roku. Przywołana wtedy „nowa racjonalność” Ilyi Prigogine’a stała się chyba nawet nowym programem pisma (jeśli odrzucić oczywiście podejrzenie, że hasło „nowej racjonalności” na okładce było retorycznym jedynie ozdobnikiem). Najnowszy, tegoroczny „FA-art” jest wyraźnie spokojniejszy, proponuje namysł nad ramami, w których pojawia się refleksją literacka i kulturowa — wytwarza jednak przy tym atmosferę niepewności, pełną podejrzeń. Myślę przede wszystkim o dwóch, w sumie „smutnych” (z tendencją do przygnębienia) tekstach: Krzysztofa Uniłowskiego „Pomysł na literaturę - odstąpię!” i Dariusza Nowackiego „Dwie normalności”. Wszystkim apologetom współczesnej prozy i analitycznym zadymiarzom od statusu beletrystycznego słowa w Polsce polecałbym lekturę. To wyspowiadanie krytyków literackich, a i samych twórców, z grzeszków próżności, pychy i idącego z nimi w rzędzie naiwnego przekonania, że literatura może „dawać ciała” mediom, zachowując przy tym cnotę w stanie nienaruszonym. Oj, nie! W ostatnich latach popmedialne dyskursy przetestowały literaturę w różnych technikach „kochania”, po czym rzuciły ją jak znudzony, niewierny kochanek. I - jednym słowem – literatura przestała mieć farta.
     W prozie najnowszego „FA-artu” ujęły mnie dwa krańcowo różne teksty: opowiadanie Marka Kochana pt. Syn piekarza oraz fragment powieści (?) User-friendly fire Cezarego K. Kędera. Pierwsze to zabawna i jednocześnie przewrotna historia o początkującym, złaknionym autentyczności twórcy, który terminuje (odpłatnie!) u starego wygi, doświadczonego i poczytnego pisarza. Młody, wiadomo, zielony, a stary zęby zjadł na układaniu życiowych, wiarygodnych fabuł… (Zupełnie jakbym widział Pilcha hasającego po nocnych barach z coraz bardziej zdezorientowanym, choć nadal ufnym kandydatem na demiurga słowa). Natomiast Kęder (przyzwyczaił mnie już do tego) dokonuje prostego, choć bardzo efektywnego zabiegu: tak powszedniość, jak i erotyczno-seksualne retro- i introspekcje oraz doświadczenia zostały rozpisane w koniugacyjnych wariacjach, wciąż jednak opisujących sposób widzenia i interpretowania rzeczywistości przez głównego bohatera. Dzięki temu odnosi się wrażenie, jakby narracja pulsowała, sprawdzała pojemność schematu „ja — ty — on”.
     Z propozycji poetyckich tegoż numeru mój wzrok przykuły wiersze Marcina Czerkasowa, z sensualistycznymi w klimacie frazami, oraz poezja Wojciecha Wilczyka. Ten ostatni w dobrze przylegającej masce autoironii tworzy bohatera lirycznego – krzyżówkę Kafki i Szwejka. Ale należy uważać na słowa – w piśmie zamieszczono również polemikę Wilczyka z tekstem Stanisława Chyczyńskiego dotyczącym twórczości Grzegorza Wróblewskiego, polemikę, która w lekturze z każdym kolejnym wersem coraz bardziej przypomina pastwienie się nad sparingpartnerem. Ogólnie rzecz ujmując, najnowszy „FA-art” to „FA-art” sceptyczny, sygnalizujący (przede wszystkim w tekstach krytycznych) konieczność przyjrzenia się na nowo zarówno statusowi, jak i „dogmatom” literatury ostatnich lat.
     Zgoła odmienne wrażenie odnosi się przeglądając najnowszą edycję krakowskiego „Ha!artu”. „Ha!art”, jak każde nowe, młode, wstępujące pismo, próbuje zbudować prężne i silne środowisko artystyczno-kulturalne o rozbudowanym zapleczu logistycznym (witryna internetowa, festiwale, kolekcja wydawnicza, etc.). Jednak to, co najbardziej charakterystyczne w „strategii” pisma to poszukiwanie, a raczej postrzeganie po swojemu tego nurtu kultury, w którym kanalizują się najważniejsze trendy współczesności: underground, niezależne działania o charakterze off-owym, świat wirtualny, świat internetu, pop i świat cyber. W tę właśnie stronę coraz wyraźniej i z dużą konsekwencją podąża „Ha!art” w swoich eksploracjach. Teksty Dagmary Szydłowskiej o projektach znudzonego yuppie, Urszuli Tes o kinie Johna Cassavetesa czy Patrycji Nowak o „dramaturgii internetowej” są doskonałą egzemplifikacją tegoż kierunku-zwrotu. A i Kleidenstein, grupa „o zmniennym składzie” z liderem w osobie Piotra Grzesika, krąży w podobnym klimacie eksperymentu nazwanego przez swojego twórcę „zombient”. Z działu literatury na pierwsze czytanie, na pierwszy wzrokowy obstrzał wybrałem zmitologizowaną, reinterpretacyjną prozę Piotra Grzesika właśnie – „Księgę Nieurodzaju. Degenesis”. Sądząc po opublikowanym fragmencie, pióro tego krakowskiego prozaika i kompozytora zapowiada się naprawdę nieźle. A dalej szkic Grzegorza Jankowicza o twórczości Adama Wiedemanna oraz szkic Jarosława Lipszyca o opowiadaniach Dominiki Kiwerskiej, który wprost daje do zrozumienia, że być może zgasła najlepiej zapowiadająca się proza młodego pokolenia. Być może. Syntezą i puentą tego numeru staje się tekst Mirosława Filiciaka i sam jego wymowny tytuł: Posthumanizm wzmacnia organizm.
     „Ha!art” krąży wokół tematu ponowoczesności, analizuje go w pryzmacie prezentowanych dziedzin kultury i sztuki. I żeby pozostać przy opozycji zwątpienie-wiara, „Ha!art” jest pismem niecierpliwym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), pismem węszącym, żarliwie wierzącym w sens rozpoznawania kodów i splotów kulturowego gobelinu jakim jest teraźniejszość. Co chyba naturalnie przynależy młodości (wiem, że zgrany to i denerwujący argument) i „młodemu” pismu, które zapewne niebawem będzie ocenianie (przynajmniej jeśli idzie o literaturę) w kategoriach pokoleniowego transparentu. Czuć to hartowanie nazwisk w literaturze. Ale każdy kij na dwa końce. Z jednej strony powtarzalność nazwisk, tytułów można tłumaczyć potrzebą rzetelnej, wewnętrznej dyskusji, rozpisania i rozpoznania własnych tekstów, nadania im krytycznoliterackiego ciężaru i nośności, z drugiej jednak – jako niebezpieczne zamknięcie się w krakowskim getcie o narcystycznych inklinacjach. Choć może powinienem to natychmiast odszczekać, gdyż nie od dziś wiadomo, że pojawiające się nowe pisma są z zasady pismami autorskimi i ich program, stylistyka budowane są na autorach właśnie, a nie na programowych przęsłach.
     

Mariusz Sieniewicz





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 1 z dnia 30 sierpnia 2001